wtorek, 22 stycznia 2013

Tyrmand, Konwicki i ... Melania Kierczyńska

Przy okazji niedawnych "pogaduszek" z Beznadziejnie zacofanym w lekturze przypomniał mi się "Dziennik 1954" Leopolda Tyrmanda. Po raz pierwszy zetknąłem się z nim w czasie studiów, trafiło mi się wówczas drugoobiegowe, siermiężne, bo trudno by było inaczej, wydanie. Nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia podobnie zresztą jak i "Gorzki smak czekolady Lukullus", który znalazłem w domowej bibliotece Rodziców a nawet i "Zły".


Miałem jednak do książki jakiś sentyment, tak że skusiłem się na ilustrowaną edycję i nie żałuję, bo warto choćby dla, moim zdaniem, słynnego opisu zebrania Związku Literatów Polskich. "Po południu zebranie sekcji prozy Związku Literatów. Jeżeli ktoś chce się utrzymać w związku, lepiej żeby przychodził. Lista obecności wykładana jest do podpisania. Te zebrania mają cel dwojaki. Po pierwsze, mają pouczać pisarzy, jak mają pisać. Zaprzedani konformiści mogą ewentualnie ciągnąć z nich korzyści instruktażowe, ich usprawniony dydaktyzm może pomóc w konstruowaniu tekstów do natychmiastowej sprzedaży. Po drugie, i to jest ważniejsze, pozwalają wygadać się pisarzom trapionym przez obiekcje. W "swoim" gronie, przy drzwiach zamkniętych. Bezpieczne wentylowanie smrodliwych frustracji bez zatruwania nimi społeczeństwa, kanalizowanie i odprowadzanie nieczystości myśli w cuchnące błotko izolowanej od narodu literackiej kloaki. W ten sposób ropne materie zwątpień, protestów, różnic zdań, zostają zręcznie nacięte przez niby "otwartą" dyskusję i wydezynfekowanie z organizmów twórczych, których produkt ma być czysty, higieniczny, bezbarwny, bezwonny. Oczywiście, zebrania te przyciągają tłumnie urzędników od kultury, pracowników wydawnictw i czasopism, tych wszystkich, co żyją z pilnowania pisarzy lepiej, niż pisarze żyją z samych siebie (...). Pastwiono się nad niejakim Konwickim - młodym literatem, posłusznym i oddanym członkiem partii i wszelkich jej młodzieżowych przybudówek. Napisał opowiadanie o miłości. Z wszystkimi akcesoriami jak trzeba: szlachetny oficer UB, kochankowie pierdolą się niemal pod kontrolą podstawowej organizacji partyjnej, nigdy przeciw, zawsze za i ze Związkiem Radzieckim, w łóżku nieustannie mowa o proletariacie. A jednak okazało się "nie takie". Ludzie w wieku przydrożnych kamieni, o powierzchowności karłów i maszkar - Melania Kierczyńska, Adam Ważyk - informowali ludzi w średnim wieku i o normalnym wyglądzie, o tym co to jest spółkowanie - dojrzałe, klasowo odpowiedzialne, a nie animalistyczne, wynaturzone, amerykańsko-imperialistyczne. Ta Kierczyńska, szara eminencja czerwonej literatury, na oko koszmarny zlepek wyschłych kości i brodawek, która w życiu wypełnionym walką o socjalizm, i przy swej urodzie, kutasa widziała chyba w atlasie anatomicznym, pouczyła nas, że zdrada małżeńska jest przeżytkiem kapitalizmu i zniknie w nowej erze. Noweli Konwickiego chyba nie wydrukują: twarze partyjnych wieszczów i mędrców pokryły się starczym wypiekiem pod wpływem tematu, audytorium jakby spuściło się przy pomocy branzlu o Wedekindach i Havelock Ellisach, odwiecznych symbolach ich bezzębnej seksuologii, Konwickiego niezdarny produkt może iść na złom bez zatruwania zajętego odbudową Warszawy narodu."

