niedziela, 29 września 2013

Wizyta starszej pani, Friedrich Dürrenmatt

Narzekałem wraz z Lirael na brak dramatów na książkowych blogach ale chyba nasze marudzenie nie było do końca uzasadnione bo przecież wcześniej szlaki przecierała Anka w swoich czytankach "Domem lalki" Ibsena, której należy oddać sprawiedliwość i palmę pierwszeństwa.

Jakkolwiek by jednak nie było po "Rewizorze" i "Ożenku" Gogola, szkolna tradycja poznawania dramatu w wersji książkowej wzięła mnie chyba na dobre. Tym razem padło na "Wizytę starszej pani". Usłyszałem o niej po raz pierwszy na wykładzie nieżyjącego już profesora Stycznia (o którym w żartach powiadano, że to przez niego Karol Wojtyła został papieżem by on mógł po nim objąć Katedrę Etyki), to zresztą jedna z niewielu rzeczy, którą zapamiętałem z jego wykładów. 


"Wizytę starszej pani" określa się jako tragikomedię nawiązującą do dramatu antycznego, mam jednak co do gatunku literackiego bo niczego zabawnego w niej się nie dopatrzyłem. Nie ma natomiast wątpliwości co do czerpania z kultury antyku. Odniesień do niej nie sposób nie zauważyć, bo już choćby tytułowa bohaterka Klara choć pod względem ilości mężów może konkurować może z całkiem współczesną z Zsa Zsą Gabor, to przede wszystkim wygląda "jak Parka, grecka bogini przeznaczenia. Powinna nazywać się Kloto, a nie Klara, można by uwierzyć, że przędzie nici żywota." Nawiasem, mówiąc Dürrenmatt'owi coś się poplątało bo to Rzymianie czcili Parki, Grecy zaś Mojry. 

Ale skojarzeń z antycznym dramatem jest więcej (pomijam już wykorzystanie w sztuce chóru)  bo tytułowa Starsza Pani przypomina bowiem Erynie. Wyrządzona krzywda nie uległa zapomnieniu "Życie popłynęło dalej, ale ja wszystko pamiętam" a złożona mieszkańcom podupadłego miasteczka oferta: "Dam wam miliard i chcę sobie za to kupić sprawiedliwość", nie jest poszukiwaniem sprawiedliwości lecz zemsty. Sama zresztą przyznaje - "Świat zrobił ze mnie dziwkę, teraz ja zrobię z niego burdel." I to się jej udaje.

W ostatecznym rozrachunku jedynym sprawiedliwym w miasteczku okazuje się sprawca jej krzywdy, w którym zachodzi przemiana. Od niezgody na wyrok jaki na niego wydała Klara i strachu "Miasto przygotowuje się do uroczystości zamordowania mnie, a ja zdycham z przerażenia." po zrozumienie, że postawa człowieka zależy w gruncie rzeczy zawsze tylko od niego i nikt nie może uwolnić go od odpowiedzialności za własne czyny.

Widać to gdy mówi obywatelom miasteczka, że "Przecież wszystko jest konsekwencją mego czynu (...). Nie mogę już pomóc ani sobie, ani wam." Tylko on zdaje sobie sprawę z konieczności stawienia czoła własnym wyborom i ich konsekwencjom "Poddam się waszemu wyrokowi, jakikolwiek by nie był. Dla mnie będzie on wymiarem sprawiedliwości, czym będzie dla was, tego nie wiem. Daj Boże, żebyście sami zdołali się wobec niego ostać. Możecie mnie zabić, nie skarżę się, nie protestuję, nie bronię się, ale nie mogę wam oszczędzić działania."

Choć wydaje się, że piekło urządzają nam inni, tak jak Alfredowi, gdy skarży się Klarze, że odkąd go opuściła jego "życie stało się piekłem", to okazuje się, że piekło tkwi w samym człowieku, wie to Klara - "sama stałam się piekłem", dowiaduje się tego o sobie także Ill od Pastora - "piekło jest w panu".

Co ciekawe, i on i mieszkańcy akceptują ofertę Starszej Pani ale z jakże odmiennymi skutkami. Alfred rozumie ją jako odpłatę za wyrządzoną krzywdę, oni zaś stawiają się w tej samej pozycji co on przed laty i dokonują podobnego wyboru jak on przed laty, a kiedy Klara brutalnie podsumowuje starania mieszkańców o uratowanie miasteczka "Wasza nadzieja była szaleństwem, wasza wytrwałość nonsensem, wasza ofiarność głupotą, zmarnowaliście życie bez najmniejszego pożytku." to jednocześnie dokonuje oceny ich gotowości do poświęcenia życia człowieka dla własnej korzyści. Widząc dramat jednego spośród siebie niczego się nie nauczyli. 

środa, 25 września 2013

Anus mundi, Wiesław Kielar

Jaki ten świat jest mały ... , nigdy bym się tego nie spodziewał, że gdzie jak gdzie ale właśnie w książce Wiesława Kielara spotkam "starego znajomego" - Antoniego Jakubskiego, Michała Sumińskiego (starsi blogerzy pewnie pamiętają go ze "Zwierzyńca") i Tadeusza Hołuja (autora m.in. "Królestwa bez ziemi") ale to nie dlatego warto przeczytać "Anus mundi".  


