piątek, 30 sierpnia 2013

Toast vel Prawo i pięść, Józef Hen

Pierwsze wydanie "Toastu" (okładka poniżej zresztą z "błędem" - pistolet na niej to luger a główny bohater strzelał z walthera) Józefa Hena ukazało się w 1964 r. nakładem Wydawnictwa Literackiego, ale światło dzienne - jak twierdzi Janusz M. Lewandowski - tak naprawdę ujrzał on jeszcze w 1963 r. w miesięczniku "Dialog" (nr 10) jako scenariusz filmowy. Film nakręcony na jego podstawie miał premierę 14 września 1964 roku, a zanim ukazała się książka powieść ukazywała się wcześniej w odcinkach w "Sztandarze Młodych" w 1964 r. (nr 177-241).

Dwa kolejne wydania powieści ukazały się w 1967 i 1974 r., a po renesansie filmu, który doczekał się nawet w 2008 r. pomnika w filmowym Graustadt/Siwowie czyli w Toruniu, ukazały się dwa (w 1997 i 2012 r.), już pod zmienionym tytułem "Prawo i pięść" (cóż, jak wiadomo, pieniądz rządzi światem).

Powieść doczekała się tłumaczenia na holenderski/niderlandzki (1981), niemiecki (wyd. w 1974 i 1980) oraz rosyjski (wyd. 1978 i 1990) a także adaptacji radiowej (1967) i wersji scenicznej jako "Prawo i pięść", sztuka w 3 odsłonach, która ukazała się drukiem jako wkładka do "Kultura i Ty" nr 123 w 1970 r. a której prapremiera odbyła się w 1980 r. w Teatrze Ziemi Pomorskiej w Grudziądzu. Jak na słabą powieść ale za to dobry film, trzeba przyznać - całkiem nieźle.




To jeden z tych, chyba stosunkowo nielicznych przypadków, w których pierwowzór "książkowy" choć ściśle rzecz biorąc trudno o nim w tym przypadku mówić, musiał uznać przewagę nakręconego na jego podstawie filmu. Już Alicja wiedziała, że "co za pożytek z książek bez obrazków i rozmów" ale Józefowi Henowi ta wiedza na niewiele się zdała, mimo że "Toast" składa się prawie z samych "rozmów" i momentami czyta się go prawie jak scenariusz filmowy (biorąc pod uwagę koleje powstawania powieści nic w tym dziwnego).


Jest trochę różnic pomiędzy książką i filmem. Główny bohater "Toastu" to nie Andrzej a Henryk Koenig, w książce nie ma epizodu rozgrywającego się na bocznicy kolejowej związanego z próbą gwałtu, kobiety przyłączają się do bandy Mieleckiego na drodze do miasteczka, Schaeffer jest fryzjerem a nie maitre d'hotel Tivoli. Koenig zostaje przyłapany przez Mieleckiego na poczcie, tuż potem jak skończył rozmowę z posterunkiem milicji.

Jednak najistotniejsza różnica związana jest w sylwetką Rubina Cukiermana ślusarza, który w filmie w ogóle nie występuje a który jako pierwszy "odkrywa" miasteczko, dawniej posiadającego warsztat kanalizacyjno-wodociągowy przy Nowolipiu 53 w Warszawie. Pod tym adresem w młodości mieszkał Józef Hen, zresztą nawiązań do autobiografii jest jeszcze kilka; prawdziwe nazwisko Hena to bowiem Cukier a imię jego siostry - Mirka nosiła córka książkowego Cukiermana. Ojciec Hena miał na imię Rubin i zginął w Buchenwaldzie - obozie, który przeżył Koenig.

