poniedziałek, 25 lutego 2013

Karawana literatury, Waldemar Łysiak

Dałem się namówić Mili, choć po "przedbiegach" w postaci lektury rozdziału "Literatura kobieca" zdawałem sobie sprawę z tego, że dobrze nie będzie. Ale nie sądziłem, że aż tak! Książka Waldemara Łysiaka powinna być zatytułowana tak jak ostatni jej rozdział - "Trociny, wydzieliny, bździny", co w pełni oddawałoby jej zawartość. Jak ulał pasuje do niej wierszyk Tuwima:

"Po pierwsze 
złe wiersze

Po drugie 
za długie

Po trzecie
hańba takiemu poecie

Po czwarte
nic nie warte (...)".


Mimo, że podobnie jak Łysiak nie jestem najlepszego zdania o poziomie polskiej literatury współczesnej, to nie ma co nad tym lać łez, ponieważ funkcjonuje ona na zasadzie popytu i podaży, jacy czytelnicy taka i literatura, i jest ona takim samym produktem jak nie przymierzając buty. Wydawane są książki, które mają szansę znaleźć swoich czytelników, których gusta są przecież zróżnicowane. Waldemar Łysiak sprawia wrażenie jakby tego nie rozumiał, choć ta prawidłowość stosuje się przecież i do niego bo pisze to co czytelnicy chcą przeczytać. Ale nie to jest podstawową wadą książki.

Otóż jeśli ktoś, podobnie jak ja, sugerując się tytułem, sądził że "Karawana literatury" jest książką o literaturze to jest w głębokim błędzie. To książka nie o literaturze a przede wszystkim o literatach i rzeczach, które z literaturą nie mają nic wspólnego. Można się z niej na przykład dowiedzieć, że "W Polsce chory jest cały system uliczny (dziurawe jezdnie, brak miejsc do parkowania, bezkarność właścicieli psów masowo obsrywających chodniki, itp.)", że Krzysztof Różycki czytał "wniosek lustracyjny złożony w 1999 r. przez posłów KPN-u w sprawie Jerzego Buzka." Są i przaśne złote myśli w rodzaju "Kablowanie" to praca nudna i brudna jak seks oralny. Znaczy: monotonna i paskudna, a dużą przyjemność daje tylko osobie obsługiwanej, czyli "oficerowi prowadzącemu"" - aż chce się zapytać; skąd Autor wie takie rzeczy? Odnosi się przy tym wrażenie, że zainteresowanie seksem przybiera w książce niezdrowe rozmiary, Łysiak zajmuje się bowiem na przykład omawianiem ekscentrycznych praktyk seksualnych w ... filmach, czy mało wyszukanym dialogiem między ... Dorotą Rabczewską i Przemysławem Saletą, a przykłady takie można by jeszcze mnożyć. Konia z rzędem temu, kto znajdzie ich związek z literaturą.

Zresztą jej znajomość nie jest najsilniejszą stroną Autora, na próżno szukać w "Karawanie literatury" szerszego odniesienia do jakiejkolwiek książki (chyba poza "Nocnikiem" A. Żuławskiego, podpierając się nim co jakiś czas, co zaskakuje tym bardziej, że książka ta aż roi się od błędów), której tytuł wymienia, ograniczając się do przytoczenia opinii innych na jej temat. Po kilkukrotnych tego typu zabiegach odnosi się wrażenie, że Łysiak w ogóle ich nie czytał i powtarza tylko to, co ktoś wcześniej miał do powiedzenia. To ciągłe opieranie się na spostrzeżeniach innych sprawia, że książka staje się tylko kompilacją zgrabnie połączonych cytatów z intelektualnym wkładem Autora ograniczonym do minimum. Przyznaję, tego rodzaju zabiegi robiły na mnie wrażenie erudycji (nawiasem mówiąc powinien wiedzieć,  że w sądzie wyroki wydaje sędzia, także gdy jest to kobieta, bo sędzina to żona sędziego), wówczas, kiedy zetknąłem się z pisarstwem Waldemara Łysiaka po raz pierwszy Tyle tylko, że czasy licealne mam, niestety, dawno już za sobą i dzisiaj oczekuję od książki jakiejś wartości dodanej. A tej na próżno szukać, nawet w tym co Autora interesuje chyba najbardziej - personaliach, bo czytelnikom serwowane są tylko dobrze znane "stare, odgrzewane kotlety" w rodzaju kto donosił, kto był homoseksualistą, kto z kim spał i kto komu dał "w mordę". Nic nowego.