Nie wiem, czy należy on kanonu literatury obozowej a powinien, choć z drugiej strony nie zdziwię się jeśli go tam nie ma, bowiem obraz życia w Oświęcimiu-Brzezince daleki jest od pomnikowego. Autor, więzień numer 290 opisuje swój czteroletni okres pobytu w obozie, z punktu widzenia oświęcimskiego establishmentu, było bowiem więźniem funkcyjnym. To obraz zaskakujący i szokujący nie tyle drastycznością opisów, choć i ona jest obecna, co zestawieniem życia we względnym dostatku z wszechobecną śmiercią współwięźniów.

Kielar nie rozmiękcza okrucieństwa, które było stałym elementem życia w obozie ale pokazuje, że możliwe było życie obok. Jest w tym pewna dwuznaczność, bo powstaje pytanie o koszt takiej postawy i Autor nie unika odpowiedzi na nie. To generalnie życie kosztem innych, czasami nawet za cenę ich życia. Co prawda w odniesieniu do własnej osoby, zastrzega że unikał stanowisk rodzących pokusy związane ze statusem "pana życia i śmierci" ale uważny czytelnik dostrzeże fragment, w którym Kielar chcąc pozbyć się swojej rangi doprowadza do wielogodzinnego apelu. O ile dla niego, będącego w dobrej kondycji (któryś ze starych więźniów zauważa nawet, że wygląda lepiej niż gdy przyjechał do Oświęcimia), nie była to zbyt wielka dolegliwość to dla więźniów, którzy nie mieli tyle szczęścia, znajomości i nie byli tak "przedsiębiorczy", mogła to być kwestia życia i śmierci. Musiał zdawać sobie z tego sprawę bo przecież opisuje tego rodzaju przypadki.

Na tym polega jeden z podstawowych walorów książki, na szczerości, jak się wydaje, bez mitologizacji i heroizacji postawy własnej i współwięźniów. Jest to szczerość daleko posunięta, niestroniąca od autooceny, nieprzemilczająca nawet wstydliwych faktów związanych ze sferą erotyki. Nie bez znaczenia jest też brak ideologicznych koncesji, co miło zaskakuje zważywszy na fakt, że pierwsze wydanie książki ukazało się w 1972 roku. Co więcej, Autor nie kryje się ze swoim brakiem sympatii do "Ruskich", z którymi się stykał w obozie. Jego oceny ludzkich postaw nie mają kryteriów narodowościowych czy społecznych; kanaliami okazują się tak Niemcy jak Polacy i Żydzi, zdarzają się dobrzy Niemcy i źli Polacy, jak również przyzwoici, o ile to w ogóle możliwe, esesmani i bezwzględni więźniowie. Nie ma znaczenia wiek, wykształcenie ani status społeczny na wolności. Życie w obozie okazało się egzaminem z człowieczeństwa.

Niewątpliwą zaletą książki jest też płynna narracja, sprawiająca że książkę czyta się nieomalże z zapartym tchem, prawie jak powieść przygodową co jednak ma tę wadę, że niekiedy niebezpiecznie zbliża ją do poziomu Grzesiuk z "Pięciu lat kacetu". Dotyczy to zwłaszcza tej partii książki, w których życie w obozie zostało przedstawione jako jedno pasmo ucieczek więźniów. Takie nieco sensacyjno-przygodowe ujęcie wyraźnie przeciwstawia się obrazowi jaki ukształtował się pod wpływem "Medalionów" i opowiadań Borowskiego, a jednocześnie, z drugiej strony, jeszcze dobitniej pokazuje jakim złudzeniem było poczucie względnego bezpieczeństwa, z którego Kielar został "obudzony" śmiercią przyjaciela i transportem, do obozów w Oranienburgu i Sachsenhausen  a potem dalej.

poniedziałek, 23 września 2013

Jeden dzień Iwana Denisowicza, Aleksander Sołżenicyn

Pamiętam swoją ekscytację, gdy kupowałem tę książkę prawie 25 lat temu, kosztowała wówczas 1000 zł. Ale czar mitu, jaki wtedy dla mnie miała okazał się nietrwały, gdy po latach postanowiłem do niej wrócić.


Dzisiaj gdy tematyka gułagowa nie ma już smaku owocu zakazanego i wpisana jest w kanon lektur szkolnych, nie jest to już nic nadzwyczajnego. Co więcej powieść (choć dla mnie jest to dłuższe opowiadanie) Sołżenicyna wypada stosunkowo blado na tle chociażby książek Czapskiego i Herling-Grudzińskiego, kiedyś kultowa, dzisiaj jest tylko literackim dokumentem tamtych czasów.

Owszem, gdy się ukazała musiała być szokująca, to widać już na pierwszy rzut oka choćby przy takim "drobiazgu" jak losy tych, którym udało się przeżyć niemieckie obozy jenieckie. Jeszcze w "Losie człowieka" jego bohater z tego tytułu jest hołubiony (to chyba najwyraźniejszy przejaw zakłamania Szołochowa i propagandy widoczny w opowiadaniu) podczas gdy w "Jednym dniu Iwana Denisowicza" już wiadomo, że lepiej było do Rosji nie wracać, bo na którym udało się przeżyć nie czekało tu nic dobrego (wspomina o tym nawet Newerly w posłowiu do "Chłopca z Salskich Stepów", zresztą u Sołżenicyna może znaleźć także i wzmiankę o bezprizornych, jednak bez budującego zakończenia).

Obraz jaki przedstawia Sołżenicyn w pierwszej chwili kojarzy się niemieckimi obozami koncentracyjnymi a jednocześnie sprawia wrażenie jakby uładzonego. Owszem, jest wspomniany jakiś urka, donosiciele, praca w szczerym polu, której należy się strzec za wszelką cenę czy karcer, pobyt w którym można przepłacić w najlepszym przypadku utratą zdrowia, w najgorszym utratą życia ale to wszystko sprawia wrażenie wyjątku od normy. Owszem ciężkiej i surowej ale jednak nie drastycznej.