Cukierman sam, nieoglądając się na nikogo stara się przywrócić miasteczko do życia uruchamiając wodociągi i ginie zastrzelony przez Mieleckiego, w tym samym mieszkaniu należącym do rodziny Steinhagenów, które wcześniej Koenig odwiedza z Anną w poszukiwaniu czegoś do ubrania.


fotografie z planu filmowego pochodzą ze strony www.fototeka.fn.org.pl

W książce trochę bardziej skomplikowane są relacje pomiędzy samymi kobietami (wyczuwa się pomiędzy nimi konflikt i niechęć do podporządkowania, przynajmniej w okresie zanim spotkały mężczyzn), jak i kobietami oraz mężczyznami (w powieści sprawiają wrażenie znacznie "swobodniejszych"). Okazuje się, że Anna by przeżyć w obozie oddawała się mężczyznom a chęć "ucieczki" do lasu Koeniga podyktowana jest jego przeżyciami obozowymi. Przed wyjazdem bezskutecznie namawia on Cześka do przejścia na swoją stronę, okazuje się, że to Czesiek a nie Wijas był wspólnikiem Mieleckiego w zamordowaniu Smółki.

Inny przebieg ma epizod związany ze strażą w hotelu, w noc poprzedzającą wyjazd z miasteczka. Na warcie stoi bowiem tylko Schaeffer oraz Cukierman i pilnują oni bezpieczeństwa śpiących, a nie tego by nikt nie opuszczał hotelu. Wreszcie Koenig usiłuje zatrzymać wyjeżdżające samochody na drodze za miastem, dopiero potem walka przenosi się do miasteczka. Nie ma scen rozgrywających się w piwnicach winiarni i na ironię zakrawa scena, w której ekipa milicjantów, która przyjeżdża na odsiecz już po skończonej walce w pewnej chwili traktuje Koeniga jak złodzieja.

Na czym polega fenomen "Prawa i pięści"? Jeśli chodzi o książkę, to nie ma co ukrywać, nie jest to literatura wysokich lotów, nie ma tu "treści intelektualnie nośnych", owszem da się ją przeczytać ale to nie jest nic takiego, co zapadałoby w pamięci, choć ma kilka niezłych momentów. Jednak po przeczytaniu ostatniego zdania nie odkłada się jej z żalem, że to już koniec.

Za to film ... nie mam wątpliwości, że to on "wyciągnął" powieść Hena. Wartka akcja, świetni aktorzy, choć inteligent Holoubek grający "silnego człowieka" zwłaszcza w scenie bójki na bocznicy kolejowej jest "średnio" przekonujący (ale nie czepiajmy się), no i te plenery: Toruń, grający rolę małego miasteczka, gdzieś na "Ziemiach Wyzyskanych" i trochę Ciechocinka.

Zagadką pozostaje dla mnie widok "Siwowa" w finałowej scenie, w której Koenig wraz z milicjantem odjeżdżają mijając osadników - moje przypuszczenia nieśmiało idą w kierunku któregoś z miast Dolnego Śląska, może Kotliny Kłodzkiej - być może jest to Kłodzko. Nie bez znaczenia jest też fakt, że film jest czarno-biały, to dzięki temu "Graustadt" wygląda tak przekonująco i do dzisiaj jego atmosfery ciągle jeszcze można doświadczyć chodząc ulicami Nowego Miasta w Toruniu.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Egipcjanin Sinuhe, Mika Waltari

O książce usłyszałem po raz pierwszy, jakieś trzydzieści lat temu, od swojego szkolnego przyjaciela, który ekscytował się opisem rozwiązłości jednej z bohaterek, która zdradzając znienawidzonego męża oddawała się pod jego nieobecność przypadkowym mężczyznom w zamian za kamienie, z których zbudowała pawilon mieszkalny, a pikanterii dodawał szczegół, że każdy mężczyzna przynosił tylko jeden kamień. Nie dziwię się więc, że "Egipcjanina Sinuhe" w szkolnej bibliotece nie było.


Dla mnie okazał się jednak rozczarowaniem proporcjonalnym do objętości książki. Ma ona co prawda swój klimat, a to za sprawą konwencji apokryfu, który swoim hieratycznym stylem ma nawiązywać do kultury starożytnego Egiptu. Ale z drugiej strony sprawia on, że narracja jest spowolniona i mało porywająca, owszem zdarzają się poruszające fragmenty, jak wówczas gdy tytułowy bohater tęskni za bezpowrotnie utraconą ukochaną i zakończenie powieści robi wrażenie ale to raczej wyjątki. Sam bohater jest zresztą nie tyle "staroegipski" co zaskakująco ponadczasowy, co zresztą zostaje podkreślone w finale - "jestem człowiekiem i jako człowiek żyłem w każdym człowieku, który istniał przede mną, i jako człowiek żyć będę w każdym człowieku, który przyjdzie po mnie",  a jego losy ukazane są w konwencji przypominającej powieści z gatunku "Dole i niedole ...", "Historia życia ...", "Historia przygód ..." czy "Wspomnienia ...".