Przez długi czas męczyło mnie to, kim była Melania Kierczyńska, którą uwiecznił Tyrmand, a w wikipedii jej biografia znajduje się od stosunkowo krótkiego czasu, zresztą nie daje odpowiedzi na wszystkie pytania jakie nasuwają się po tekście chyba najsłynniejszego bikiniarza PRL-u. Otóż Tyrmand nie miał racji, Melania Kierczyńska k...a widziała nie tylko "w atlasie anatomicznym", bo w 1912 roku "wyszła za mąż za towarzysza partyjnego, nauczyciela z zawodu. W czerwcu 1913 urodziła się jej córka Olga". Co ciekawe na grobie - jest ona pochowana razem z matką na Powązkach Wojskowych - jako data jej urodzin widnieje rok 1914. Rozbieżność dat jest o tyle interesująca, że cytaty pochodzą z hagiograficznego zbioru wspomnień "Zapisane w pamięci. O Melanii Kierczyńskiej wspomnienia i szkice", który ukazał się w 1981 roku i który opracowała sama Olga Kierczyńska. Małżeństwo nie trwało długo, bo "Lata pierwszej wojny towarzyszka Melania już po rozstaniu się z mężem spędzała w Warszawie".

W Zakopanem w czerwcu 1950 roku wraz z córką.

Utworem, nad którym się tak pastwiono była "Godzina smutku". Konwicki zapewne przejął się krytyką i uwzględnił "wytyczne" bo opowiadanie zostało jednak wydane i to jeszcze w 1954 roku, zresztą nie była to jedyna książka napisana przez niego w tamtych latach. W każdym razie Kierczyńska musiała mu dobrze zajść za skórę, bo w wydanym w 1986 roku "Nowym Świecie i okolicach", pisząc o staruchach "które pamiętały jeszcze Lenina" miał prawdopodobnie właśnie ją na myśli, miała bowiem spotkać Lenina w czasie gdy ten przebywał w Krakowie w 1914 roku i miał tam odczyty. Pisząc o niej jako o jednej z "ciotek rewolucji" wspomina jak to znajdował "przyjemność w nieznacznym i długofalowym demoralizowaniu tych towarzyszek", choć mam wrażenie, że to demoralizowanie musiało być rzeczywiście "nieznaczne". Do Leopolda Tyrmanda po takiej "reklamie" też oczywiście specjalną sympatią nie pałał i poświęcił mu "Portret mężczyzny w kolorowych skarpetkach" stanowiący rozdział "Zórz wieczornych" wydanych w 1991 roku,. Pośrednio odniósł się tam też do całej sprawy ale jakoś zaskakująco nieporadnie bo tłumaczy się z "Władzy" wydanej również w 1954 r. (chociaż Tyrmand w ogóle o niej nie wspomina) i usiłuje podważyć autentyczność "Dziennika 1954". W sumie, patrząc po ludzku, nie ma się co dziwić, ale trochę szkoda bo interesujące mogłoby być właśnie jego spojrzenie - bądź co bądź osoby najbardziej zainteresowanej. 

niedziela, 20 stycznia 2013

Konopnicka. Lustra i symptomy, Lena Magnone

Lubię wiedzieć - podobno szybciej się przez to człowiek starzeje, ale dla mężczyzny (to ważne) nie jest to aż tak istotne. Postanowiłem więc trochę "pociągnąć" moją znajomość z Konopnicką, co prawda "Szkolnych przygód Pimpusia Sadełko", wbrew pierwotnemu zamiarowi, nie zaserwowałem swojemu synkowi ale za to sam uraczyłem się "Naszą szkapą" i "Miłosierdziem gminy" w myśl zasady "omne trinum perfectum" i przystąpiłem do lektury książki Leny Magnone. 