Nie da się też nie zauważyć, że Łysiak używa książki do nachalnej autopromocji, która czasami przybiera niespodziewany dla samego Autora wydźwięk, kiedy sam z dumą ustawia się w rankingu popularności w jednym rzędzie wśród "zasłużonych PZPR-owców, WRON-owców, PRON-owców i SB-ków", czy też autorek, jak to z finezyjnym dowcipem określa, "literatury menstruacyjnej". Personalne rozgrywki z kolegami po fachu, które osiągają apogeum w rozdziale poświęconym Rafałowi Ziemkiewiczowi, nawet już nie dziwią.

To wszystko sprawia, że wywody na temat poziomu literatury, kontrowersyjności nagród, mechanizmów dotyczących krytyki literackiej giną w potoku żółci i jadu - w sumie powstała książka, ani odkrywcza, ani mądra, ani dowcipna - dla mnie "szkoda czasu i atłasu". 

sobota, 23 lutego 2013

Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła, Hannah Arendt

Jeśli ktoś, kiedyś wybierze się na cmentarz żydowski w Warszawie (tym przy ulicy Okopowej) będzie tam mógł zobaczyć las macew podobny do tego z okładki "Eichmanna w Jerozolimie", tyle tylko, że zarośnięty drzewami. Kiedy byłem tam pierwszy raz, ładne parę lat temu, byłem pod wrażeniem poczucia opuszczenia tego miejsca, tym większego, że tuż za murem są Stare Powązki, "tętniące życiem" choć to może niezbyt właściwe słowa w odniesieniu do cmentarza. Co się stało? Gdzie są ci wszyscy, których najbliżsi zostali tu pochowani? 


"Eichmann w Jerozolimie" nie daje odpowiedzi na te pytania a przynajmniej nie bezpośrednio, bo też i nie taki jest temat tej chyba najbardziej znanej książki Hannah Arendt (najbardziej znaczącą pozycją w jej dorobku są "Korzenie totalitaryzmu" - ona sama też jest ciekawą postacią, nowożytnym wariantem Heloizy), poświęconej jednemu z bardziej znaczących procesów w dziejach sądownictwa, w którym sąd Izraela, sądził obywatela Niemiec za przestępstwa popełnione na obywatelach innych państw. Co więcej Eichmann był sądzony na mocy przepisów, które działały wstecz i w dodatku za przestępstwa, które formalnie nie istniały w chwili ich popełnienia. To, że znalazł się przed sądem w Jerozolimie z pogwałceniem prawa, wygląda więc w tych okolicznościach na wcale nie najważniejszy szczegół. Trudno się było zresztą dziwić władzom Izraela, że porwały Eichmanna bo musiały mieć świadomość, że "ci, którzy uniknęli procesu w Norymberdze i nie zostali wydani władzom kraju, na których terytorium popełnili zbrodnie - nie stanęli nigdy przed sądem bądź też znaleźli w niemieckiego wymiaru sprawiedliwości możliwie największe "zrozumienie"."

Książka Arendt to rodzaj wielkiej, krytycznej glosy do tego procesu z równie sensacyjnymi, jak on sam, wnioskami, choć dzisiaj niektóre z nich mogą wydawać się dzisiaj oczywiste zważywszy, że minęło pół wieku od pierwszego wydania. To gorzka ocena postawy własnego narodu, dla którego "akceptacja uprzywilejowania pewnych kategorii ludzi - Żydów niemieckich w odróżnieniu od Żydów polskich, kombatantów i Żydów z odznaczeniami w odróżnieniu od zwykłych Żydów, rodzin, których przodkowie urodzili się w Niemczech w odróżnieniu od obywateli niedawno naturalizowanych itd. - stanowiła początek upadku cieszącej się poważaniem społeczności żydowskiej." Nie jest to zresztą tylko spostrzeżenie samej Arendt, bo przekonaniu o funkcjonowaniu takiego rozróżnienia można również znaleźć w "Dziennikach" V. Klemperera. Podobnie, jak potwierdzenie jej opinii, że "można było mieć pewność, że funkcjonariusze żydowscy (...) zapewnią pomoc własnej policji w chwytaniu i ładowaniu Żydów do pociągów" znajduje oparcie w "Spowiedzi" C. Perechodnika.