Waltari spożytkował  też zresztą wielokrotnie już wcześniej eksploatowany w literaturze motyw pana i sługi, w którym ten drugi stąpa twardo po ziemi i który towarzyszy swemu chlebodawcy w wędrówkach, z opisów chwilami przypominających trochę "Złotą gałąź" Frasera i z których można by ułożyć bedeker po starożytnych kulturach (nawiasem, nomen omen, mówiąc nie obyło się bez niewielkiej wpadki bo papier, o którym wspomina Sinuhe nie był jeszcze znany w czasach Echnatona, w których rozgrywa się akcja powieści).

Jednak kanwą powieści są nie podróże i wojny lecz jest nią konflikt religijny, epizod w dziejach Egiptu związany z próbą zastąpienia Atonem kultu Amona. To obraz rozczarowująco nieskomplikowany: niezrozumiany przez innych faraon, który chce dobrze vs. zdeprawowani kapłani wykorzystujący ciemnotę ludu w obronie własnej pozycji. Z jednej strony jest bóg, który "nie ma żadnych posągów i wszyscy ludzie są równi przed jego obliczem, i każdy człowiek (...) ma swoją wartość przed bogiem faraona" z drugiej zaś pragnienie "żeby każdy człowiek bezpiecznie mógł wykonywać swój zawód i wierzyć w to, w co sam chce wierzyć (...) gdzie zadanie każdego określone jest z góry i aż do końca życia, i gdzie żaden czczy niepokój nie zżera ludzkich serc". Z góry wiadomo jak się takie konfrontacje kończą. Tak jak życie głównego bohatera, usiłującego przejść przez nie prosto i uczciwie, kierującego się szlachetnymi uczuciami a mimo to, a może właśnie przez to tracącego najdroższe sobie osoby i osamotnionego.

Chyba jednak wolę "Faraon" Prusa ...

środa, 14 sierpnia 2013

Lew Tołstoj. Biografia. Wiktor Szkłowski

Niedawno przy okazji postu na temat "Anny Kareniny" wspominałem o biografii jej autora. Trafiła mi się tylko jedna - wydana przez W.A.B. Co tu dużo mówić wydawnictwo zdecydowało się na ryzykowny krok - wydało bowiem pozycję par excellance radziecką i która w Polsce, wydana była, wbrew temu co twierdzi wydawca, że to pierwsze wydanie, przynajmniej dwukrotnie; w 1982 i 1967 roku a oryginał ujrzał światło dzienne w 1963 r.
Pojawiła się zatem podstawowa wątpliwość, co do wartości pozycji, która miała za sobą pełne namaszczenie ówczesnych decydentów "od kultury" i to w dodatku tych zza wschodniej granicy, ale że pieniądze już wydałem więc doszedłem do wniosku, że skoro powiedziałem A należy powiedzieć również B.

Cóż ... , biografię kończyłem z tak zwanymi mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, wypada oddać autorowi sprawiedliwość - to zaskakująco sprawnie napisana książka. Na pewno nie jest nudna, zwłaszcza rozdziały poświęcone schyłkowi życia Tołstoja i opis jego stosunków rodzinnych czyta się nieomal z zapartym tchem. Z drugiej jednak strony, zawiera ona wszystkie te mankamenty jakich się obawiałem, a które nie są zaskoczeniem, tym bardziej, że tłumaczką była sama Romana Granas, bo tak jak u Mrożka żyrafa nie mogła istnieć jeśli nie wspominali o niej Marks, Engels ani ich "wielcy kontynuatorzy" tak i biografia Tołstoja powstała za czasów ZSRR nie mogłaby istnieć bez Lenina, nie obyło się zresztą również i bez jego poprzedników. Dzisiaj tego typu zabiegi w najlepszym wypadku śmieszą, ale jak na mój gust tych obligatoryjnych wtrętów, uwzględniając nawet specyfikę ówczesnych lat, jest zdecydowanie za dużo. Odniosłem też wrażenie, że w ideologicznym zapale Szkłowski chwilami usiłował wypromować na następcę Tołstoja ... Gorkiego, usiłując wyeksponować znajomość obu pisarzy.

