niedziela, 28 kwietnia 2013

Polski wrzesień, Antologia pamięci 1939-1945

Brandys, Dobraczyński, Iwaszkiewicz, Kruczkowski, Parandowski, Putrament, Rudnicki, Wańkowicz, Żukrowski ... to ci z luminarzy świata literackiego PRL, którzy znaleźli się wśród autorów pierwszej części "Antologii pamięci 1939-1945".

Trafiłem na nią dzięki podpowiedzi Beznadziejnie zacofanego w lekturze, któremu  jeszcze raz dziękuję, szczególnie, że z cyklem tym wiąże się dla mnie wspomnienie odkrycia jeszcze w szkolnych latach w jakiejś walizce, w domowej piwnicy.


Antologia składa się z 7 części (ja darowałem sobie ostatnią, "Wiersze") pogrupowanych tematycznie i jak każdy wybór niesie ryzyko, zarówno co do wyboru autorów i jak i ich utworów. A w odniesieniu do literatury PRL-u powiedziałbym, że jest to ryzyko co najmniej podwójne i niestety w "Polskim wrześniu" widoczne.

Można się tylko zadumać czytając w "Robotnikach" Melchiora Wańkowicza, jako to "Socjaliści, komuniści, robotnicy, kosynierzy przybyli na rodzinne śmieci jako żołnierze zbrojni w broń palną" albo w "Na polskich drogach" Stanisław Wygodzki troszczył się o "Staśka Fürstenberga, Pawła Findera, Mariana Buczka". Mieszane uczucia budzi Jerzy Putrament, z którego powieści "Wrzesień" wykorzystano dwa epizody; jeden "Przed nami czołgi" (tytuły obu fragmentom nadała redakcja) to nieporozumienie literackie, równie zły jest chyba tylko fragment z "Najeźdźców" Jana Dobraczyńskiego. Z kolei drugi zatytułowany "Śmierć komunisty" niezależnie do tytułu stanowi miłą niespodziankę.

Dwaj chyba najwybitniejsi pisarze z grona, które znalazło się w "Antologii" Iwaszkiewicz (z fragmentem "Sławy i chwały" oraz Parandowski wyszli z konfrontacji obronną ręką choć jednocześnie niczym nie zachwycili. Dużym rozczarowaniem dla mnie była natomiast Wanda Kragen, którą znałem jako tłumaczkę "Armii za drutem kolczastym" E. Dwingera (o książce napiszę przy innej okazji), a która we fragmencie "Kroniki dni wrześniowych" zatytułowanym "Warszawa" nie wyszła poza patetyczno-patriotyczną tonację. 

Zdecydowanie na plus wyróżnia się także opowiadanie, a właściwie jego fragment, "Blic" Adolfa Rudnickiego - przejmujący obraz odwrotu żołnierzy po bitwie pod Mławą. Podobnie, dobry jest fragment opowiadania "Pobici" ("Nad Bzurą") Lecha Bądkowskiego. Jednak najjaśniejszym punktem zbioru jest "Lotna" Wojciecha Żukrowskiego. Zdecydowanie wyróżnia się ujęciem tematu bo dominuje tu nie gorycz klęski, nie chwile bohaterstwa, żelazne punkty pozostałych utworów "Polskiego września", ale pragnienie miłości i "grzesznego" posiadania konia przynoszącego śmierć swoim kolejnym właścicielom. A do tego widać jeszcze, coś co można określić jako nawiązanie do  jungerowskiej apologii wojny "Wysoki gwizd kuli nad hełmem przydawał tylko piękna temu lotowi ponad jesiennym polem, ledwie powleczonym szklanym blaskiem wstającego słońca. Twarz mi stygła od bolesnego zachwytu. Nie żałowałem niczego. Cóż młodość, miłość, gdy miałem nozdrza pełne zapachu konia, wystrzałów i krwi gorącej, którą za chwilę rozleję."

Różnie jest z pisarzami amatorami - "Na pomoc Warszawie" Tadeusza Kutrzeby przypomina raczej informację o ruchach wojsk, za to wspomnienia Franciszka Skibińskiego z walk o Westerplatte czyta się nieomal z zapartym tchem. Miłą odmianę stanowią też epizod z książki "Czarne krzyże nad Polską" Stanisława Skalskiego - w zasadzie jedyny optymistyczny akcent zbioru.

Summa summarum powiedziałbym, że nie jest źle ale mimo wszystko zaskakuje fakt, że tak ważny fragment historii nie doczekał się literackiego ujęcia, które rzuciłoby na czytelników na kolana.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Rajska jabłoń, Pola Gojawiczyńska

Często "ciągi dalsze" ustępują "częściom pierwszym", trochę więc z duszą na ramieniu zabrałem się za "Rajską jabłoń" ale ku mojemu przyjemnemu rozczarowaniu obawy okazały się płonne i zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że w przypadku Poli Gojawiczyńskiej kontynuacja jest nawet lepsza niż część pierwsza.


Bohaterki pozostają te same, trochę jednak starsze (ewidentnie rozpoznawalne chronologicznie są epizody związane z pogrzebem Gabriela Narutowicza i zamachem majowym, akcja kończy się w drugiej połowie lat 30-tych) ale problemy wydają się w gruncie rzeczy te same. Mierzą się z nimi nie pensjonarki ale kobiety w pełni świadome, nawet do Amelii, która sprzedała się za "wikt i opierunek" dociera prawda, że poczucie bezpieczeństwa materialnego to jednak nie wszystko, od przemiany w "tułuba", wzorem rodziców, Kwirynę ratuje  tylko uczucie do męża, a nawet Bronkę, zobojętniałą na ciosy zadawane przez życie z letargu budzi miłość. Okazuje się, że proza życia, przyziemna walka o byt, niezależnie do formy jaką przybiera nie jest treścią życia, potrzeba bycia z kimś drugim by "we dwoje smutki dzielić a radości mnożyć" jest czymś podstawowym.

Tak jak bohaterki "Rajskiej jabłoni" są bardziej dojrzałe tak i obraz Warszawy i panujących stosunków społecznych sprawia wrażenie znacznie ostrzej zarysowanej. Wyraźnie widać, że Gojawiczyńska daje wyraz swoim poglądom politycznym (przy okazji wspomnianego pogrzebu Narutowicza ale także w relacjach Bronki i Ignacego). Jeszcze wyraziściej niż "Dziewczętach z Nowolipek" rzuca się w oczy krytyka działalności organizacji dobroczynnych (i to do tego stopnia, że mam wrażenie, że musiały się czymś mocno Gojawiczyńskiej narazić) stanowiących podstawową formę aktywności społecznej wyższych sfer. Przy tej okazji nasunęła mi się pewna analogia ze Strug. Czym u niego były różnego rodzaju komitety narosłe wokół wojska i wojskowych, tym u Gojawiczyńskiej są organizacje charytatywne. O ile jednak tam bohaterowie stykali się z nimi niejako "przy okazji" tak tu są one trwałym elementem krajobrazu powieści. To już nie jest tylko, jak w "Dziewczętach z Nowolipek" zarzut "rozejścia się" oferowanej pomocy i rzeczywistych potrzeb ale także oskarżenie o traktowanie tego rodzaju działalności, jako platformy do lansowania się, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli i czerpania bardziej bezpośrednich, wymiernych korzyści materialnych.