Interesującym wątkiem jest kwestia "Ostatecznego rozwiązania" w państwach, którym Niemcy zostawili mniejszą lub większą niezależność. Zdaniem Arendt, zagłada Żydów, nawet jeśli władze tych państw deklarowały oficjalny antysemityzm, nigdy nie przybrała takich rozmiarów jak na Wschodzie z powodu oporów przed wysyłaniem ludzi na śmierć i niechęci Niemców do przymusowego, siłowego wprowadzenia w życie swojej idee fixe.

No i "last but not least", a w książce chronologicznie jako pierwszy poruszony został problem mentalności człowieka, który był współodpowiedzialny za cierpienia i śmierć setek tysięcy ludzi. Okazało się, że przed sądem w Jerozolimie stanął przeciętniak, żeby nie powiedzieć miernota, która z problemami zdobyła średnie wykształcenie. Człowiek bez wyobraźni, podchodzący do swojego zadania jak urzędnik, który chce wypełnić swoją funkcję jak najlepiej by zasłużyć u przełożonych na pochwałę i awans. Nie ma tu żadnego demonicznego wyrachowania a jedynie przerażająca bezrefleksyjność, tego, takiego sobie, zwykłego Niemca - rzeczywiście "Rzecz o banalności zła".

sobota, 9 lutego 2013

Polski kształt dialogu, Józef Tischner

Na blogu Bernadetty Darskiej znalazłem notatkę na temat antologii "Kim-są-Polacy?", która zawiera zestaw dyżurnych tematów przypominających odgrzewane kotlety (m.in. polski antysemityzm i martyrologia). Moją uwagę zwróciła wzmianka o rozmowie Adama Michnika z Jerzym Sadeckim, w której Michnik "stara się pokazać historyczne tło dla tego, z czym w przestrzeni publicznej mamy do czynienia dzisiaj. Próbuje diagnozować m.in. przemiany polskiej prawicy, postępującą barbaryzację języka polityki i mediów, a także spłycenie współczesnej religijności."


To mi przypomniało najsłynniejszą książkę księdza Józefa Tischnera "Polski kształt dialogu", poświęconą światopoglądowym różnicom i relacjom pomiędzy marksizmem a chrześcijaństwem w powojennej Polsce. Po raz pierwszy zetknąłem się z nią w czasie studiów, dzięki koledze, który studiując socjologię miał ją w zestawie lektur obowiązkowych i miałem tylko jedną noc na jej przeczytanie, bo za mną był już rządek chętnych. To było marne, bezdebitowe wydanie ale to wówczas dodawało tylko książce jeszcze pikanterii, choć i bez tego czytało się ją nieomal z wypiekami na twarzy, co jak na książkę bądź co bądź filozoficzną nieczęsto się zdarza. Jakimś cudem "legalne" wydanie w Polsce ukazało się dopiero w 2002 roku, dwa lata po śmierci Księdza.

Dlaczego legendarna książka mająca edycję emigracyjną, drugoobiegową, tłumaczenia na język włoski, angielski i niemiecki musiała tak długo czekać na "normalne" wydanie? Mam wrażenie, upewniony przez posłowie Jarosława Gowina, że stało się to za sprawą samego ... Autora, który poświęcił sporo uwagi m.in. Adamowi Michnikowi i Leszkowi Kołakowskiemu, których poznał osobiście już po napisaniu "Polskiego kształtu dialogu".

A jego przemyślenia na temat ich poglądów nie były to do końca uwagi pochlebne i trudno odmówić im racji, gdy czyta się, że "Kołakowski był wprawdzie wrażliwy na godność człowieka, ale nie był wrażliwy na to, co działo się wówczas z tą godnością w Polsce. Nie widział konkretu - konkretu plebejskiej wiary. Nie miał żadnego uczestnictwa w przeżyciach prostego chłopa czy robotnika, który klęczał w niedzielę przez ołtarzem i wcale nie czuł się w tej pozie mniej ludzki i mniej godny siebie. Aby to wszystko widzieć i to wszystko czuć, wcale nie trzeba było samemu wierzyć. Wystarczyło żyć Polską."