Wrażenie to potęguje także narracja, nieco monotonna, pozbawiona emocji, z jednej strony wydaje się, że ma ona oddawać mozół dnia z drugiej jednak, co tu dużo mówić, sprawia że książka jest po prostu nudna. Ten sposób opowiadania, współgra z ... brakiem ocen tego o czym czytamy. Owszem, z kontekstu wynika, że ludzie, których spotyka Szuchow, a i on sam padli ofiarą skrajnej niesprawiedliwości ale wszystko to kończy się oskarżeniem ludzi a nie systemu, który współtworzyli. Odczucia te pogłębiają się, jeśli weźmie się pod uwagę, że więźniowie pracują z własnej woli byleby tylko nie zmarnował się wcześniej przygotowany materiał - to zaangażowanie w przymusową pracę, która zapewne pójdzie na marne jest uderzające. Tak jakby miało pokazać, że ci którzy zostali wyrzuceni poza nawias socjalistycznego społeczeństwa gotowi są do powrotu do niego i jego dalszej budowy. Dziwne - nieprawdaż?

środa, 18 września 2013

Plama na złotej puszczy, Bolesław Mrówczyński

Ciągnie mnie jakoś do książek z dzieciństwa. Niby wiem, że "było - minęło" i czasami niewiele albo zgoła wcale nie można się w nich doszukać "wartości dodanej" ale mają one dla mnie jakiś magnetyczny urok. Niekiedy jednak lepiej do nich nie wracać bo powrót po latach sprawia, że urok ten pryska jak bańka mydlana. Tak niestety stało się z "Plamą na złotej puszczy".


Kiedy czytałem ją po latach byłem zaskoczony tym, jak silnie pobrzmiewa tam frazeologia kojarząca się z partyjnymi zebraniami. A przecież po pierwszym wydaniu, które ukazało się w 1958 r., w czasie gdy literatura miała najgorsze za sobą, następne bodajże z 1962 r. było już zmienione. Aż strach pomyśleć jak w takim razie wyglądała pierwotna wersja powieści skoro w edycji Biblioteki młodych "zbrodnią" jest zniszczenie ogrodzenia szkółki leśnej, a prokurator z opisu kojarzyć się może z opiewanymi w wierszach "towarzyszami z bezpieczeństwa". Do tego dochodzi paternalistyczno-dydaktyczny ton, przy którym mentorstwo Zbigniewa Nienackiego w przygodach pana Samochodzika, to koleżeńskie uwagi.  

Ciekawiej prezentuje się tematyka - harcerska drużyna styka się z jednym z istotniejszych powojennych problemów społecznych wynikającym z przymusowych migracji ludności i mającym swoje źródło w regionalizmie. W "Plamie na złotej puszczy" jest to oczywiście, biorąc pod uwagę "grupę targetową", do której jest adresowana powieść, wariant uproszczony konfliktu migranci - autochtoni, choć w rzeczywistości różnice te były znacznie głębsze i także wśród przybyszy widoczny był podział na tych z  centralnej Polski i tych zza Buga. U Mrówczyńskiego zaś mimo, że w mazurskiej wsi, umieszcza pełną paletę przyjezdnych takich podziałów już nie widać.

Zresztą konflikt, w którym przybysze szykanują autochtona, Mazura, członka Związku Polaków w Niemczech uważając go za Niemca (relacja ta widoczna jest także w stosunkach między dziećmi, choć nie ma już tu mowy o tak ostrej wrogości) pisarz pokazuje w sposób budzący lekką konsternację. Można odnieść bowiem wrażenie, że o ile wrogość wobec Mazura, który czuje się Polakiem należy potępić, to już wobec tego, który czuł się Niemcem niekoniecznie. To jakby naturalny odruch i przejaw odpowiedzialności zbiorowej - skoro przyczyną wojny i wynikających stąd nieszczęść byli Niemcy, to czas najwyższy by sami poczuli jak one smakują. I nie ma tu nic do rzeczy logika i spostrzeżenie, że to przecież nie Niemcy lecz Rosjanie zmusili już po wojnie Polaków "zza Buga" do opuszczenia własnych domów.

W takich okolicznościach, nie dziwi już, że Sowiróg z "Dzieci Jerominów" Ernsta Wiecherta jest dzisiaj tylko miejscem na mapie. W "Plamie na złotej puszczy" wszystko jednak dobrze się kończy, sprawiedliwość wygrywa, a uświadomieni przez harcerzy mieszkańcy wsi zrozumieli swój błąd i starają się go naprawić.

Nie wiem, jaki dzisiaj jest obraz harcerstwa, ten odmalowany przez Bolesława Mrówczyńskiego jest kwintesencją tego, z czym kojarzyło mi się ono w dzieciństwie - to połączenie samodzielności, altruizmu, gotowości niesienia pomocy innym i sprawności w dodatku "w pięknych okolicznościach przyrody" i to jest najjaśniejszy punkt książki, choć chyba nie aż tak jasny by sprawić, że książka wróci do łask. 

poniedziałek, 16 września 2013

Karen Blixen, Detlef Brennecke

Zaczęło się całkiem niewinnie; moje pierwsze wątpliwości co do tego jak miały się na prawdę w Afryce sprawy Karen Blixen pojawiły się po lakonicznej wzmiance tłumacza "Daleko stąd. Podroż afrykańska" o jej przynależności do "śmietanki Happy Valley". Potem była notka w Afroczytelni, po której trafiłem jeszcze na fotografię Carla Van Vechtena (poniżej) i wreszcie na wpis Lirael w Płaszczu zabójcy. Nie miałem wyjścia - musiałem dowiedzieć się czegoś więcej. Padło na książkę Detlefa Brennecke bo gdzieś natknąłem się na informację, że nie jest to przesłodzona laurka, jak to często bywa z biografiami popularnych postaci. 