Pojawia się też nowa jakość - poszerzenie obrazu społeczeństwa Warszawy okresu międzywojennego o obraz życia mieszczaństwa w całym tego słowa znaczeniu życia (w przypadku Amelii), awansu społecznego a przede wszystkim materialnego (Kwiryna). To z jednej strony dążenie do zapewnienia sobie możliwie dostatniej egzystencji, z drugiej poczucie, że to jednak nie jest wszystko stanowi zwornik książki. To na co warto zwrócić uwagę, to fakt, że bohaterki powieści nie są postaciami z powieści kobiecych, to nie są błędne owce padające ofiarą złych mężczyzn. Żadna z nich nie jest bezwolna, każda dokonuje świadomego wyboru, z wszystkimi tego konsekwencjami niezależnie od tego czy wybiera filisterskie życie  (Amelia) czy niezależność (Bronka). W którymś momencie życia zawsze są świadome własnej wartości.

Są w książce i słabsze fragmenty - jakoś mało przekonuje mnie pomysł uczynienia z Amelii lady Makbet albo przemiana Kwiryny w Wokulskiego w spódnicy. Te zabiegi wyglądają raczej na ukłon w stronę "popularnych" gustów i osłabiają wymogę "Rajskiej jabłoni". Inna wątpliwość, to nie do końca jasne przesłanie tytułu, niby jego wyjaśnienie pojawia się w finałowej scenie ale jest jakieś takie ... Co miałoby stanowić rolę biblijnego drzewa złego i dobrego, z którego zrywanie owoców jest zakazane? Dla Gojawiczyńskiej jest to samo życie, przeznaczenie przed którym nie można uciec, a gdzie tu pokusa, gdzie możliwość wyboru, rezygnacja ze szczęśliwego życia w zamian za dar wiedzy, a przecież to tego właśnie w losach bohaterek można się dopatrzeć.

Nie wiem, czy to arcydzieło polskiej literatury ale z pewnością dobra książka.  

niedziela, 21 kwietnia 2013

Niemcewicz od przodu i tyłu, Karol Zbyszewski

To był jeden z większych skandali literackich dwudziestolecia międzywojennego. Gałczyński napisał (podobno) pracę magisterską na temat nieistniejącego XVI-wiecznego poety angielskiego a Zbyszewski napisał pracę doktorską o człowieku jak najbardziej istniejącym - Julianie Ursynie Niemcewiczu. Doktoratu nie obronił ale nie ma się co dziwić, pewnie i dzisiaj nie zostałby przyjęty ale za to książka zyskała olbrzymią popularność, a po wojnie, z nimbem legendy zeszła do "podziemia" także dlatego, że autor przebywając na emigracji w Wielkiej Brytanii nie był entuzjastą powojennych porządków panujących w kraju.


Fenomen książki Zbyszewskiego polega na połączeniu obrazoburczej treści z pełną swady formą. To przebojowa interpretacja nie tyle życia tytułowego bohatera książki (choć to też) co historii Polski w okresie panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jeśli chodzi o same założenia, to nie ma co ukrywać, Zbyszewski nie był oryginalny - jego poglądy zbliżone są do krakowskiej szkoły historycznej, za to jeśli chodzi o ujęcie tematu - jak najbardziej. I to ona sprawia, że książka nie pozostawia czytelnika obojętnym bo przecież jakoś jednak się reaguje się na przykład na ocenę konfederacji barskiej, w której "Towarzysze w pancerzach, z rysimi skórami na barkach, obwieszeni medalikami i szkaplerzami, nieraz z bronią pradziadów w ręku, wierzyli święcie w zapewnienia ks. Marka, że w obronie dobrej sprawy wystarczy wyjść w pole - reszty dokona Matka Boska. Wychodzili więc dziarsko i z fantazją, widząc zaś, że Matka Boska nie rozprasza wrogów - rozpraszali się sami z żywą do Niej urazą, że tak się zaniedbuje w swych obowiązkach".

"Niemcewicz od przodu i tyłu"  stanowi druzgocącą, pełną pasji krytykę nie tylko polityki ale i ówczesnej polskiej obyczajowości.  Zapewne jest to uproszczony (ale chyba jednak nie aż tak bardzo) obraz epoki, przykrojony zgodnie z wizją i poglądami autora ale za to jakże barwny, smakowity i czasami ... aktualny. Kiedy czytałem, że "Piorunochrony znane już były na świecie, ale w Polsce więcej wierzono w świecę postawioną przed obrazem niż w kawałek drutu umocowany na dachu." przypomniał mi się inny równie dobry i wypróbowany sposób na ustrzeżenie się od pioruna. Otóż kilka lat temu otrzymałem od przyjaciół w prezencie skrzynię posagową pochodzącą z Kresów. Weszli w jej posiadanie przy okazji kupna domu od dawnych "repatriantów". W domu oprócz skrzyni zobaczyli też długą, drewnianą łopatę, jaką używa się do wyciągania chleba z pieca ale w domu nie było pieca chlebowego. Zapytali więc panie, od których nabywali dom, do czego służy ta łopata skoro nie ma pieca, na co usłyszeli w odpowiedzi, że to na wypadek burzy - wbija się ją wówczas na podwórku w ziemię, żeby piorun uderzył w nią a nie w dom.

Skoro takie obrazki możliwe były w Polsce pod koniec XX wieku, to co dopiero mówić o Polakach sprzed lat 200 z okładem. Zbyszewski nie zostawia na naszych antenatach suchej nitki zastrzegając przy tym - "ani mi w głowie "szarganie świętości". Lecz nie mogę ludzi, co doprowadzili Polskę do upadku, przedstawiać w korzystnym świetle. Bardzo wygodnie zwalać wszelkie nieszczęścia na zły los, fatum, sytuację międzynarodową - ale to nie przekonywujące. Jeśli zdechnie osioł - może istotnie to tylko pech, ale gdy ginie całe państwo, ktoś jednak jest temu winien." Dostaje się zresztą także i zewnętrznym wrogom Polski a opis zachowania Rosjan w czasie insurekcji kościuszkowskiej przypomina wypisz wymaluj ich "wyczyny" w czasie wojny 1920 r. i potem w czasie "wyzwalania" Polski.

Książka nie jest potępieniem wszystkiego i wszystkich w czambuł, choć kąśliwy język autora mógłby na to wskazywać. Tytułowy bohater, mimo uszczypliwości jakie spotykają go ze strony Zbyszewskiego bez wątpienia jest postacią z jego "bajki", podobnie oczywiście Kościuszko, czy Kiliński. Natomiast suchej nitki nie pozostawia Zbyszewski na Stanisławie Auguście Poniatowskim i na wszystkich tych, którzy prywatę i służbę Rosji przedłożyli ponad ojczyznę. Dostrzega też ożywcze próby naprawy Polski i jego zdaniem wcale nie były one zbyt późne, a ich niepowodzenie składa na karb niezdecydowania, niejednolitej postawy Polaków i błędów, które potrafiła wyzyskać Rosja.