Nawet dzisiaj, mam wrażenie, że słowa te nadal pozostają aktualne, tyle tylko że zmieniły się "elity" i zmienił się ich "bożek". Ale co to ma wspólnego z Adamem Michnikiem i jego "diagnozami" z "Kim są Polacy?"? Otóż, tak jak wspomniałem, Ksiądz poświęcił też w swojej książce nieco miejsca Adamowi Michnikowi a ściślej mówiąc poglądom przedstawionym przez niego w jego najgłośniejszej pracy "Kościół, lewica, dialog".

Gdy czyta się je poddane krytycznemu oglądowi, trudno nie pokiwać z politowaniem głową nad banalnością "odkrycia" przez Michnika katolicyzmu polskiego i polskiego Kościoła i tego, że  bronił on praw ludzkich, wolności i godności człowieka, który bronił także "rewizjonistów", którzy w 1968 r. "upomnieli się o swobody demokratyczne w kraju" (...) "mimo, że byli to często ludzie znani z działalności antyreligijnej". Ale ks. Tischner wytyka nie tylko banał tych stwierdzeń, których jedyna "wartość" polega w zasadzie na tym, że podaje je ktoś, kto określa siebie jako przedstawiciela "laickiej lewicy" (tak jakby była lewica nie laicka) ale także zarzuca Michnikowi, że "udziela moralnej sankcji zrębom" systemu, który doprowadził do poniżenia godności ludzkiej i patrzy w swojej książce tylko na relacje "na poziomie władzy, a więc na poziomie: episkopat - rząd, biskup - premier, Kościół i aparat partyjny. Tymczasem ten poziom dialogu był wtórny, drugorzędny. Istotny dialog i zasadniczy wybór dokonywał się na poziomie narody. To naród, to tzw. prosty lud, wypełniający kościoły i miejsca pielgrzymkowe, bronił się przeciwko procesom socjalizowania. (...) Michnik jakby tego nie widział, jakby patrzył przez pryzmat "lewicowego" zafascynowania "władzą"".

Mam wrażenie, że w gruncie rzeczy te słowa i w stosunki do "Kim są Polacy?" pozostają aktualne, to spojrzenie Michnika ciągle pozostaje spojrzeniem "guru elit" tyle, że nie ma dzisiaj już Księdza ani nikogo, kto potrafiłby go zastąpić. 

wtorek, 5 lutego 2013

Podglądając Innego. Polscy trawelebryci w Ameryce Łacińskiej, Marcin Gawrycki

Kilkukrotnie marudziłem już na temat nieumiejętności pisania prostym językiem o trudnych sprawach przez przedstawicieli świata nauki albo osoby pretendujące do tego miana. "Pogoń za "naukowością" - cokolwiek ona w naukach humanistycznych oznacza - sprawia, że naukowcy tworzą dla wąskiej grupy odbiorców, bez specjalnej chęci wyjścia na zewnątrz skorupy" to szerszy problem na post innego rodzaju a tu proszę, taka niespodzianka - książka naukowa napisana w sposób zrozumiały po jednokrotnym czytaniu i w dodatku nie jest to tylko moja opinia. W dodatku nie dość, że dobrze napisana to i jeszcze temat interesujący bo jakże tu odmówić sobie przyjemności poczytania o tych, którzy są znani z tego, że są znani, a ściślej mówiąc o ich odmianie - o tych, którzy znani są z tego, że prowadzą programy telewizyjne dotyczące podróży. 