 
Ale najpierw "dwa słowa" o fotografii Blixen. Jak każdy kto czytał "Pożegnanie z Afryką" byłem pod wrażeniem nastroju nostalgii i harmonii ludzi i przyrody. Żałowałem, że książka tak szybko się kończy i dopiero niedawno dowiedziałem się, że jej ciągiem dalszym są "Cienie na trawie" - ale to już nie to. W każdym razie brałem za dobrą monetę, to o czym Blixen pisała.

Wątpliwość zasiała właśnie ta fotografia, która została wykonana podczas pobytu pisarki w Nowym Yorku w 1959 r. Nie chodzi nawet o to, że zestawienie białej kobiety i czarnej maski nie było zbyt oryginalne - ujęcie to wprowadził na salony sztuki Man Ray za sprawą Kiki i maski Baule ponad 30 lat wcześniej a Van Vechten z pewnością je znał. W sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, tyle że pisarka w czasie swojego pobytu w Afryce mieszkała w Kenii zaś maska Tankagle z plemienia Dan, z którą pozuje, pochodzi z drugiego krańca kontynentu, z Liberii, w której nigdy nie była. Zaskoczyło mnie, że pisarka utożsamiana za sprawą swojej najbardziej znanej książki z Kenią, pozuje do zdjęcia, które choć kojarzy się z Afryką, to jednak zupełnie nie ma nic wspólnego z miejscem, w którym żyła. Oczywiście można, ale ma się wrażenie, że coś jednak jest tu nie tak. 


Sądziłem, że Blixen była "autorką jednej książki", że wszystko w jej twórczości i życiu liczy się przed albo po "Pożegnaniu z Afryką", tymczasem Brennecke otworzył mi oczy przedstawiając portret kobiety, dla której kilkanaście lat spędzonych w Kenii (z przerwami) owszem jest bardzo ważne ale wcale nie przełomowe, kobiety która na swoją renomę jako pisarka solidnie zapracowała, a wydając "perłę w koronie" swojej twórczości miała już ugruntowaną pozycję na rynku wydawniczym.

Mnie najbardziej interesował wątek afrykański i Brennecke w tej materii nie zawodzi, choć jednocześnie nie do końca zaspakaja rozbudzoną ciekawość. Okazuje się, że decyzja o zamążpójściu była dla Blixen rodzajem ucieczki od atmosfery rodzinnego domu, a sam wybór Kenii jako miejsca zamieszkania była równie nieprzemyślany jak decyzja by zajmować się tam uprawą kawy, o której ani ona ani jej mąż nie mieli pojęcia. W ostatecznym rozrachunku nie tylko wybór miejsca nie okazał się szczęśliwy - pasmo nieszczęść zaczęło się od męża.

W wersji Brennecke pobyt Blixen w Kenii to życie w ułudzie, która odnosiła się do prozy życia jaką było gospodarowanie na plantacji podobnie zresztą jak i w odniesieniu do bardziej wzniosłej sfery. Zarówno romans z baronem Erikiem von Otterem, jak i ten najsłynniejszy, za sprawą książki i a potem filmu, z Denysem Georgem Finch Hattonem okazały się pomyłką. To Blixen była w tym związku stroną dającą, Finch Hatton, dobrze się bawił, miał gdzie i do kogo wpadać i z kim pogadać. Gdy zaszła z nim w ciążę i dziecku już nadała imię Daniel otrzymała od niego z Londynu telegram: "Depeszę otrzymałem stop - Rób z Danielem co chcesz stop - powitałbym go gdybym mógł zaoferować partnerstwo stop - co niemożliwe stop". 

Jak na gorące - podobno - uczucie, wieje z tego mroźnym chłodem. Jego przyczyna staje się jasna, jeśli weźmie się pod uwagę, że człowiek którego kochała Karen, miał już od trzech lat romans z 17 lat od niej młodszą Beryl Purves (Markham). Kiedy Finch Hatton zginął w katastrofie lotniczej w ich związku było już od jakiegoś czasie "pozamiatane"; nie dość, że nie chciał się żenić, to jeszcze na zakończenie zażądał "zwrotu złotego pierścionka, który przywiózł jej z Abisynii, i spakowawszy się pojechał do (...) Nairobi, gdzie Beryl miała willę."

O tym wszystkim Blixen nie pisze w "Pożegnaniu z Afryką". Nie pisze i o wielu innych rzeczach a zapewne sporo też konfabuluje skoro jej brat, aczkolwiek przesadzając z kolei w drugą stronę, pisał że żadnej z wymienionych w swoim życiowym motcie rzeczy "Jeździć konno, strzelać z łuku, mówić prawdę" nie praktykowała. Jeździć konno na pewno umiała ale do prawdy nie była nadmiernie przywiązana. W opowiadaniu "Barua a Soldani" (z "Cieni na trawie") wspomina, jak to list z podziękowaniami od króla Danii Christiana X przykładała do rany Kikujusa przywracając mu w ten sposób zdrowie - "ciągle mam jeszcze list króla. Teraz jednak jest on nie do odczytania, brązowy i sztywny od krwi - wydarzeń z przeszłości." Brzmi to wszystko uroczo - niestety Brennecke psuje nastrój, bo okazuje się, że gdy to pisała, list jak najbardziej czytelny i zachowany w doskonałym stanie, leżał w szufladzie w domu, w którym mieszkała i można go dzisiaj oglądać w muzeum pisarki w Rungstedlund. 