Wydawnictwo słowo/obraz terytorium, luka w podejmowaniu tematu i budząca respekt objętość książki zapowiadały się obiecująco. I może tym większy był mój zawód. Już wstęp zabrzmiał ostrzegawczo, gdy dowiedziałem się, że celem Autorki "nie jest ani budowanie, ani rujnowanie, ale spowodowanie rozchwiania" podczas gdy sądziłem, że celem książki jest pokazanie postaci Marii Konopnickiej taką jaką była w rzeczywistości i przedstawienie jej twórczości, albo jakby to powiedziała Lena Magnone jej dekodowanie. Im dłużej książkę czytałem tym bardziej też doceniałem angielski styl żartu, że jest ona  "nieznacznie skróconą i poprawioną wersją pracy doktorskiej" bo aż prosi się one o rzeczywiste skrócenie o wywody, które z postacią bohaterki książki i jej twórczości nie mają nic wspólnego i aż włos jeżył się na głowie na myśl, jak wyglądała niepoprawiona wersja pracy. "Konopnicka. Lustra i symptomy" jest klinicznym przykładem braku umiejętności pisania prostym językiem i jasnego przekazywania myśli. O ile w przypadku pracy doktorskiej jest to jeszcze jakoś usprawiedliwione bo wiadomo, że nikt jej nie czyta i ląduje ona na półkach biblioteki uniwersyteckiej nabierając kurzu, to w przypadku publikacji adresowanej bądź co bądź do czytelnika "masowego" wypada zadać sobie nieco trudu i przedstawić wariant nadający się do czytania. Tymczasem czytelnik jest skazany na przedzieranie się przez gąszcz różnorakich dygresyjnych zastrzeżeń/objaśnień/wprowadzeń, które imponują poziomem erudycji Autorki ale nie posuwają jego wiedzy na temat Konopnickiej i jej twórczości nawet o krok. Ona sama, jako absolwentka pensji u sióstr sakramentek pewnie byłaby zdumiona, że do książki o niej został wmieszany Hegel, Kant, Schopenhauer czy Nietzsche. Efekt tego jest mniej więcej taki, jak w przypadku molierowskiego Pana Jourdain, który dowiaduje się od nauczyciela, że mówi prozą. Lena Magnone, z kolei zapoznaje nas z równie odkrywczą konstatacją, zgodnie z którą "przyjmujemy założenie o pierwotności mowy wobec pisma", podpierając  to "założenie" (sic!) - ręka w górę, proszę te osoby, które najpierw pisały a dopiero potem mówiły -   autorytetem Jacquesa Derridy. Można się też dowiedzieć, że "Odkrycie niekompletności matki, która na etapie preedypalnym funkcjonowała dla dziecka nie tylko jako zbiornik wszystkiego co pożądane, ale również figura jedności, całości, jest w oczywisty sposób traumatyczne" ale uczciwie trzeba przyznać, że jest to doprawdy pestka z niektórymi stwierdzeniami, z uporem godnym lepszej sprawy, przywoływanego przez Autorkę, Jacquesa Lacana, którego bełkot został obśmiany w głośnej swego czasu, a publikowanej także w Polsce książce "Modne bzdury: o nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów". Cały ten "naukawy barok" aż prowokuje do postawienia pytania, czy Autorka naprawdę musi spoglądać na Konopnicką wyłącznie przez cudze okulary? Innym mankamentem książki, o którym, trzeba oddać sprawiedliwość, Lena Magnone lojalnie informuje, jest brak chronologiczności wywodów. Nie mają one związku ani z kolejami życia Konopnickiej ani jej twórczości, co nawet jeśli już się przekopiemy przez balast, o którym wcześniej wspominałem i dotrzemy do sedna książki nie ułatwia w uporządkowaniu wiadomości na temat poetki. A jak na tak olbrzymią pracę (choć moim zdaniem w większości niepotrzebną) tych informacji jest zaskakująco niewiele. Nawet to co miało stanowić crème de la crème, czyli listy do córek nieco rozczarowuje ponieważ Autorka zajmuje się relacjami Konopnickiej tylko z dwójką swoich dzieci, "zaniedbując" pozostałą czwórkę, choć w odniesieniu do Heleny i Laury trzeba przyznać jest to rzeczywiście ciekawy materiał. Interesujące są również wywody dotyczące mitologizacji własnego dzieciństwa i autokreacji Konopnickiej, wreszcie stosunku do niej i jej twórczości współczesnych. Przyznaję, książkę przeczytałem tylko w 2/3 a i to uważam, za osiągnięcie - więcej było ponad moje siły - cóż, wygląda na to, że na biografię Konopnickiej z prawdziwego zdarzenia ciągle jeszcze trzeba poczekać. 

sobota, 19 stycznia 2013

Saturn, Jacek Dehnel

Oj, przydała się lektura "Goyi", przydała, bo mam wrażenie, że książce Hughes'a Jacek Dehnel ma znacznie więcej do zawdzięczenia niż skłonny jest przyznać w lakonicznej wzmiance w posłowiu "Od autora". Widać to choćby po motywach świń oczyszczających ulice Madrytu czy odciętych uszu i palców (co było zwyczajem jednego z guerrilleros w okresie wojny z Francuzami). Jak by jednak nie było, z czystym sumieniem mogę powiedzieć;  komfort wiedzy o tym, o czym wspominają bohaterowie "Saturna" - bezcenne ...  


"Saturn" to książka o niszczącej relacji pomiędzy ojcem i synem, do której ewidentnie nawiązuje reprodukcja z okładki jak i motyw ołowicy (saturnismo), o którym wspomina matka Javiera, a która jest przyczyną poronień i śmierci innych dzieci artysty.