"Niemcewicz od przodu i tyłu" jest książką bardzo "niewygodną", w tym sensie, że nawet uporawszy się, z bezpośrednim i dosadnym stylem wypowiedzi stanowiącym zaprzeczenie politycznej poprawności chyba we wszystkich tak dzisiaj wrażliwych dziedzinach (można zarzucić jej antysemityzm, seksizm, homofobię, antyklerykalizm etc. etc.) nie sposób zarzucić jej kłamstwa. Jest brawurową interpretacją faktów, których nikt skutecznie nie kwestionował. Zbyszewski to nie amator, któremu coś się wydaje, który coś kiedyś gdzieś słyszał albo pamięta, że kiedyś gdzieś coś czytał. Znamienna jest jego odpowiedź Marianowi Kukielowi, któremu wytyka ewidentną nieznajomość źródeł historycznych. Tak się podobno bowiem złożyło, że oponenci Zbyszewskiego oprócz tego, że nie zgadzali się z jego wizją historii nie bardzo potrafili wyjść poza, jak to zwykle bywa,  "nie bo ... nie".

czwartek, 18 kwietnia 2013

Wyspa złoczyńców, Zbigniew Nienacki

Postanowiłem zrobić sobie chwilę oddechu od literatury "poważnej" bo wpadła mi w ręce "Wyspa złoczyńców" Nienackiego. To jeden z lepszych "Panów Samochodzików", w którym główny bohater nie nosił jeszcze tego miana, mimo że był już spadkobiercą wujka Gromiłły, występuje bowiem w książce jako "Tomasz - Włóczęga". Przy okazji spadkobrania samochodu wychodzi trochę na jaw amatorska wiedza Nienackiego bo spadkobranie, wbrew temu co wynika z książki, nie było (ani nie jest) przymusowe i jest zupełnie czymś innym niż darowizna. Tomasz, nie jest też (jeszcze) społecznym inspektorem ruchu drogowego (czyli mówiąc po ludzku, członkiem ORMO), co gorsza nawet drastycznie przekracza prędkość chcąc wypróbować możliwości swego samochodu. Poza tym "ekscesem" jest jednak przykładnym obywatelem współpracującym ochoczo z milicją obywatelską pomagając jej w udaremnieniu przestępstwa.


"Wyspa złoczyńców" to dla mnie klasyka dzieciństwa może nie taka jak "Samochodzik i templariusze", ale czy jest nią dla współczesnej "młodszej młodzieży" - szczerze wątpię. Wartka i ciekawa akcja, której tematem jest poszukiwanie skarbów ukrytych przez dziedzica Dunina, który uciekając wraz z Niemcami, schował je z obawy przed "wyzwolicielską" Armią Czerwoną, przy okazji pojawia się też wątek kłusowników, powiedziałbym bez specjalnie rażących ideologicznych przegięć, dosyć wiarygodnie zarysowane charaktery (może z wyjątkiem Zaliczki) no i ciekawostki, do których ja mam sentyment a więc epizod z naszą rodzimą wersją "Czerwonej oberży" (słynna fotografia Stefana Arczyńskiego z plakatem tego filmu jest moim awatarem) czy wzmianka o Janie Czekanowskim, to wszystko może nie wystarczyć. 

Nic to, że akurat w stosunku to pierwszego "Pana Samochodzika" trudno jeszcze mówić o szablonie eksploatowanym potem przez Nienackiego "do bólu" ale widać typowe rysy jego książek dla dzieci. Jest więc muzealnik-detektyw cierpiący chyba na lekką mizoginię a może nawet kwalifikujący się jako seksista, który po różnych perypetiach rozwiązuje zagadkę, są pomagający mu harcerze, jest nieodzowna współpraca z milicją obywatelską i oczywiście nadzwyczajny samochód. Jak to u Nienackiego, jest również trochę encyklopedycznych wiadomości, które dzisiaj uaktualnione i poszerzone można odnaleźć bez większego trudu w internecie, jest trochę dydaktyki i moralizatorstwa ale jeszcze niezbyt nachalnego, i trochę humoru. 

To co jest siłą serii Nienackiego dla czytelników z mojej kategorii wiekowej, sentyment do realiów z lat 60-tych i 70-tych, w których czas płynął jakby wolniej dla młodych czytelników paradoksalnie może być podstawową wadą. O ile patrzę z lekkim uśmiechem na małe, urokliwe kuriozum w postaci miasteczka, w którym mieszka ... 300 mieszkańców, gdzie jest "kawiarnia o nazwie "Kolorowa", ale wnętrze jej ma kolor brudnoszary, z zielonkawymi zaciekami na suficie", "gospoda ludowa" i bar mleczny a na dodatek jest kilka sklepów "dobrze zaopatrzonych", a w jednym z nich Tomasz zobaczył "na wystawie malutki dziesięciolitrowy zbiornik na benzynę. Takich zbiorników na próżno byś szukał w wielkich magazynach z artykułami żelaznymi.", to nie wiem czy którykolwiek z młodych czytelników zrozumie o co chodzi z tym zbiornikiem i dlaczego bohater książki natychmiast go kupił i pomaszerował na stację benzynową. Kto z dzisiejszych nastolatków wie co to wartburg, simca, syrena, moskwicz, warszawa? Obawiam się, że dla nich to może być mało interesująca prehistoria. 

Może i dobrze bo to jednak były siermiężne czasy, kiedy pomarańcze i banany pojawiały się w sklepie dwa razy do roku, by wspomnieć tylko o takim przyziemnym drobiazgu, ale z drugiej strony czegoś jednak żal ... 

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Czerwone i czarne, Stendhal

Po raz pierwszy zetknąłem się z powieścią Stendhala jeszcze w liceum i od tamtego czasu utkwiło mi w głowie przekonanie, że to świetna książka, ale ponieważ lata mijają więc postanowiłem zweryfikować swoje młodzieńcze sądy i nie ma tu nic do rzeczy, że Matylda całuje głowę Juliana niczym Salome głowę Jokanaana, udowadniając że i literaturze sprawdza się zasada nihil novi sub sole.


"Czerwone i czarne" to stara, dobra klasyka w każdym calu, kanon i lektura obowiązkowa. Dopiero przy tego rodzaju książkach, człowiek uzmysławia sobie co to znaczą podstawy. Jakiś czas temu pisałem o stendhalowskim klimacie "Lochy Watykanu" Gide ale dzisiaj wiem, że to mało powiedziane, bo przecież jeden z głównych bohaterów - Lafcadio Wluiki to młodsze wcielenie Juliana Sorela a i antykościelna wymowa powieści Gide nabiera trochę innego znaczenia, skoro Kościół u Stendhala to tylko szczególny rodzaj instytucji publicznej, której "funkcjonariusze" mają pretensję do rządu dusz a jednocześnie zajęci są (z niewielkimi wyjątkami) przede wszystkim zabiegami o własne dobra doczesne.