Chyba rzeczywiście Blixen lubiła maski i dopiero po ich zdjęciu można było zobaczyć jej prawdziwą twarz. Ale nawet gdyby "Pożegnanie z Afryką" było właśnie taką maską, to ciągle jest to maska zachwycająca.

piątek, 13 września 2013

Los człowieka, Michał Szołochow

Niedawno zgadało się z Beznadziejnie Zacofanym w Lekturze o "Losie człowieka" i za jego namową postanowiłem wreszcie przeczytać ten, chyba najbardziej znany, obok "Cichego Donu", utwór Szołochowa. A że film oglądany jakiś czas temu wydał mi się nie najgorszy, to jego powtórkę zaserwowałem sobie na deser, choć tym razem do końca już nie wytrzymałem. 


Cóż ... , lekkie zaskoczenie i spore rozczarowanie - to w największym skrócie wrażenia z lektury. A byłem pełen dobrej woli, nawet zdecydowałem się na wydanie z drzeworytami Stanisława Wójtowicza dla "wzmocnienia artystycznych przeżyć". Niestety niewiele to jednak pomogło.

zdjęcie ze strony www.artinfo.pl

Zaskoczenie - dedykacja "Eugenii Grigoriewnie Lewickiej, członkowi KPZR od 1903 roku" kazała spodziewać się wszystkiego najgorszego, nachalnej, prymitywnej propagandy a tu się okazuje - w zasadzie nic z tego. Owszem, praca jest sensem życia głównego bohatera ale towarzysz w zasadzie pojawia się tylko w epizodzie w cerkwi, a i to w dosyć dwuznacznej z punktu widzenia ówczesnych wymogów ideologicznych, scenie morderstwa śpiącego, niedoszłego zdrajcy. No bo jak to możliwe by komunista siedział bezradny i wystraszony, czekając na spełnienie groźby od której zawisło jego życie, jak owca na rzeź, niepotrafiący stanąć z wyzwaniem twarzą w twarz a na domiar złego mordując bezbronnego. 
Takich dwuznaczności jest zresztą kilka, mnie w szczególności uderzyła scena, w której troskliwa, kochająca żona przygotowuje skacowanemu mężowi "klina", Irina odbiega od modelu kobiety radzieckiej, to raczej kobieta rosyjska, "sługa i podnóżek" swojego "cara i Boga", która obsługuje pijanego męża, "leciutko głaszcze po głowie i szepce coś czule, użala się" nad nim. (Swoją drogą ciekawe, czy są jeszcze gdzieś takie żony ... ). Zaskakująco nieprawomyślnie jak na tamte czasy (1956) brzmi zestawienie wzmianek o głodzie doznanym w okresie rewolucji i pobycie w niewoli niemieckiej.

W każdym razie, odniosłem wrażenie, że to raczej opowiadanie o Rosjaninie doświadczonym przez życie niczym biblijny Hiob niż o człowieku radzieckim. Motywy ideologiczne pobrzmiewają tu jakoś fałszywie, zwłaszcza epizod związany z przedarciem się przez granicę frontu zupełnie nie przekonuje.

Rozczarowanie - nie będę ukrywał - mnie opowiadanie nie porwało. Sprawia ono dziwne wrażenie braku proporcji - stosunkowo długie wprowadzenie (chyba zresztą najlepsza jego część) jakoś nie współgra z opowieścią o losach Sokołowa, którego koleje ograniczają się niekiedy do jednozdaniowych wzmianek, tak że podejrzenia, że jest to kompilacja dwóch utworów, z których autorstwem Szołochow nie miał nic wspólnego, w tym kontekście wcale nie brzmi nieprawdopodobnie.

Pisząc o "Losie człowieka" nie wypada pominąć zestawienia opowiadania i filmu. W odniesieniu do obu mam tzw. mieszane uczucia (takie jak wówczas, gdy widzimy, jak teściowa spada w przepaść w naszym nowym samochodzie) ale palmę pierwszeństwa oddałbym jednak filmowi, znacznie bardziej poruszającemu. Zwłaszcza wzruszająca scena "usynowienia" osieroconego chłopca robi wrażenie choć chyba najlepsza jest ta, w której Sokołow uciekający z obozu leży w "morzu" zboża. Próby czasu nie wytrzymała natomiast jedna z najsłynniejszych scen kina rosyjskiego, a mianowicie ta, w której główny bohater pije wódkę u komendanta obozu. I tu nie chodzi nawet o to, że Bondarczuk ze swoją pełną, o pszenno-buraczanej urodzie twarzą nie wygląda na wychudłego jeńca. Dzisiaj pobrzmiewa ona niewiarygodnie i śmiesznie, do tego stopnia, że mimo zakładanej dramaturgii została strywializowana w "ludowe porzekadło" - "po drugim nie zagryzam, po trzecim mnie wynoszą". Cóż ..., co prawda tym samym "dzieło trafiło pod strzechy", ale pewnie Szołochow i Bondarczuk z tego rodzaju popularności niekoniecznie byliby zadowoleni. 

czwartek, 12 września 2013

Dostojewski, Stanisław Mackiewicz (Cat)

Z biografiami pisarzy mam zawsze pewien kłopot - kiedy je czytać? Zanim pozna się twórczość, opowieść o dziele pisarza jest zwykle abstrakcją a na dodatek ukierunkowuje jej odbiór. Z kolei poznanie biografii, że tak powiem - post factum, pozbawione jest już smaczku, który związany jest z odkrywaniem nowego. 