Oczekiwania, pokładanie niespełnionych nadziei, rozczarowanie z jednej strony, z drugiej zaś lęki, frustracje z powodu poczucia niesionego rozczarowania i co najmniej niechęć. A przecież ojciec i syn mimo wzajemnych oskarżeń nie są sobie obojętni, nie rozchodzą się każdy w swoją stronę by zapomnieć o sobie lecz nadal się ranią. Uczucia i nadzieje zostają przeniesione z syna na wnuka, który też czuje się bardziej związany z dziadkiem niż ojcem.

Ale okazuje się, że jak deus ex machina następuje "przebudzenie" po śmierci ojca. Uwolniony od tłamszącej go pogardy i poczucia niezrozumienia, Javier pokazuje swoje prawdziwe oblicze - podobieństwo do ojca - jako autor malowideł nawiązujących do jego najbardziej niepokojących prac. Świadomie niszczy swoje freski nawiązujące do okresu "knotów" Goyi, mających odzwierciedlenie w projektach tapiserii schlebiających gustom rodziny królewskiej i daje tym samym upust temu co męczyło go przez całe dotychczasowe życie.

Ostatni monolog Javiera brzmi tak jakby jego autorem był sam Francisco, a "wspominki" Mariano można wziąć za, wydawałoby się, naturalną konsekwencję "rozwoju" ojca. Tak więc w ostatecznym rozrachunku to nie syn zawiódł nadzieje Goyi lecz wnuk, który tak dobrze się zapowiadał, a który okazuje się tylko trutniem myślącym o pieniądzach i przejadającym otrzymaną w spadku fortunę. (W rzeczywistości ani jeden ani drugi nie wyróżnili się niczym szczególnym i nic nie wiadomo by Javier namalował jakiś obraz, choć ojciec w jednym z listów określił go mianem malarza).

Nie wiem jak czytałbym powieść Dehnela nie znając biografii Goyi, zapewne robiłaby wrażenie bardziej ezoterycznej, ale niezależnie od tego miałem wrażenie, że stanowi ona na swój sposób kontynuację i rozwinięcie motywu starości i brzydoty, który widoczny był w "Lali", w partiach dotyczących starości tytułowej bohaterki. Będąc oczywiście książką odmienną, "Saturn" chyba jednak nie jest tak dobry jak "Lala".

Trochę rozczarowująca jest dla mnie "ścisłość" w wykorzystywaniu biografii artysty i interpretacje "Czarnych obrazów". Zwłaszcza po nich spodziewałem się czegoś co rzuca na kolona - nie rzuciło. "Kulawo" wyszedł też motyw stosunków homoseksualnych Francisco i jego przyjaciela i nie chodzi o to, że ten motyw został wykorzystany nie tylko w "Domu dla obłąkanych" (dostrzec go można również w cyklu "Kaprysy") ale bardziej dlatego, że w świetle jednego z wcześniejszych monologów Francisco domysły te brzmią w książce po prostu niewiarygodnie. Nie jest to książka, o której wiem, już tuż po przeczytaniu, że będę musiał do niej wrócić ale to niezła powieść i oby takich więcej.

niedziela, 13 stycznia 2013

Skarb pradziadka, Ewa Kołaczkowska

Nie wytrzymałem. Z uporem godnym lepszej sprawy usiłuję ambitnie przeczytać całą "Komedię ludzką" ale pokonała mnie "Tajemnicza sprawa" i postanowiłem sobie odpocząć od Balzaka wracając do jednej z książek mojego dzieciństwa. Wybór padł na "Skarb pradziadka", między innymi za sprawą ilustracji Antoniego Uniechowskiego, które na zawsze (?) utkwiły mi w pamięci, choć doceniłem je dopiero jako dorosły, a na którego chyba trochę zapomniany grób natknąłem się na spacerze po Powązkach Wojskowych.


Książka doczekała się kilku wydań - 1957, 1969, 1976, 1980 i 2000 (moje pochodzi z 1976)  i kiedy wróciłem do niej po latach byłem zaskoczony, że autorce mimo, że powieść powstała w "nieciekawym" okresie udało się ustrzec naznaczenia tamtą epoką. Widać w niej wyraźny sentyment do stron rodzinnych, bo Ewa Kołaczkowska uwieczniła miejscowości ze swojego regionu (urodziła się w Strzyżewicach niedaleko Bychawy) przynajmniej z nazwy - Zaraszów, Fajsławice czy Krasnystaw, przedstawiając też jednocześnie ich "syntetyczny" obraz. Jest w "Skarbie pradziadka" atmosfera małego, biednego, miasteczka, które chwile swojej chwały ma już dawno za sobą, w przededniu wybuchu I wojny światowej, choć jego opisy kojarzyć się też chwilami mogą z obrazami Józefa Szermentowskiego. Świat, którego już nie ma, w którym ksiądz proboszcz, doktor, aptekarz i organista nadawali ton, w którym wszystko idzie utartym torem od pokoleń i na "wieki wieków". I w tym wszystkim znajdują się dzieci, które przyjechały na wakacje, uatrakcyjniając je sobie poszukiwaniami rodzinnego skarbu, którego pamięć związana jest z okresem powstania styczniowego.