Drugi poważny mankament to "brązownictwo" - co jakiś czas, pojawia się w biografii wzmianka o genialności Tołstoja, na czym jednak jego genialność miałaby polegać - nie wiadomo. Owszem to świetny pisarz z ekscentrycznymi pomysłami, głoszonymi m. in. w "Annie Kareninie" przypominającymi zawracanie Wisły kijem ale stąd do genialności jeszcze bardzo daleka droga. Nie ma co się chyba jednak specjalnie dziwić bo wiadomo "Tołstoj wielkim pisarzem był".

W tym klimacie "brązownictwa" trafiają się rzeczy, które sprawiały że szeroko otwierałem ze zdumienia oczy w trakcie lektury. Moją uwagę zwróciły dwie kwestie. Pierwszą z nich można chyba zaliczyć do formy "leczenia" europejskich kompleksów.  Jeśli ktoś sądził, że to Polska stanowiła "antemurale christianitas" a  za jej wschodnimi granicami rozpościerała się, kultura z europejskością niewiele mająca wspólnego choć do niej pretendująca, chwilami z powodzeniem, to jest w błędzie, bowiem według Szkłowskiego ośrodkiem, który stanowił centrum wymiany kultury europejskiej i azjatyckiej był uniwersytet w ... Kazaniu. Druga kwestia dotyczy twórczości Tołstoja, Szkłowski dokonuje zdumiewającego zabiegu, z jednej strony wyraźnie widać w jego książce, że bohaterowie utworów Tołstoja mieli cechy postaci z którymi pisarz się stykał z drugiej zaś Szkłowski, powtarza z uporem godnym lepszej sprawy, że były to twory od początku do końca oryginalne.

Te mankamenty książki Szkłowskiego niewątpliwie mogą drażnić i podważają jej wartość nie mniej jednak nie da się zaprzeczyć, że jeśli przymknie się na nie oczy, to pozostaje czytelnikowi niezła biografia, trzymająca się tematu, przedstawiająca życie i twórczość dziwaka, który nie za bardzo umiał znaleźć język z własną rodziną, potępiającego "miłość cielesną" a którego żona 15 (słownie: piętnaście) razy była w ciąży, upatrującego w kolejach żelaznych przyczyn klęsk ekonomicznych Rosji, "geniusza", który nie potrafił dojść do ładu i składu z najbliższymi, który popularnością przebijał w Rosji wszystkich pozostałych twórców pióra, którego poglądy omalże nie doprowadziły do założenia związku wyznaniowego i które szybko i brutalnie zweryfikowało życie.

W ostatecznym rozrachunku można więc przeczytać biografię Szkłowskiego z nadzieją, że jednak nie jest to ostatnie słowo na temat Tołstoja, jego życia i twórczości.

sobota, 3 sierpnia 2013

Anna Karenina, Lew Tołstoj

Ufff ... , wreszcie skończyłem. Męczyłem się z "Anną Kareniną" nadspodziewanie długo, zważywszy że Lew Tołstoj "wielkim pisarzem jest" a książka generalnie napisana jest tak jak przystało na mistrza. No, ale może to przez te upały ... może też zrobiłem błąd, że wcześniej przeczytałem "Sonatę Kreutzerowską" a komentarze do postu sprawiły, że powieść czytałem z pewną podejrzliwością.

A to jest w gruncie rzeczy prosta, by nie powiedzieć banalna historia, którą najlepiej streszcza rozmowa tytułowej bohaterki z bratem - "wyszłaś za mąż za człowieka starszego od siebie o lat dwadzieścia. Wyszłaś za mąż bez miłości lub też o miłości nic nie wiedząc. Dajmy na to, że to był błąd. (...) Później - powiedzmy nieszczęściem - pokochałaś kogoś, kto nie był twoim mężem. (...) I mąż twój uznał to i przebaczył. (...) Obecnie kwesta polega na tym: czy możesz żyć w dalszym ciągu ze swoim mężem? Czy tego pragniesz?" Cóż, okazało się, że Anna nie potrafiła żyć nie tylko z własnym mężem ale i kochankiem.