Ja wybrałem drogę pośrednią - sięgnąłem po biografię Dostojewskiego w trakcie poznawania jego dzieła i chyba był to dobry wybór. Może dlatego, że z jednej strony książka Stanisława Mackiewicza jest świetnie napisana, z drugiej miałem już niejakie pojęcia o tym, czego można się spodziewać w twórczości autora "Zbrodni i kary".

Książka daje wyobrażenie o życiu, poglądach i osobowości pisarza, ludziach wśród których się obracał i ideach, które wywarły na niego wpływ ale już chociażby z racji skromnej objętości książki ma się świadomość, że w gruncie rzeczy poznajemy tylko czubek góry lodowej. Mackiewicz, choć niewątpliwie był pod wrażeniem pisarstwa Dostojewskiego, to swojej książki nie pisał na kolanach, i patrzy na niego krytycznie. Trudno zresztą by było inaczej, skoro wiadomo, że był on "człowiekiem ponurym, zgryźliwym, zaczepnym, stale wywołującym awantury i nieznośnym w towarzystwie. Świadectwa wszystkich jego znajomych są absolutnie zgodne pod tym względem." Trudno pałać sympatią do kogoś "opętanego przez demona gry", kto "jak mały śmieszny, upokorzony, nikczemny biega z futrem żony po sklepach i błaga znajomych i nieznajomych o kilka monet" zresztą tylko po to by je zaraz przegrać w kasynie.

Na domiar złego Dostojewski rysuje się jak infantylny w swoich uczuciach nastolatek, gdy czyta się o jego zapewnieniach dawanych  "nikomu niepotrzebnej babie, że będzie tym samym co jej kochanek, okrągłe zero ludzkie", zwłaszcza że tego rodzaju wyznania z uporem godnym lepszej sprawy adresował co jakiś czas do kolejnych miłości swojego życia.

Obrywa się zresztą nie tylko jemu. Mackiewicz prezentuje zamknięty krąg literackiego światka Rosji, w którym  wszyscy znają wszystkich zaglądając przy tej okazji pod kołdrę także Tołstojowi, a jego spostrzeżeń, w rodzaju tego, że Tołstoj "bił rekordy koleżeńskie ilością aktów miłosnych spełnianych w ciągu jednej doby, a do swoich uciech zakupował hurtownie usługi całych personeli domów publicznych. Oto człowiek, o którym powiedzieć można, że propagandę wstrzemięźliwości płciowej rozpoczął ... w swoim czasie" na próżno szukać w nieco hagiograficznej biografii Szkłowskiego.

Nie ma się jednak co dziwić, przecież jak sam pisze, "wielcy ludzie portretowani "en pantoufles", to znaczy ze zbyt bliskiego dystansu i w ciągłej codzienności, wyglądają zwykle obrzydliwie", ale też widać, że nie po drodze mu z radzieckimi literaturoznawcami (swoją drogą, ciekawe czy kuksańce którymi ich obdzielił utrzymały się we wcześniejszych polskich wydaniach). 

Jednak przede wszystkim książka Mackiewicza jest próbą odczytania osobowości pisarza poprzez jego dzieła i trzeba przyznać, że wiele wątków z życia samego Dostojewskiego i jemu współczesnych w tej twórczości da się bez trudu odnaleźć nawet w tych dwóch jego książkach, które ostatnio przeczytałem. Mackiewicz definiuje "dostojewszczyznę" jako "postawę ludzi stojących na granicy obłędu, nie umiejących opanować swych namiętności szaleńczych lub dziwacznych" gdzie "istota natury ludzkiej to bezgraniczne sprzeczności moralne, które wewnątrz człowieka z sobą walczą, które w duszy człowieka staczają ustawiczny, wściekły bój" a "cnoty i podłości walczą zawsze wewnątrz człowieka i o panowanie nad tym człowiekiem."

Z drugiej jednak strony sporo jest przesady w tym, gdy twierdzi, że "czytanie powieści Biesy bez znajomości politycznych i społecznych stosunków Rosji z czasów Aleksandra II jest zajęciem dość jałowym", równie dobrze można by powiedzieć, że ci którzy nie byli w Dublinie powinni darować sobie czytanie "Ulissesa" Joyce'a a nieznający Gdańska "Blaszany bębenek" Grass'a. Niewątpliwie znajomość realiów pomaga ale i bez książka robi wrażenie. A już dopatrywanie się pornografii i sadyzmu w usuniętym przez cenzurę rozdziale "U Tichona" (vel "Spowiedź Stawrogina") jest zupełnym nieporozumieniem. 

Duże poczucie niedosytu pozostawia właściwie niewyjaśniona geneza niechęci Dostojewskiego do Polaków. Owszem, kwestii tej Mackiewicz nie przemilcza i porusza ją kilkukrotnie, pisząc m.in. że pisarz "za swoją misję uważał powstrzymywanie penetracji kultury polskiej do Rosji. Świat słowiański może się zgromadzić dookoła Rosji tylko po wyklęciu Polski - myślał. Stworzył typ "polaczka", "polaczyszki", powołującego się wciąż na swój honor, a w istocie oszusta i nikczemnika, i taki typ odwiedza po kolei prawie wszystkie jego powieści". Ale oprócz tego, że w odczuciach tych Dostojewski solidaryzował się ze słowianofilami (którym Mackiwicz poświęca zresztą sporo uwagi) trudno znaleźć coś konkretnego.