To zresztą nie  jedyne powinowactwo, bo nie bez kozery powieść Stendhala doceniał Balzac i to do tego stopnia, że "Czerwone i czarne" można chyba uznać za archetyp "Komedii ludzkiej" bo nie trzeba być znawcą literatury by zorientować się, że zawiera chyba wszystkie zasadnicze wątki, które były potem eksploatowane przez Balzaka. Wszak pierwszy tom powieści równie dobrze mógłby należeć do cyklu "sceny z życia prowincji" zaś drugi do "scen z życia paryskiego". Jest w "Czerwonym i czarnym" romans głównego bohatera z o 10 lat starszą mężatką (nawiasem mówiąc, ciekawe co panie na rozbrajające spostrzeżenie, że "Pani de Rênal wyglądała na lat trzydzieści, ale była jeszcze dość ładna.")  a potem dla odmiany z młodszą, są zmagania ambicji, żądzy kariery i pieniędzy, hipokryzji i małostkowości.

Ale "Czerwone i czarne" było nie tylko inspiracją. Mam wrażenie, że Stendhal sam również się inspirował cudzą twórczością, bo trudno nie spostrzec, że koleje losu romansu Juliana Sorel i de Rênal przypominają trochę historię wicehrabiego de Valmont i pani de Tourvel z "Niebezpiecznych związków", w której początkowe uwodzenie dla "sprawdzenia się", przeradza się w miłość i kończy równie tragicznie.

Książce można niejedno zarzucić. Wbrew słynnej deklaracji, że "to jest zwierciadło przechadzające się po gościńcu. To odbija lazur nieba, to błoto przydrożnej kałuży. Człowieka tedy który nosi zwierciadło w swoim plecaku, będziecie obwiniali o niemoralność! Jego zwierciadło odbija kał, a wy oskarżacie zwierciadło! Oskarżajcie raczej gościniec, gdzie jest bagno, a bardziej jeszcze dróżnika, który pozwala, aby woda gniła i aby tworzyły się bajora" powiedziałbym, z dzisiejszej perspektywy, że "Czerwone i czarne" jest zwierciadłem takiej sobie jakości, trudno bowiem jako realistyczne traktować naiwne intrygi i spisek w stylu powieści "płaszcza i szpady", które stanowią zdecydowanie słabsze punkty.

Widać też, że Stendhal nie do końca panował nad materią bo na przykład dowiadujemy się, że Julian by zabić Matyldę "porwał stary średniowieczny miecz, przechowywany w bibliotece jako osobliwość" z którego zresztą nie zrobił użytku a dwie strony dalej, że Matylda widziała jak "wszedł na krzesło, aby powiesić szpadę" (potem zresztą znowu jest mowa o mieczu). Innym razem czytamy, że Julian "popełniał tysiąc niezręczności" by za chwilę dowiedzieć się, że "nie popełnił zbyt wielu niezręczności", choć można przyjąć że dla Stendhala tysiąc to nie było "zbyt wiele". Moim zdaniem, jednak takie "wpadki", ani pojawiające się od czasu do czasu "skróty myślowe" uroku książki jednak nie przekreślają a "Czerwone i czarne" ciągle pozostaje pasjonującą powieścią o ludzkich namiętnościach.

Główny bohater, to postać z rodzaju tych, których się mówi - nieciekawy gość. Doprawdy "któż by mógł zgadnąć, że ta dziewczęca twarzyczka, tak blada i słodka, kryje niewzruszone postanowienie zrobienie kariery za wszelką cenę?" Kiedy Julian wygłasza swoją tyradę w sądzie, zapomina że w gruncie rzeczy jest taki sam, jak ci których oskarża i nie ma się co dziwić, że skończył jak skończył, skoro "wszedł w rolę, w jakiej tkwił przez całe życie. (...) głęboko pogardzał ludźmi, z którymi się stykał, oni zaś płacili mu nienawiścią". Tylko niektórzy zachowują zdrowy rozsądek w jego ocenie i nie dają się złapać na lep pozorów, widząc, że Sorel "wciąż myśli i że działa jedynie z wyrachowania."

Jego pojęcie dumy i honoru jest specyficzne, a specyfika ta osiąga apogeum, gdy przyjmuje pieniądze i stanowisko od ojca dziewczyny, którą uwiódł. Ale nie ma się co dziwić, tam gdzie się urodził i wychował "wielkie słowa, które rozstrzygają o wszystkim [to] przynosić dochód". Jakoś nie jestem zaskoczony, że pierwszą ofiarą takiego człowieka padła kobieta, która "w oczach miejscowych pań uchodziła za głupią, ponieważ nie uprawiała wobec męża żadnej polityki, przepuszczała najlepsze sposobności zdobycia ładnych kapeluszy" i choć "miała na tyle zdrowego rozsądku, aby zapomnieć niebawem wszystkich absurdów, jakich się nauczyła w klasztorze, ale nie wstawiła nic na to miejsce i w końcu nie umiała nic."

To nie duma, nie miłość ale ambicja i rządza kariery sprawiają, że usiłuje zabić kobietę, którą podobno kocha dlatego, że wyjawiła prawdę o nim. A jednocześnie twierdzi, że jest ona jego jedyną miłością, gdy tymczasem udało mu się wcześniej kolejną, którą jest z nim w ciąży i był na najlepsze drodze do uwiedzenia następnej.

Czytelnikowi otwierają się oczy szeroko ze zdumienia, gdy dowiaduje się, że brzemienna kochanka to jednak dla Juliana "nie to", że ona jest tylko "żoną" (za taką Matylda naiwnie się uważa), zaś pani de Rênal  kochanką. Chciałoby się rzecz - "no nieeee! o co kaman?!" Niejedna autorka romansideł dla pań mogłaby się uczyć od Stendhala.

sobota, 13 kwietnia 2013

Wyrok na Franciszka Kłosa, Stanisław Rembek

Są książki, które należy przeczytać co najmniej dwukrotnie i z całą pewnością do nich należy "Wyrok na Franciszka Kłosa". Za pierwszym razem trochę ją zlekceważyłem - może dlatego, że książka pozostaje w cieniu "W polu", może za sprawą teatralnego filmu Wajdy (moim zdaniem, niezbyt udanego) a wreszcie z powodu niebudzącej respektu objętości i gdyby nie wzmianka w stopce wydawniczej, że mam do czynienia z wersją poprawioną przez autora, do powieści Rembeka chyba bym nie wrócił. Ale ta informacja zaostrzyła moją ciekawość i rozpocząłem poszukiwania pierwszego książkowego wydania z 1947 r. (książka najpierw ukazała się jako powieść w odcinkach w "Dziś i jutro" na przełomie 1946 i 1947 r.).


Veni, vidi - zmian jest zaskakująco niewiele, zważywszy na fakt, że drugie i trzecie wydania, ukazały się odpowiednio w roku 1956 i 1978. Na przykład Rosja sowiecka zmieniła się w Związek Radziecki, chociaż "utrzymali się" Sowieci zamiennie z Rosjanami, Niemców zastępują hitlerowcy, a katyniaków - Ukraińcy.