Dzisiaj już takich książek się nie pisze - z wartką akcją, emocjami, w którym młodych bohaterów i czytelników traktuje się serio. Gdzie akcja osadzona jest w historii, nie tylko tej przez duże "H", gdzie nawiązuje się do tradycji miejsca, z którym się jest związanym, i w której przesłanie "nic nie jest warta młodość bez podziwu i miłości. Choćbyśmy się nawet czasami pomylili. Taki ogień wzbogaca"  nawiązuje do dumy z historii własnej rodziny, jednocześnie unikając zbędnego dydaktyzmu i moralizowania - dzisiaj to wszystko jest już, mam wrażenie, passéniestety.

Ale w sumie nie się co się dziwić. Niedawno znalazłem, na na całkiem niezłym blogu Książki zbójeckie "wyzwanie" dotyczące literatury średniowiecznej a w zestawie "lektur uzupełniających" zupełny brak klasyki polskiej powieści historycznej, jak chociażby "Czerwonych tarcz" Iwaszkiewicza, "Krzyżowców" Kossak-Szczuckiej, "Kamienie wołać będą" Malewskiej czy "Bolesława Chrobrego" Gołubiewa. Na moje "dociekania" Autorka z rozbrajającą szczerością wyznała, że książek tych ... nie zna. Oczywiście można i tak. Wiadomo, że literatura polska nigdy nie nadawała tonu, choć wiele z jej pozycji to powieści wybitne a ja wyrosłem, przyznaję być może w naiwnym przekonaniu, że istnieje pewne quantum, jakiś wzorzec z Sèvres bez znajomości, którego nie ma co w ogóle podejmować rozmowy. Ale widać czasy się zmieniają - o, tempora, o mores!

W każdym razie tym, którzy mają latorośle wykazujące zainteresowanie historią i wieku "młodszej młodzieży", "Skarb pradziadka" polecam a i samemu można przy tym odpocząć, bo warsztat literacki Ewy Kołaczkowskiej wychodzi daleko poza poziom, jaki kojarzy się z literaturą dla dzieci i młodzieży.

środa, 9 stycznia 2013

Mendel Gdański, Maria Konopnicka

Skusiłem się na "Wybór pism" Marii Konopnickiej z 1954 r., nie dlatego, że jakoś za nią przepadam, raczej wręcz przeciwnie - irytuje mnie jej łzawość i sentymentalizm, ale, tak przyznaję, ze ... snobizmu - trafił mi się bowiem egzemplarz oprawiony w skórę a z wiekiem co raz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że hasło "nie ocenia się książki po okładce" jest najprawdopodobniej sloganem wymyślonym przez wydawców, którzy byle jak oprawiali książki.  