W książce Mackiewicza Dostojewski to przewrażliwony na własnym punkcie nieledwie neurastenik, który ma "przekonania ludowe, nacjonalistyczne, religijne, monarchistyczne" i  który "chciał być pisarzem rosyjskim" a "przez swój związek z Ewangelią stał się człowiekiem uniwersalistycznym".

Aż trudno uwierzyć, że napisana z pazurem książka ma blisko 3/4 wieku i choć, jak już wspomniałem, ma się po jej lekturze poczucie niedosytu, to jednocześnie zaostrza ona apetyt na Dostojewskiego.

poniedziałek, 9 września 2013

Chłopiec z Salskich Stepów, Igor Newerly

Nie będę ukrywał, po "Chłopca z Salskich Stepów" sięgałem mocno uprzedzony bo niejasne wspomnienie jego lektury jeszcze w czasach podstawówki i pamięć "opus magnum" Newerly'ego - "Pamiątki z Celulozy" nie były najlepszymi rekomendacjami.


Co prawda okazało się, że nie było tak strasznie jak się sądziłem ale jednak moje obawy nie były bezpodstawne. Sporo tu smaczków z gatunku zafałszowań i przemilczeń, które dopiero dzisiaj widać z całą ostrością. "I smieszno i straszno" może się zrobić, gdy czyta się, jak to kwaterując dwadzieścia miesięcy u polskiej rodziny w Białymstoku, pewnie już w 1939 roku, radziecki oficer obiecuje wnuczce gospodyni, że uwolni jej ojca z niemieckiego oflagu, choć Rosjanie byli wówczas w niezłej komitywie z Niemcami, czy jak to uczył się od dziecka języka polskiego i próbował czytać "Żywe kamienie". Cóż za humanista, który w marzeniach był "wodzem armii rewolucyjnej na barykadach Nowego Jorku", którego "odurzyło (...) słowo krzepiące, słowo wiążące: "towarzyszu" ...". 

Równowagą dla tych andronów miało być chyba odwołanie się do polskiego katolicyzmu, bo w swym opowiadaniu Diergaczow co rusz wspomina Matkę Boską. Nie wypada też nie wspomnieć o przemyconej przez Newerly'ego pamięci wojny 1920 r. bo tylko o nią może chodzić we wspomnieniu męża gospodyni, u której ukrywał się tytułowy bohater - "po tym listopadzie [1918 roku] były różne pułki, fronty, boje, szpitale, dwie rany, dwa krzyże i jedna paka".

W sumie nawet nie wiadomo dlaczego ma to być książka dla dzieci i młodzieży skoro jej bohaterem jest, wbrew tytułowi, nie chłopiec lecz dorosły człowiek. Jego dzieciństwu i młodzieńczemu wiekowi poświęcona jest niewielka część książki jako żywo kojarząca się w tych partiach z "Poematem pedagogicznym" Makarenki. Dzisiaj zresztą książka pewnie nie byłaby uznana za zbyt pedagogiczną niezależnie już od historycznego fałszu. Z punktu politycznej poprawności raczej nie do przyjęcia byłaby wzmianka o "murzyńskich ustach" jako dopełnieniu brzydoty albo "rumuńskim niechlujstwie". Ale wątpliwość, o której wspomniałem, oczywiście jest tylko pozorna bo książka pisana jest prostym, przystępnym językiem, okraszonym mądrościami, w stylu, który rozwinął potem Janusz Przymanowski w "Czterech pancernych i psie", gdzie wojna jest pasmem przygód niezłomnego głównego bohatera i nie ulega wątpliwości, że adresowanym właśnie do młodego czytelnika.

Zresztą nie się co dziwić. W końcu "Biblioteka młodych", w której "Chłopiec z Salskich Stepów" został wydany obejmowała książki, które "zostały napisane w Ludowej Polsce" i siłą rzeczy musiały się znaleźć w niej i takie "dzieła".

piątek, 6 września 2013

Biesy, Fiodor Dostojewski

Sam jestem zaskoczony. Nigdy nie przypuszczałem, że lektura Dostojewskiego może wywołać uśmiech tyle, a trudno się nie uśmiechnąć gdy czyta się iście gogolowską charakterystykę Stiepana Trofimowicza, albo wzmiankę o "staruszku, lat około pięćdziesięciu pięciu", która skojarzyła mi się dwiema scenami z "Lalki" Prusa. W pierwszej Rzecki obrusza się na odpowiedź Wirskiego indagowanego przez służącą pani Stawskiej, co do wieku Rzeckiego: "A młody on czy stary? - badała dalej, przypatrując mi się jak sędzia śledczy.
- Widzisz przecie, że stary! ... - odparł rządca.
- W średnim wieku ... - wtrąciłem. (Oni, dalibóg, niedługo piętnastoletnich chłopców zaczną nazywać starymi."

W drugiej z kolei, role się odwróciły, to Wirski jest zbulwersowany zaliczeniem go do starych i protestuje: "Mężczyzna pięćdziesięcioletni nie jest starym; jest dopiero dojrzałym ...
- Jak jabłko, które już spada".  


Skojarzeń, zresztą zaskakujących, jest więcej. Na przykład epizod, w którym wspominana jest popularna stara niemiecka piosenka "Oh, du lieber Augustin" przypomina ... baśń Andersena o "Świniopasie", w której tytułowy bohater skonstruował garnek z dzwoneczkami wygrywającymi właśnie melodyjkę "Ach, kochany Augustynie wszystko, minie, minie, minie!".