Widać więc, że zmiany te uwzględniały ówczesną polityczną poprawność ale w sumie były niewiele znaczącymi ustępstwami, które ocaliły książkę przed nożycami cenzora. Są też i zmiany istotniejsze polegające na wycięciu zdań (ale pozostawieniu jednak zasadniczej części przesłania) widoczne chociażby w "wybuchu" komendanta Korszuna, gdy mówi że "prawdziwy chrześcijanin ma prawo i nawet powinien przebaczyć swoje krzywdy, ale nie ma najmniejszego prawa darować zbrodni przeciwko własnemu narodowi. Sędzia-chrześcijanin może przebaczyć zbrodniarzowi, który zamordował mu choćby rodzoną matkę, ale ten sam sędzia będzie nikczemnikiem, jeśli wypuści na wolność przestępcę, który krzywdził innych, a którego stawiono mu do ukarania.", czy też inklinacji różnych narodów w scenie przygotowań do publicznej egzekucji.

Jednak chyba najbardziej znacząca zmiana, mimo że niewielka, pojawia się w zakończeniu, nadając mu bardziej przejmujący i pesymistyczny wydźwięk, gdzie zdrada sprawiła, że twarze tych, którzy znali Franciszka Kłosa w obliczu jego śmierci były "stężałe, wszystkie serca zamknięte. Napełniały je przecie najstraszniejsze nieszczęścia, jakie pycha i złość szatańska zdołały rozplenić na naszej nikczemnej i smutnej planecie."

W każdym razie poprawki Rembeka jakie znalazły się w drugim (i kolejnych wydaniach) w żaden sposób nie osłabiają wymowy książki a biorąc pod uwagę to co wyczyniali ze swoimi książkami "wiodący" pisarze  może dziwić, że Rembek w ogóle je odnotował. Zdumiewające bowiem przede wszystkim jest to że książka w ogóle się ukazała. Bo nie dość, że problem zdrady i kolaboracji z okupantem stanowił skazę na  "mainstream'owym" podejściu do tematu, to na dodatek po ostatecznym zdobyciu władzy przez komunistów mógł być różnie odczytywany.

Im bardziej uważna lektura "Wyroku" tym skaza na wizerunku naszej postawy w latach okupacji, jest wyraźniejsza i dokuczliwa, zważywszy, że książka oparta jest na wydarzeniach, jakie miały miejsce w Grodzisku Mazowieckim, w którym pisarz mieszkał w czasie wojny.

Z drugiej strony, poprawki te mogły stanowić wytłumaczenie w potyczkach z cenzorem, w przypadku gdyby powieść odczytywał on jako parabolę, niekoniecznie dotyczącą tylko okupanta niemieckiego, a takim zamysł pisarza nie jest wykluczony bo dla Rembeka, problem zdrady i kolaboracji był bardzo istotny (dotyka go też wznowiona niedawno "Ballada o wzgardliwym wisielcu" z 1956 r.).



Mówi się o wyjątkowości "Wyroku na Franciszka Kłosa". Wynika ona z dwóch powodów a mianowicie z samego tematu i z jego ujęcia. To pierwsze jest oczywiste, bo do dzisiaj w naszej literaturze temat zdrady i kolaboracji jest bardzo rzadko podejmowany, to drugie zaś jest jeszcze bardziej szokujące niż temat.

Jak to możliwe, że zwykły, niegłupi człowiek, łamie zasady, w których został wychowany i w których istnienie wierzy i przekracza wszelkie granice? W małym podwarszawskim miasteczku, w którym rozgrywa się akcja powieści, każdy zna każdego a ludzie, jak wszędzie, są dalecy od ideału. Nie pogardzą mieniem swoich dawnych żydowskich sąsiadów, pędzą i handlują bimbrem, przy którym miejscowe elity toczą potem dyskusje, denuncjują Niemcom swoich sąsiadów z czystej, bezinteresownej zawiści wiedząc, że oskarżenie może kosztować jego ofiarę życie. To mało zachęcające otoczenie i trzeba mocno się wysilić, żeby w nim wyróżnić się "in minus". Franciszkowi Kłosowi się to udaje. Otrzymuje wyrok śmierci za zabicie konspiratora i musi odpowiedzieć sobie na pytanie "czyżby to było tak łatwe zostać zbrodniarzem"?

Od kolaboracji nie powstrzymuje go nic. Ani zaklęcia ojca i matki, która później go wyklina, ani śmierć ojca zamordowanego przez Niemców, ani też ucieczka żony i dzieci. Przed popełnieniem kolejnych zbrodni nie powstrzymuje go nawet wiara i strach przed wiecznym potępieniem, a przecież jeśli nie wzgląd na ludzi i na Boga, to czym w życiu może kierować się człowiek? "Może więc to tylko strach przed grożącą mu a niemal nieuniknioną śmiercią oraz nienawiść do społeczeństwa, które skazało go na zagładę, popychały go do takiej obłąkanej zemsty? ... A może była to rozpaczliwe bezmyślna idea samoobrony: jeżeli wymorduję wszystkich - zostanę żywy? ..."

Wiara u Rembeka to jakby osobny rozdział (tak, tak, a to dzisiaj takie niemodne). Z jednej strony widać jak jest widoczna i ważna w życiu ludzi w okresie nieszczęścia, jakim jest wojna, z drugiej zaś przeciwstawiona jest jej obojętność Boga na ludzkie cierpienie, który "umyślnie pokrył bielmem oko swojej Opatrzności, aby, do czasu przynajmniej, nie dostrzegać nieszczęść tych rzesz swoich wyznawców, którzy ono korzyli się przed Nim, modlili i łkali żebrząc zmiłowania." Także zdrada Kłosa rozpatrywana jest w kategoriach religijnych, gdzie  "grzech jest nie tylko obrazą Boga ale i nieszczęściem wiszącym nad grzesznikiem - (...) chyba największym grzechem jest zdrada własnego narodu, bo pociąga za sobą najdotkliwsze klęski, jakie tylko mogą spotkać człowieka na tej smutnej ziemi. Zdrajca odtrąca własną ojczyznę, ale już nigdy nie znajdzie innej. Imię jego zostaje przeklęte wszędzie i na wieki." Ale w tym spojrzeniu Rembeka nie ma nic z moralizatorstwa, dewocji, czy jak by to jeszcze nazwać. To raczej smutna konstatacja upadku człowieka.