Jakby nie było, książka jest u mnie (skan powyżej to oryginał wydania bez papierowej obwoluty) i niezależnie od oceny twórczości Konopnickiej, która została wyciągnięta ostatnio z lamusa za sprawą jej domniemanego homoseksualizmu, trochę odświeżyłem sobie pamięć. "Nasza szkapa", "Miłosierdzie gminy" czy "Mendel Gdański" to były żelazne punkty w programie lektur za moich czasów a "Franek" był jedną z książek mojego dzieciństwa. Dzisiaj niewiele ostało się z dorobku literackiego Konopnickiej - może jeszcze literatura dla dzieci ("Na jagody", "O krasnoludkach i sierotce Marysi", "Przygody Pimpusia Sadełko"  czy wierszyki w rodzaju "Stefka Burczymuchy") trzyma się resztą sił, choć u moich dzieci jakoś nie znalazła życzliwego przyjęcia. Ale do rzeczy ... Na pierwszy ogień poszedł "Mendel Gdański". Kiedyś sądziłem naiwnie, że tytuł odnosi się do jednostki miary, która została zastosowana w Gdańsku ale moje przypuszczenia sprawdziły się tylko połowicznie, w odniesieniu do imienia tytułowego bohatera, który zawdzięczał je poniekąd męskiej sprawności swojego ojca jako piętnaste dziecko, to jego nazwisko jest pokłosiem działalności E.T.A. Hoffmanna (lub któregoś z jego kolegów) w czasie jego urzędniczej kariery, kiedy to nadawano Żydom charakterystyczne nazwiska w dużej mierze nawiązujące do miejsca zamieszkania czy urodzenia. Nawiasem mówiąc, o ile można co najwyżej domniemywać, gdzie się rozgrywa akcja (Stare Miasto w Warszawie), to na pewno można wykluczyć z tego domniemania właśnie Gdańsk. Nowela, jak wiadomo, powstała w 1890 r., na "polityczne zamówienie" a ściślej mówiąc na prośbę Elizy Orzeszkowej, gdy pamięć o pogromach, które miały miejsce w Polsce (także w Warszawie) na początku lat 80-tych XIX w. była jeszcze świeża. Pytanie - jak należy ocenić pogromy? - nie jest pytaniem na inteligencję, nic więc dziwnego, że Konopnicka wypowiedziała się przeciwko antysemityzmowi. Jeśli się jednak dobrze wczytać w nowelę, to widać, że starała się by ten antysemityzm był przedstawiony w sposób, że tak powiem, jak najbardziej strawny dla masowego czytelnika. Są u niej dwa rodzaje antysemitów. Antysemityzm pierwszych przejawia się tylko w stwierdzeniach w rodzaju "Żyd zawsze Żydem", co owszem jest denerwujące i mało odkrywcze, ale stąd jeszcze daleka droga do bezpośredniej przemocy (z tym rodzajem antysemityzmu "rozprawi się" dopiero Sartre w "Rozważaniach o kwestii żydowskiej"). W gruncie rzeczy są nieszkodliwi, o ile głupota może być nieszkodliwa, bo przecież od lat są klientami (dependent) i sąsiadami (zegarmistrz) Mendla Gdańskiego i relacje między nimi układały się całkiem poprawnie. Drudzy to bezpośredni uczestnicy pogromu, mający swoją forpocztę w postaci "chłopaków" i "obdartusa", i wiadomo o nich tylko tyle, że to "niedorostki" (a młody to głupi) oraz "pijani" (wszyscy wiedzą, co wódka robi z człowieka i że pijany nie jest sobą), to nie są więc zwykli obywatele. Zresztą tytułowy bohater noweli sam skłonny jest uznać, że źródłem antysemityzmu jest patologia "to powiada wódka, to powiada szynk, to powiada złość i głupota, to powiada zły wiatr co wieje" - "o, sancta simplicitas!". Zwykli obywatele, stają w obronie Mendla i jego wnuka, wiarą (przykład księdza z szacunkiem odnoszącego się do modlącego się Mendla, krzyż ofiarowany przez sąsiadkę i mający stanąć w oknie) oraz pokazem siły i determinacji (student). Okazuje się, że sam Żyd jest bezradny, jego duma ofiary nie stanowi żadnej ochrony przed agresją tłumu. Gorzej - ona ją tylko rozjątrza. Niby wszystko u Konopnickiej kończy się dobrze; Mendel wyszedł cało z opresji, ugodzony kamieniem wnuczek wyzdrowieje, szyba w rozbitym oknie pewnie będzie wstawiona, ale nie ma co kryć jakiś niesmak w sercu pozostał ... 

wtorek, 8 stycznia 2013

Absalomie, Absalomie ... , William Faulkner

Trochę czasu mi to zajęło ale udało się ... , wiedziałem od razu, że łatwo nie będzie, ale że był jeden z dawno zaplanowanych "powrotów" więc niejako nie miałem wyjścia i nie żałuję. I myślę, że ci którzy skuszą się na "Absalomie, Absalomie ..." (tajemnicą wydawcy pozostanie, dlaczego tytuł w oryginale zakończony wykrzyknikiem, w polskim tłumaczeniu kończy się wielokropkiem) również żałować nie będą. Nie ma się jednak co oszukiwać, to nie jest książka dla każdego. Niby jest tu wszystko co gwarantuje sukces literaturze popularnej ale to proza "gęsta", przez którą trzeba się mozolnie przebijać choć jednocześnie warta każdej godziny z nią spędzonej, posiadająca to "coś" - atmosferę, która fascynuje i wciąga czytelnika odsłaniając z wolna koleje losów Thomasa Sutpena i tych, którzy mieli nieszczęście się z nim zetknąć.