"Ofiarami" M. F. Gawryckiego są Elżbieta Dzikowska i Tony Halik, Martyna Wojciechowska oraz Wojciech Cejrowski i Robert Makłowicz (pojawiają się też "wpadkowo" m. in. Beata Pawlikowska, Jarosław Kret, Marcin Kydryński i ... Arkady Fiedler) oraz ich "urobek" w postaci programów telewizyjnych i w dwóch ostatnich przypadkach, także książek. Ich tematyka ograniczona jest do Ameryki Łacińskiej (z wyjątkiem osławionego przypadku Kydryńskiego) ale uwagi formułowane na ich tle mają, moim zdaniem, ogólniejsze zastosowanie i nie ograniczają tylko do programów o tej części świata. Co łączy te postacie? - ano to, że podróżowanie uczynili swoim źródłem dochodów i za sprawą przekazywania swoich wrażeń w telewizji stali się osobami znanymi. Mimo, że samo określenie trawelebryta pobrzmiewa pejoratywnie to sam jego status nie jest uwłaczający, zresztą Autor dostrzega rzeczywiste osiągnięcia podróżnicze zwłaszcza Martyny Wojciechowskiej i Tony Halika. To co poddaje krytyce, to przede wszystkim sposób w jaki trawelebryci traktują bohaterów swoich programów i sposób w jaki prezentują ich widzom. Zarzuca im generalnie "mentorski i patriarchalny ton" oraz "egzotyzację" obrazów, które przedstawiają podczas gdy tak naprawdę są one efektem podróży turystycznych, wycieczek, które w zasadzie każdy odpowiednio zdeterminowany widz jest w stanie podjąć samodzielnie lub z biurem podróży. To jednak, że z różnych przyczyn nie decydujemy się na podjęcie daje trawelebrytom przewagę nad nami i "autorytet zdobyty przez doświadczenie. Każde (...) stwierdzenie i osąd o egzotycznych krajach, które mają na celu "zobiektyzowanie" rzeczywistości, można bowiem wówczas podkreślić i wzmocnić autorytatywnym komentarzem:"Wiem, bo tam byłem". Trudno z takim zdaniem polemizować ...". "Podglądając Innego" jasno formułuje powód, dla którego została poddana krytyce ich "twórczość" i zakwestionowana wartość prezentowanego w niej obrazu świata. Otóż "trawelebryci kreują i wygłaszają subiektywne sądy, uzurpując sobie prawo do odkrywania obiektywnych prawd. (...) w społeczeństwie ugruntowuje się w ten sposób obraz latynoamerykańskich Innych i możliwość wzajemnego zrozumienia staje się coraz trudniejsza do zrealizowania." Trudno temu poglądowi nie przyznać racji i nie zgodzić się, że instrumentalne traktowanie przez trawelebrytów ludzi z którymi rozmawiają jest dowodem na to, że "pogoń za oglądalnością jest ważniejsza niż poprawa międzykulturowych relacji." Ja dodałbym bym jeszcze, że przede wszystkim jest świadectwem kultury osobistej a w zasadzie w wielu przypadkach jej braku. "Podglądając Innego" aczkolwiek w przeważającej mierze krytyczne to jednak dostrzega "wartość dodaną" nawet w przypadku programów tych osób, które zostały potraktowane surowo tak jak Elżbieta Dzikowska czy Wojciech Cejrowski. W przypadku tego drugiego Autor przyznaje, iż "charakteryzuje się często dojrzałością swoich sądów, skłonnością do przeciwstawiania się ogólnie znanym prawdom i przenikliwością spostrzeżeń" choć dla równowagi zastrzega, że "jest to (...) typowa mądrość bez empatii. Często wie w jaki sposób ująć problem, ale równie często robi to jak słoń w składzie porcelany", jest "arogancki, przekonany o swoim "jestestwie", prezentuje nieznoszącą sprzeciwu pewność siebie i kategoryczność swoich sądów. (...) Bohater jest jeden - on sam". Pewnym zaskoczeniem była dla mnie przyczyna, dla której krytycznej ocenie zostały poddane programy Martyny Wojciechowskiej. Profesor Gawrycki zarzuca jej, że "dyskurs rozwojowo-genderowy" jakim się posługuje pozbawia kobiety, przedstawiane przez nią kobiety, ich wartości, spychając je do roli biednych kobiet z Trzeciego Świata, którym "wolność może nadać jedynie biała podróżniczka z Europy". Muszę przyznać, że jako "niepoprawnego seksistę odczuwającego patriarchalną potrzebę dominacji" zaskoczył mnie ten dystans do feminizmu i feministek, który zarzucono, że "walcząc o prawa sióstr w krajach pozaeuropejskich, esencjalizują ich sytuację, wychodząc z paternalistycznego założenia, że one wiedzą, co dla uciskanych kobiet jest dobre." w swojej nienowoczesności bowiem traktowałem krytykę feministyczną i postkolonialną jak papużki nierozłączki. Ale żeby nie było tak całkiem miło - cóż, nie da się ukryć, że "Podglądając Innego" jest książką naukową. Niestety Autor o tym przypomina, z uporem godnym lepszej sprawy zapuszczając się co jakiś czas w odmęty "treści intelektualnie nośnych", które z punktu widzenia tematu są mało istotne, jak choćby rozważania na temat państw Trzeciego Świata. Na szczęście nie ma tego zbyt wiele i nie wpływa to na jasność wywodów, tak że dla mnie "Podglądając Innego" okazało się pierwszą od wielu lat "przyswajalną" pracą naukową.