Na pierwszy rzut oka osadzenie książki w wierze kojarzyć się może z "bogojczyźnianymi" tonami a la Sienkiewicz. Ale to całkowicie błędne skojarzenie, bo ten zabieg nie przeszkadza Rembekowi w przedstawieniu gorzkiej prawdy, której na próżno szukać u Sienkiewicza. Do przygodowych powieści pisanych "ku pokrzepieniu serc" jakoś nie pasuje sardoniczne stwierdzenie, że "Polacy na ogół bardziej są wrażliwi na to co się o nich mówi czy pisze, niż na to, jak się ich traktuje", albo wypowiadana, na domiar złego ustami Niemca, konstatacja, który mówi: "Wy, Polacy, myślicie tylko, jak się komu przypodobać, jak się podlizać, jak się zasłużyć, żeby was chwalili i podziwiali. Dlatego was wszyscy kopią w zęby i nie mają za psów parszywych [sic! w wydaniach późniejszych ta oczywista pomyłka została poprawiona i "nie" usunięto]. Choćbyśmy tę wojnę przegrali, tak żeby nie zostało ani kawałka ziemi niemieckiej - to jeszcze z nami więcej się będą liczyli niż z wami." Nie ma w tym nic budującego ale i "Wyrok na Franciszka Kłosa" nie jest budujący.

Wreszcie nie można pominąć wspomnianego już wcześniej "podejrzenia" co do szerszego kontekstu niż tylko ten dosłowny, "drugowojenny" bo jakoś zaskakująco uniwersalnie brzmią słowa, pasujące do każdego rodzaju totalitaryzmu, że: "Trzy są zasadnicze cechy wszelkich ustrojów policyjnych: nadmiar rozporządzeń niewykonalnych, żeby każdy obywatel, na wszelki wypadek, musiał stać się przestępcą; zniesienie wszelkiego stopniowania kar: za najlżejsze przekroczenie - śmierć (...); trzecia zasada polega na tym, żeby uwięziony czy skazany nie wiedział o co go oskarżają, dlaczego go zabijają, czy nawet z jakiego powodu wypuszczają go na wolność." Być może Rembek czuł co się święci bo nieufność w stosunku do Rosjan była u niego podwójnie uzasadniona a być może to tylko moja bujna wyobraźnia i nieuzasadniona nadinterpretacja ale o tym każdy już musi się sam przekonać ... Dla mnie Rembek powoli zaczyna awansować na jednego z wybitniejszych pisarzy polskich, a teraz czas na powrót do "W polu".

wtorek, 9 kwietnia 2013

Książę piechoty. W nawałnicy żelaza, Ernst Jünger

To jedna z książek, o których mówi się "kultowe", u nas znana przez wiele lat tylko ze słyszenia, na dodatek w entourage "czarnej legendy" pruskiego militaryzmu. A przecież jest to chyba najwybitniejsza powieść o wojnie, pozostawiająca za sobą chociażby "Na zachodzie bez zmian" E. M. Remarque ale też "Ogień" H. Barbusse'a czy "Spór o sierżanta Griszę" A. Zweiga, a trzymając się naszego podwórka; "Sól ziemi" J. Wittlina, i z którą konkurować może chyba tylko "W polu" S. Rembeka. Jak jej kwintesencja brzmią słowa Jüngera, w których pisze "otrzymałem jednostajną opowieść o tkwieniu całymi dniami w lejach od granatów, bez łączności i dróg dojścia, o bezustannych natarciach, o polach trupów i szalonym pragnieniu, o opuszczeniu rannych i wiele innych rzeczy. Na wpół okolona hełmem nieruchoma twarz i jednostajny głos, któremu wtórował hałas frontu, robiły wrażenie niesamowite powagi. Widać było po tym żołnierzu, że wypróbował wszelki strach aż do rozpaczy i nauczył się już nim gardzić. Zdawało się, że nic mu nie pozostawało prócz wielkiej męskiej obojętności."


W powojennej Polsce książka ukazała się dopiero w 1999 r. pod tytułem "W stalowych burzach" i było to tłumaczenie ósmej, autorskiej wersji powieści z 1978 r. Wiadomo "lepiej późno niż wcale", problem w tym, że wersja ta zawiera niespełna 1/3 tekstu pierwotnego i jej lektura nie wyjaśnia skąd się wzięła zła książki. A wzięła się ona z trzeciej wersji, z 1924 r. (pierwsza ukazała się w 1920 r., druga w 1922 r., kolejne trzy w latach 1934 (dwie) i 1935, a po wojnie ukazała się przedostatnia siódma wersja z 1960 r.), która uchodzi za apoteozę wojny i tak się akurat składa, że była podstawą polskich wydań przedwojennych (pierwsze ukazało się w 1935 r., drugie - na którym się tu opieram i z którego pochodzą wszystkie cytaty - w 1938 r., każde w nakładzie 1.000 egzemplarzy).

Aż strach pomyśleć, co o książce powiedziałaby dr Elżbieta Janicka (ta od nowego odczytania "Kamieni na szaniec") bo dla Jüngera wojna to wyłącznie męska sprawa, w której po chwilowych złudzeniach, ostało się bardzo niewiele romantyzmu - "Po krótkim pobycie w pułku straciliśmy prawie wszystkie złudy, z którymiśmy wyruszali. Zamiast spodziewanych niebezpieczeństw znaleźliśmy brud, pracę i bezsenne noce, do których pokonania trzeba było bohaterstwa, mającego mało wspólnego z nami."

Jeśli ten romantyzm jest, to w odwołaniu się do tradycji i do ideałów, w których rej wodzą "starzy lancknechci lub fryderycjańscy grenadierzy" bo nie ma go w codziennym życiu, które nie ma w sobie nic malowniczego - "Ranni z krzykiem o pomoc, na który nie zwracano uwagi, walili się do lejów na prawo i lewo. Szliśmy dalej z oczami wlepionymi w poprzednika rowem, sięgającym kolan, utworzonym z łańcucha olbrzymich lejów. Polegli leżeli tam jeden obok drugiego. Z odrazą deptała noga po miękkich, poddających się ciałach. Także ranionych, padających po drodze, czekała dola, że ich zdepcą buty pędzących z tyłu. I ciągle ten mdły zapach!" 

Nie ma tu barwnych przygód, melodramatycznych historii, pożegnań na dworcu, ukochanych czekających wiernie w domu. Nie ma też męskich przyjaźni, nie ma, bo śmierć zbiera obfite żniwo i dziesiątkuje towarzyszy walki zanim można kogoś na prawdę poznać. Ich ofiara traktowana jest przez Jüngera jako zwieńczenie i ideał ludzkiego poświęcenia - "Zawsze w przesileniach krwawych bitew, które jeszcze miałem przeżyć, upominała mię promieniejąca, niegasnąca sława tych bohaterów, aby się okazać godnym dawnych kolegów." Z jednej strony nieśmiertelna z drugiej przemijająca "tam legł kwiat naszej najbardziej karnej młodzieży. Wzniosłe wartości, które zrobiły naród niemiecki wielkim, zabłysły tam jeszcze raz oślepiającym blaskiem, aby powolnie wygasać w morzach błota i krwi."