Powieść Faulknera, uchodzi za najlepszą w jego twórczości i zwieńczenie cyklu rozgrywającego się w hrabstwie Yoknapatawpha na Południu Stanów Zjednoczonych. Mimo swego starotestamentowego tytułu mi bardziej kojarzy się z antyczną tragedią. Żądza bogactwa, kazirodcze uczucie, nie znające hamulców pragnienie posiadania męskiego potomka, bratobójstwo to tylko niektóre z motywów, które dają się zauważyć bez większego wysiłku a nadających się na temat dla któregoś z wielkich tragików. I oczywiście pycha poprzedzająca upadek - by nawiązać do biblijnej opowieści o synu króla Dawida. Jeśli patrzeć na "Absalomie, Absalomie ..." z tej strony, to przesłań takich znaleźć można bez większego trudu znacznie więcej jak chociażby odpowiedź Faulknera na pytanie z księgi Koheleta  "Cóż przyjdzie pracującemu z trudu, jaki sobie zadaje?" - "człowiek wciąż i wciąż próbuje albo nawet musi próbować wciąż i wciąż, aż nagle ni stąd ni zowąd jest już po wszystkim i z tego całego próbowania zostaje tylko jakaś kamienna płyta z wydrapanym napisem, o ile w ogóle znajdzie się ktoś, kto pamięta, żeby się zająć wydrapaniem napisu, i zabiera się do tego, i ma na to czas. I na tę płytę deszcz pada, słońce świeci i po jakimś czasie już nikt nie pamięta ani tego imienia, ani niczego, co ten wyryty napis usiłuje wyrazić, więc to wszystko już nie ma znaczenia." Ten wanitatywny motyw dotyczy jednak bardziej protoplasty rodu, który równie szybko powstał jak zniknął. Historia Charlesa Bona pełniącego rolę tytułowego Absaloma, a która wbrew temu co mogłoby się wydawać ustępuje historii jego ojca, podobnie zresztą jak w w jego przypadku, bardziej dotyka, moim zdaniem, motywu kary za grzech pychy - hybris, jakim było życie "z bezwzględnym  (...) kodeksem pozwalającym brać wszystko, co się chce, byleby tylko było się dostatecznie silnym." Ma się też wrażenie, że nad bohaterami powieści wisi fatum, które stoi na drodze ich pragnieniom. Fatum, które ma postać rasizmu. O ile w pierwszym pokoleniu jest on reakcją na poniżenie i biedę i kojarzy mi się bardziej z postawą ojca Ruperta Andersona ("Missisipi w ogniu") oraz jego pytaniem "od kogo masz być lepszy jeśli nie od czarnucha?", to już w drugim jest rasizm "zaprogramowany", w którym się wyrasta i dojrzewa. Jego moc dominuje nad wszystkim - okazuje się bowiem, że bratobójstwo nie jest skutkiem obaw przed kazirodczym związkiem przyrodniego brata lecz niemożnością akceptacji kolorowego jako członka najbliższej rodziny. Przysłania on właściwy sens wizyty, która przez jednych odbierana jest jako mająca zwieńczyć kazirodczy związek choć w gruncie rzeczy miała zakończyć złudzenia zakochanej dziewczyny, która wierzy, że "miłość z wiarą na pewno istnieje, bo inaczej za cóż by mężczyźni walczyli? Za cóż innego warto by im było umierać? Przecież nie w puste imię honoru czy za dumę, czy nawet za pokój, ale za miłość z wiarą, która po nich pozostaje." i silniejsza jest niż moc tabu. Ale w gruncie rzeczy to tylko domysły, brak pewności którego są skutkiem, to efekt ciągle zmieniających się postaci relacjonujących wydarzenia. Czytelnik sam musi wyłuskiwać to co było faktem a czasami tylko hipotezą, która usiłuje odtworzyć motywy, jakimi kierowały się dramatis personae w rezultacie niekiedy zaciera się granica pomiędzy tym co rzeczywiste i nierzeczywiste.

Kończyłem książkę z pewnym żalem i wiem, że jeszcze do niej wrócę, bo ma się wrażenia, że obcuje się, nie chcę powiedzieć z czymś wielkim, żeby nie popadać w patos, ale z całą pewnością nieszablonowym i budzącym respekt, tylko tym razem z ambitnym zamiarem napisania, nie tylko "zajawkowej", jak ta wzmianki, ale sążnistej recenzji w rodzaju "kawał dobrej, kompletnie nikomu nie potrzebnej roboty".

czwartek, 3 stycznia 2013

Wojna futbolowa, Ryszard Kapuściński

Miałem, przyznaję nie poparte żadnymi "twardymi" przesłankami, przeświadczenie że "Wojna futbolowa" należy do najlepszych książek Ryszarda Kapuścińskiego. Po rozczarowującym "Hebanie" przypuszczałem, że będzie to powrót do klasy, jaką pisarz zaprezentował w "Cesarzu". Ale okazało się, że jeszcze nie tym razem, jeszcze nie.