sobota, 2 lutego 2013

Zielone piekło, Raymond Maufrais

Po raz pierwszy na dziennik Maufrais'a natknąłem się w domowej biblioteczce moich Rodziców. Było to wydanie Iskier z 1966 r., do którego mam sentyment ponieważ wykorzystałem w podstawówce jego fragment do wypracowania z polskiego, w którym opisywałem ... szklarnię z roślinami tropikalnymi w Ogrodzie Botanicznym we Wrocławiu. Nie pamiętam już co to było ale pamiętam, że praca zrobiła wrażenie na mojej polonistce.


Tamto wydanie gdzieś się zawieruszyło ale na pocieszenie kupiłem sobie edycję "Zysk i S-ka", która na dodatek ma tę zaletę, że zawiera także relację z wyprawy do Mato Grosso (przygotowywana była do wydania jako książka jeszcze przez samego autora ukazała się jednak razem z dziennikiem z Gujany już po jego śmierci, w 1952) a także zdjęcia oraz informacje o Maufrais'ie. Choć część poświęcona wyprawie w głąb Brazylii jest interesującą opowieścią, to jednak bez dwóch zdań to dziennik z wyprawy do Gujany jest tu najważniejszy i to jemu książka zawiera swój tytuł. "Zielone piekło" dzięki niemu jest klasyką gatunku zupełnie nieporównywalną z masowo zalewającym rynek badziewiem produkowanym przez travelebrytów w rodzaju Wojciecha Cejrowskiego, Beaty Pawlikowskiej czy Martyny Wojciechowskiej (polecam, przy okazji, "Podglądając innego. Polscy trawelebryci w Ameryce Łacińskiej" M. F. Gawryckiego). To historia dramatu, jaki rozegrał się w Gujanie Francuskiej pod koniec 1949 roku, kiedy Maufrais podjął samotną wyprawę, której celem było dotarcie do gór Tumuc-Humac i spotkanie z nieznanymi plemionami Indian. Nigdy z tej wyprawy nie wrócił - znaleziono tylko dziennik i trochę rzeczy. Podziw i uznanie dla wytrwałości i samozaparcia to pierwsza refleksja, która przychodzi na myśl czytając jego pisaną na bieżąco relację. Ale z czasem do podziwu dla odwagi i hartu ducha, dochodzi współczucie, żal i ... zdumienie. Bo choć trzyma się stronę Maufrais'a gdy puszcza mimo uszu wszystkie ostrzeżenia, to jednak, gdy jest już tam w środku dżungli ponad miesiąc od dnia kiedy się w nią zapuścił i ma jeszcze szansę powrotu z przypadkowo poznanymi Indianami a mimo to chory, w złej kondycji, bez zapasów żywności i niewystarczająco wyekwipowany decyduje się kontynuować wyprawę, zaczynamy się zastanawiać o co chodzi. To już nie jest odwaga, to upór który zaczyna przypominać szaleństwo, i który w ostatecznym rozrachunku zapędził Maufrais'a w sytuację bez wyjścia. Gdy czyta się relację z ostatniego miesiąca wyprawy trudno nie być wstrząśniętym. Co sprawia, że człowiek podejmuje takie decyzje? Czy jest w tym pragnienie sławy, chęć sprawdzenia granic własnych możliwości, obawa przed wydumaną śmiesznością, która miałby go spotkać w przypadku porażki? I dlaczego wycofanie się musi być traktowane w kategoriach porażki? Może po prostu trzeba zdać sobie sprawę z nierealności zamierzonego celu i podjąć kolejną próbę? "Zielone piekło" pokazuje brutalną prawdę, w której romantyzm zewu przygody, odwaga, hart ducha, siła i wytrwałość przegrywają z rzeczywistością i obojętnością świata natury. Poruszająca książka.