I to w sumie tyle. Można by więc powiedzieć - cóż za romansidło!, ale o ile można przyczepiać się do różnych rzeczy, począwszy od tytułu bo powieść równie dobrze mogłaby się nazywać "Konstanty Lewin" ponieważ to jemu Tołstoj poświęca najwięcej uwagi, poprzez "czarną dziurę" w relacjach Wrońskiego i Anny, która opierając się ogarniającej miłości nagle jej uległa, jakby gdzieś poza stronicami powieści, rozdwojenie jaźni Wrońskiego, który najpierw ogląda swoją klacz i dostrzega liczne niedoskonałości a kilka stron dalej zachwyca się jej pięknością, "wynalazki" (nie wiem na ile tłumaczki, Kazimiery Iłłakowiczówny a na ile samego Tołstoja) w rodzaju "nieznajomej przyjaciółki" (ktoś z Was ma taką?), kelnerów którzy "uwijali się z potrawami i winem nieznacznie (...)", kończąc na zagadce dlaczego trup u Tołstoja oddycha, i  co Kitty Szczerbicka i Konstanty Lewin wkładali sobie na palce na znak zaślubin, pierścionki czy obrączki, to jednak nie da się odpowiedzialnie postawić Tołstojowi zarzutu, że jest autorem knota, jakby to kiedyś powiedziano "dla kucharek".

Jego bohaterowie żyją i nawet dzisiaj po blisko 150 latach budzą emocje. Konstanty, podobno autobiograficzna postać, domowy despota uważający, że cały świat ma być stworzony na jego obraz i podobieństwo, z intelektualnymi pretensjami a niepotrafiący zrozumieć na kogo oddaje swój głos w wyborach, hipokryta - niewierzący a biorący ślub w cerkwi i uczestniczący w nabożeństwach. Kitty, pierwsza naiwna, której celem życiowym jest zamążpójście, należąca do tego gatunku kobiet, które gdy mężczyzna poświęci im trochę życzliwej uwagi zaczynają już w wyobraźni meblować mieszkanie, w którym widzą się z nim po ślubie. Stiwa i Dolly - dziwkarz, hulaka i utracjusz ożeniony z uległą, stłamszoną kobieciną, której główną troską jest to, że nie zawsze ma co do garnka włożyć (księżna!), od czasu do czasu buntującą się przeciwko upokorzeniu, jakie znosi z uporem godnym lepszej sprawy. Itd. itp. itd. Długo by jeszcze wymieniać, a każda z postaci jest na swój sposób interesująca, niezależnie od tego czy budzi sympatię czy antypatię czytelnika.

No i oczywiście sama Anna Karenina, "kobieta upadła" która porzuciła męża i dziecko miotająca się poniewczasie pomiędzy miłością do syna i kochanka (dzisiaj mówi się chyba - partner, a w przypadku ludzi z marginesu - konkubent) poddana ciśnieniu społecznego odium, które spadło jednak wyłącznie na nią ze strony kobiet bo Wroński całkiem nieźle się bawi w towarzystwie (zdradzającemu żonę na lewo i prawo Obłońskiemu też nikt wymówek nie czyni), która ostatecznie nie wytrzymała napięcia i wyimaginowanych obaw.

Nawiasem mówiąc, czy jej śmierć "na kolei" albo wyścigi nie przypominają nam czegoś znajomego, no i z innych bliższych nam spraw, lekką konsternację mogą budzić wywody na temat "zruszczenia Polski", które kojarzyć się mogą z ... późniejszymi praktykami Lebensbornu. Trzeba jednak wziąć poprawkę, że teorie społeczne, filozoficzne i gospodarcze snute przez Tołstoja są, eufemistycznie mówiąc, dosyć oryginalne a często po prostu głupie, jak na przykład pogląd o ... szkodliwości kolei dla rozwoju Rosji. Ale paradoksalnie sprawiają one, że książkę czyta się z jeszcze większą ciekawością i oczekiwaniem, co też Lew Nikołajewicz dalej wymyśli ...

Lektura obowiązkowa, gwarantująca, że nudno nie będzie.