Może była to książka ciekawa w epoce PRL-u (pierwsze wydanie ukazało się w 1978 r. a poszczególne rozdziały powstawały na przestrzeni lat 1960-1976), w państwie w którym szczytem wakacyjnych możliwości wyjazdu za granicę był urlop w "Złotych Piaskach" w Bułgarii i w związku z tym, każda wiadomość z szerokiego świata miała w sobie posmak egzotyki.

Czytając ją jednak dzisiaj odnosi się wrażenie, że nadzwyczaj szybko się zestarzała, a to za sprawą zarówno tematyki jak i sposobu jej przedstawienia. Kapuściński sam przyznaje, że interesuje go tylko polityka - na próżno więc szukać, w jego książce czegoś więcej niż opisów polityków i sytuacji politycznej. W dodatku, "Wojna futbolowa" stanowiąc zbitkę impresji z państw afrykańskich, Ameryki Łacińskiej i basenu Morza Śródziemnego mającą na celu pokazanie uniwersalności procesów politycznych w gruncie rzeczy, pokazuje to co jest doskonale znane także w państwach z naszego kręgu tyle, że u Kapuścińskiego są to reakcje spotęgowane i "zwyrodniałe".

Niewiele więc nowego się dowiadujemy o samej polityce a zgoła nic o ludziach. Powiedziałbym nawet, że w tej ostatniej dziedzinie obraz relacji ludzkich w Kongo jest w "Wojnie futbolowej" daleko, daleko w tyle za tym co przedstawił w "Samotnym Afrykaninie" C. Turnbull. Spostrzeżenia i "prawdy" jakimi Kapuściński raczy czytelnika brzmią naiwnie, by nie powiedzieć kuriozalnie, bo jak inaczej może brzmieć w ustach członka partii, która na posiedzeniach Komitetu Centralnego decydowała o wszystkim, łącznie z ceną mięsa u rzeźnika, uwaga "za dużo monopoli - (...) - przeklęty kapitalizm". Socjalistyczne reformy w Algierii, Che Guevara itp. itd.

Na niezamierzoną parodię, mając w pamięci rok 1968 w Polsce, wygląda też zbitka rasista-burżuj w wypowiedzi "nie złość się na rasistów - (...) - nie złość się na burżujów", a czytając skargę pisarza, że "na przestrzeni 520 kilometrów byłem kontrolowany dwadzieścia jeden razy i przeszedłem cztery rewizje osobiste" trudno nie zadać sobie pytania. ile to razy normalny Polak był kontrolowany na takiej trasie po 13 grudnia 1981 r., jeśli w ogóle miał szansę w nią się udać.

Rzeczywiście można powiedzieć za Andrzejem W. Pawluczukiem, że "w żadnej z dotychczasowej książek Kapuścińskiego nie dostrzegało się jeszcze świata jako spójnej całości" ale śmiem wątpić czy o taką spójną całość pisarzowi chodziło. Co gorsza, to nawet nie te "koncesje" na rzecz "przodującego ustroju", które można uznać za drobiazgi, przesądzają o słabości książki. Otóż niektóre jej partie robią wrażenie, że po to by je napisać Kapuściński nie tylko nie musiał jechać do Afryki ale tak na prawdę nie musiał w ogóle wyjeżdżać z Warszawy. Rozdział "Będziemy pławić konie we krwi" można spokojnie napisać w czytelni przyzwoicie zaopatrzonej biblioteki. Z kolei tytuł rozdziału "Cd. planu nigdy nie napisanej książki, która mogłaby (itd.)" jest zupełnie nieadekwatny, przynajmniej w części dotyczącej opisu zachowań białych w tropikach. Powstały bowiem na ten temat przynajmniej dwie książki, które Kapuściński najprawdopodobniej znał, w szczególności "Placówka postępu" Conrada, w której wypisz-wymaluj można przeczytać o tym, co zostało przedstawione w skondensowanej formie w "Wojnie futbolowej".

Ma książka swoje lepsze momenty jak choćby rozdziały poświęcone Ameryce Łacińskiej, w tym tytułowy i Cyprowi ale nie rzucają one na kolana, podobnie jak i "mrożące krew w żyłach" przeżycia, które po biografii Artura Domosłowskiego "Kapuściński non-fiction" czyta się z przymrużeniem oka. Cóż wygląda na to, że odkrywanie w Kapuścińskim wybitnego pisarza zajmie mi jeszcze trochę czasu.