Siła książki opiera się na jej autentyczności, jej podstawą bowiem są dzienniki prowadzone na bieżąco na polu walki, czego zresztą widać wyraźne ślady w postaci pojawiających się od czasu do czasu datowanych zapisków. Trudno obcując na co dzień ze śmiercią - "pozbieraliśmy sterczące z rumowisk członki i wyciągnęliśmy trupy. Jeden miał urwaną głowę, a szyja wyglądała jak przyczepiona do tułowia wielka skrwawiona gąbka. Z kikuta ręki drugiego sterczała strzaskana kość, a mundur był przesiąknięty krwią z wielkiej rany w piersi. Trzeciemu wyszły wnętrzności z rozdartego brzucha. Kiedyśmy go wyciągali, wsparła się strzaskana deska z przykrym szelestem w tę okropną ranę." - snuć barwne opowieści o przygodach, za to widać że dla Jüngera to okrucieństwo wojny nie jest bezsensowne. Walka to przejaw ducha, patriotyzmu oraz poświęcenia dla ideałów i ojczyzny. To granica, w której odsiewa się ziarno od plew, gdzie deklaracje trzeba przekuć w czyn.

Okoliczności w jakich powstawały wojenne zapiski, przeniesione na karty "Księcia piechoty", z jednej strony determinują język i styl, bardzo oszczędny i surowy a z drugiej postawę Jüngera wobec walki. Spędziwszy prawie całą wojnę w okopach, będąc wielokrotnie ranny i odznaczony za męstwo, postrzega śmierć człowieka jako coś codziennego, oczywistego i bez znaczenia. "Wojna nadawała tej okolicy zabarwienie bohaterskie i poważne, nie niszcząc jej wdzięku; przesyt kwiecia działał bardziej oszałamiająco i promiennie niż kiedy indziej. Łatwiej iść do boju wśród takiej przyrody, niż wśród martwego zimnego krajobrazu zimowego. Jakoś nawet do zupełnie prostego uczucia wdzierała się myśl, że istnienie człowieka jest zamknięte w wiecznym kręgu i że śmierć jednostki nie jest tak znacznym zdarzeniem."

"Książę piechoty" jest wariantem horacjańskiego "dulce et decorum est pro patria mori", w którym wojownikowi należą się "pierwsze względy" i gdzie "Niebezpieczeństwo jest najświetniejszą chwilą jego zawodu, kiedy mu przystoi okazać spotęgowane męstwo. Godność i rycerskość, podnoszą go wówczas na pana chwili. Cóż bardzie wzniosłego, jak kroczyć przed setką mężów na śmierć?"

Na wojnie, w ujęciu Jüngera, jest jeszcze miejsce na rycerskie traktowanie przeciwników, na zachowanie człowieczeństwa i oddzielenie walki od normalnego życia - "było zawsze moim ideałem, aby przeciwnika tylko w czasie walki traktować jak wroga z wyłączeniem wszelkiego uczucia nienawiści i oceniać go jako człowieka odpowiednio do jego dzielności. Właśnie pod tym względem poznałem wśród angielskich oficerów wiele natur pokrewnych". Ten motyw przewija się zresztą w powieści kilkukrotnie i nie jest to tylko czcza, szlachetnie brzmiąca ale za to pusta, stylistyczna figura ale duch czasów. Dowody tego można wszak do dziś spotkać, na polach bitwy Wielkiej Wojny także i u nas, gdzie obok poległych żołnierzy niemieckich czy austriackich pochowani są też żołnierze rosyjscy. Ale jest też w "Księciu piechoty" zapowiedź wojny totalnej, w której zagłada to nie kwestia przypadku lecz planowe zniszczenie: "każda wieś była kupą gruzów, każde drzewo ścięte, każda droga podminowana, każda studnia zatruta, każdy strumyk zatamowany, każda piwnica wysadzona lub zagrożona ukrytymi bombami, wszystkie sprzęty i metale zabrane, każda szyna zdemontowana, każdy drut telefonicznych zwinięty, wszystko palne spalone! Kraj w oczekiwaniu na nadciągającego przeciwnika został zamieniony w najzupełniejszą pustynię."

Wersja, którą zgodnie z życzeniem autora udostępniono w Polsce po wojnie nie ma już takiego wydźwięku, jak wersja przedwojenna. To powieść przykrojona zgodnie z wymogami czasu, na której kształt niewątpliwie miała wpływ II wojna światowa, po której niemiecki patriotyzm, choćby sprzed lat, brzmiał co najmniej podejrzanie a zarzut militaryzmu dyskwalifikował. W rezultacie powstała wersja uładzona i bardziej do przyjęcia także dla polskiego czytelnika ale niestety też znacznie oddalona od wersji pierwotnej i co tu dużo mówić, sprawiająca wrażenie mniej autentycznej i szczerej. Dobrze jednak, że w ogóle jest ...

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Placówka postępu, Joseph Conrad

Zaskakujące jak niewiele zostało z afrykańskiego epizodu Conrada; "Dziennik kongijski", "Jądro ciemności" i stanowiąca jego zapowiedź "Placówka postępu" z cyklu "Opowieści niepokojące". Można w nie znaleźć kilka motywów, które potem zostały wykorzystane w "Jądrze ciemności": śmierć poprzedniego kierownika stacji - "artysty", parowiec przypominający "olbrzymie pudełko od sardynek z umieszczoną na wierzchu szopą o płaskim dachu", postać dyrektora, Murzynów niemających poczucia czasu, wreszcie mgłę i rzekę, która "zdawała się wypływać znikąd i nigdzie nie dążyć."


Do opisu dwóch głównych bohaterów tego krótkiego opowiadania doskonale pasują słowa Marlow'a "Widywałem szatana przemocy i szatana chciwości, i szatana pożądliwości; ale na Boga! byli to silni, jurni szatani o ognistych ślepiach, którzy rządzili i powodowali ludźmi (...) Lecz stojąc tam, na zboczu wzgórza, poczułem, że pod oślepiającym blaskiem słońca w tym kraju zapoznam się z rozlazłym, kłamliwym, bladookim diabłem, opiekunem drapieżnego i bezlitosnego szaleństwa".

"Placówka postępu" jest historią o miernotach, którzy w zwyczajnych okolicznościach byli zwykłymi ludźmi ale tu okazali się niewłaściwymi ludźmi na niewłaściwym miejscu i w niewłaściwym czasie - "stacja nad tą rzeką jest zupełnie bezużyteczna, a oni obaj świetnie się do tej stacji nadają." Wyrwani ze środowiska, w którym żyli i które znali, zostawieni samym sobie nie potrafią stawić czoła nikomu i niczemu, własnym słabościom, innymi ludziom, przyrodzie i wyzwaniom losu. "Obaj mężczyźni harmonizowali ze sobą doskonale, złączeni wspólną głupotą i lenistwem." Nie radzą sobie z niczym, ani z obowiązkami, ani z samymi sobą i nawet pragnienie wzbogacenia się, które przywiodło na stację nie jest w stanie tego zmienić. Ich wady pod wpływem okoliczności tylko się potęgują i sprawiają, że ich gnuśność, za sprawą strachu, chciwości i obłudy przeradza się w nikczemność a "pozostawieni sam na sam ze swoją słabością, stawali się co dzień podobniejsi do współwinowajców". Jednak poczucie winy przychodzi z innego powodu niż sprzedaż handlarzom niewolników pracowników stacji, którzy i tak byli przecież tylko "zwierzętami". Jest popełniona w chwili szaleństwa zbrodnia, jest swoista "iluminacja" - "poznał, że życie straszniejsze jest i trudniejsze niż śmierć. Zabił bezbronnego człowieka." i jest kara - śmierć.

"Placówka postępu" wbrew swemu sarkastycznemu tytułowi, nie jest budującym utworem, tu człowiek wychodzi z próby pokonany, a jej wynik jest zresztą z góry wiadomy. Słowo pokonany nie do końca jest właściwe bo nie ma tu żadnej walki, tylko grzęźnięcie w marazmie i otępiającej atmosferze poczucia samotności i beznadziejności. Nie ma w "Placówce postępu" nic z conradowskiego poczucia obowiązku i wierności zasadom, niczego co dawałoby czytelnikowi choć szczyptę optymizmu. Widać, nie podobało się Conradowi to co zobaczył w Kongo ...

sobota, 6 kwietnia 2013

Mogiła nieznanego żołnierza, Andrzej Strug

Czytnik książek elektronicznych to wspaniały wynalazek (z którego sam zresztą nie korzystam) mam jednak wrażenie, że przy wszystkich swoich zaletach, w jakiś sposób odhumanizowuje on książki i nie oddaje zmysłowej (tak, tak) przyjemności obcowania z nimi. Nie mówię oczywiście o tych, które zalewają masowo rynek i o których po miesiącu się zapomina, a które równie dobrze można przeczytać na zbindowanym wydruku z komputera, ale o tych, z których zetknięciem się czerpie się prawdziwą satysfakcję. 


Niedawno, na fali nagłego zainteresowania pisarstwem Andrzeja Struga, trafiała mi się taka właśnie książka. To "Mogiła nieznanego żołnierza" wydana w pionierskim, rzymskim okresie istnienia Instytutu Literackiego. Dzisiaj nazwa ta nie budzi specjalnych emocji ale "za moich czasów" była symbolem niezależnej i wolnej myśli a wydane przez Jerzego Giedroycia książki w kultowej obwolucie z "workowym" deseniem stanowiły "owoc zakazany" sprowadzany do kraju nielegalnie z narażeniem, w najlepszym przypadku na konfiskatę książek. Co skłoniło późniejszą legendę Maisons-Laffitte do wydania akurat tej powieści Struga? Odpowiedź okazała się wcale nie oczywista, podobnie jak wrażenia z lektury.

Zaskoczony byłem brakiem powojennej, krajowej edycji "Mogiły" a zwłaszcza jej nieobecności w wydaniu "Dzieł" Struga z 1958 r. biorąc pod uwagę, że jest to jedna z najbardziej znanych powieści w dorobku pisarza ale przyczyna takiego stanu rzeczy wyjaśniła się dosyć szybko.

Otóż "Mogiła nieznanego żołnierza" jest powieścią o losach oficera, który walcząc w armii austriackiej, ranny  dostał się do niewoli rosyjskiej. Jego historia po ucieczce z obozu jenieckiego i w drodze powrotnej do kraju w okresie zamętu spowodowanego przez rewolucję i wojnę domową sprawiają, że zaplątany jest mimowolnie w walkę po stronie "białych" a pojmany przez "czerwonych" dzięki poświęceniu Rosjanina uchodzi za kogoś innego i buduje "komunizm". To właśnie mało pochlebny, eufemistycznie mówiąc, obraz rewolucyjnej Rosji sprawił, że książka nie miała szans ukazać się w PRL-u (a gwoździem do trumny była pewnie wojna 1920 r.).

Ale nie daje to odpowiedzi na wcześniej zadane pytanie, a wydaje się ono tym bardziej uzasadnione, że książka nie jest "budująca" - żona głównego bohatera nie mając żadnej wiadomości o mężu nie idzie w ślady Penelopy i na wiadomość o jego śmierci wychodzi za mąż, on w tym czasie usiłuje powrócić do domu, ale ginie gdy ostatecznie zostaje przecięta coraz wątlejsza nić uczucia i pamięci z jej strony. Wydaje się, że to właśnie tęsknota żołnierza za domem, która daje mu siłę i sprawia, że na przekór wszystkiemu nie bacząc na żadne niebezpieczeństwa podejmuje każde ryzyko by powrócić do domu, wierząc, że czekają na niego ci, których kocha, sprawiła że "Mogiła" znalazła się wśród pierwszych książek, jakie wydał Instytut Literacki.

Widać w niej cechy charakterystyczne dla prozy Andrzeja Struga, zwłaszcza jej dynamizm - "Gwar szybkich, głośnych rozmów, okrzyków nawoływań, rozkazów w wielu językach monarchii. Setkami ciosów waliły, zgrzytały, szurgały po kamiennej podłodze okute buty. Szczękały szable, głucho tłukły się stawiane ciężkie karabiny. Z trudem przepychali się ludzie obładowani, z wypchanymi workami na plecach, klekocąc blaszanymi butlami, gadając każdy po swojemu. Śpieszyli się, zwijali żwawo, jakby z ochotą. Wylewali się skłębionym potokiem ...", ale też podziw dla Marszałka Piłsudskiego czy krytyczną ocenę rzeczywistości Polski Niepodległej.

Nie będę ukrywał książka Struga budzi moje mieszane uczucia, przede wszystkim dlatego, że to książka nierówna. Partie "męskie" dotyczące losów głównego bohatera, generalnie, są co najmniej dobre i czyta się je z przyjemnością. Niestety nie da się tego powiedzieć o wątku "kobiecym", który chwilami kojarzy się z romansami nie najwyższych lotów a na dodatek zatrąca walką płci a la Strindberg czy Przybyszewski - "Niech żyje walka wręcz! Nie na kolanach, nie żebrzącym westchnieniem, ale siłą męską, odwagą, rozumem. Wszelkimi drogami - do zwycięstwa! Ażeby potem upaść do jej stóp i służyć do śmierci jak niewolnik.", choć i tu są fragmenty, które robią wrażenie takie jak modlitwa w krakowskim kościele franciszkanów - "Pustynia jest we mnie i nędzna nicość bez istnienia ... Nędzna i mała jest we mnie trwoga. Dałam się złamać memu cierpieniu i jak kaleka wlokę się i błąkam ...".

Całkowitym nieporozumieniem jest wątek "dziecięcy", patetyczny, sentymentalny i na domiar złego infantylny, związany przede wszystkim z córką (jest jeszcze i synek ale to już zupełna katastrofa), która jest jedyną osobą wierzącą w to, że jej ojciec żyje, a w którym broni się jedynie finałowa wizja śmierci ojca, który ginie u kresu wędrówki. Wątek ten co prawda jest najskromniej reprezentowany w książce ale wiadomo, że "łyżka dziegciu może zepsuć beczkę miodu", chociaż tym razem przysłowie nie do końca okazało się prawdziwe, przynajmniej nie na tyle by zniechęcić mnie do "Dziejów jednego pocisku", które już czekają w kolejce.