No i conradowski trop. Być może niektórzy pamiętają z "Czasu Apokalipsy" fragment wiersza T. S. Eliota "Wydrążeni ludzie" recytowany przez pułkownika Kurtz a z "Jądra ciemności" Mefistofelesa z papier-maché. Okazuje się tymczasem, że papierowi ludzie, to "wynalazek" Dostojewskiego - "Ludzie z papieru; wszystko to wypływa z lokajstwa myśli (...) Byliby strasznie nieszczęśliwi, gdyby Rosja przekształciła się jakoś nagle podług ich formułki i gdyby stała się szczęśliwa i niezmiernie bogata. Kogóż mieliby nienawidzić wtedy? Kogo opluwać? Nad czym się znęcać? To tylko zwierzęca, bezgraniczna nienawiść do Rosji, wżerająca się w organizm ... I nie ma w tym żadnych "łez niewidzialnych dla świata, poza zewnętrznym śmiechem"."

I choćby już z powodu tylko tego "znaleziska", z mojego punktu widzenia, lektura "Biesów" opłaciła się. To książka na swój sposób będąca wzbogaconą modyfikacją "Zbrodni i kary", przedstawiająca podobnie jak tam obraz ludzkich postaw - "ponurych miernot", której akcja toczy się w gubernialnym mieście będącym w istocie rzeczy zabitą dechami rosyjską prowincją. Także tu pojawia się motyw przeświadczenia, że istnieją ludzie "wyżsi", predyscynowani do rządzenia innymi, mogący w imię osiągnięcia władzy poświęcać życie innych, należący do "tych istot typowo rosyjskich, które zwykle znienacka olśniewa jakąś wielka idea i wnet przytłacza je sobą, czasem nawet bezpowrotnie", którzy "wychodzą od nieograniczonej wolności dochodzą zaś do nieograniczonego despotyzmu".

Bez wątpienia "Biesy" są jednak bogatszą od "Zbrodni i kary" powieścią biorąc pod uwagę ilość wątków. Wydaje mi się, że kwestia rewolucji i jej niszczycielskiego oddziaływania na ludzi, która wysuwa się na plan pierwszy jest w gruncie rzeczy tylko pretekstem do przedstawienia problemu zła a tytuł powieści może być odczytywany na dwa sposoby. Z jednej strony jako symbolizujący zło, jakim był chociażby "eksperyment człowieka zblazowanego, podjęty, aby się przekonać, do czego można doprowadzić obłąkaną kobietę", będące immanentną częścią człowieka, wynikające z jego "wewnętrznych potrzeb", co widać najlepiej w rozdziale "U Tichona". Z drugiej zaś, jako zło pochodzące z zewnątrz, któremu człowiek poddaje się mniej lub bardziej świadomie. Zaskakujące jest przy tym niezrozumienie własnego położenia, zgoda na poddanie się temu złu bez uzmysłowienia sobie rzeczywistych konsekwencji takiego czynu, który jest wynikiem fałszywego rozumienia własnej wolności i staje się drogą donikąd - "wolność będzie wtedy dopiero, gdy już będzie obojętne: żyć czy umierać. Oto cel wszystkiego". 

"Biesy" uchodzą za powieść z kluczem, być może, ale jeśli nawet tak jest, to przynajmniej w moim przypadku, okazało się, że zamek do tego klucza okazał się mocno zardzewiały, w niczym to jednak nie przeszkadza lekturze, choć nie wątpię, że dodawał jej pikanterii w czasach współczesnych Dostojewskiemu. Dzisiaj klucz ten czytelny jest zapewne tylko dla znawców historii i literatury rosyjskiej i szczerze mówiąc nie specjalnie odczułem jego braku.

środa, 4 września 2013

Gruby. Aleksander Minkowski

Znajomość z "Grubym" Aleksandra Minkowskiego zacząłem od końca, czyli od przypadkowo obejrzanego jednego z odcinków serialu nakręconego według jego książki. W porównaniu z "Samochodzikiem i templariuszami" czy "Podróżą za jeden uśmiech" i "Wakacjami z duchami" co prawda wypada on "tak sobie", nie mniej jednak daje się go oglądać. Minkowski miał zresztą szczęście do X muzy. Lubiłem zwłaszcza jego obraz Polski prowincjonalnej w "Układzie krążenia" a i pierwszy odcinek "07 zgłoś się" i "Szaleństwa Majki Skowron" można obejrzeć także i dzisiaj bez wielkich wewnętrznych wzdragań, choć już przy "Dyrektorach" mogą rozboleć zęby.  


Tematyka "Grubego" jak na blisko półwiekową książkę dla dzieci i młodzieży jest dzisiaj zaskakująco trendy. To opowieść o odrzuceniu i inności oraz potrzebie akceptacji. Pewnie każdy w szkole w jakiś sposób z tym problemem się zetknął, choćby jako jego świadek. A nie daj Boże, jeśli ktoś miał nieszczęście być rudy, gruby, nosić okulary to zapewne nie raz usłyszał z tego powodu złośliwe przytyki.

W książce Minkowskiego nie ma modnego sztafażu i ideologicznego zadęcia tylko zranione uczucia chłopca niemogącego pogodzić się z odrzuceniem z powodu swej tuszy. Pisarz pokazuje zresztą różne "pola", na których występuje wykluczenie; jest więc niemieckie dziecko, na którym po swojemu bierze "odwet" jego polski rówieśnik, kaleki chłopiec, no i tytułowy bohater oraz całą gama dziecięcych postaw; od szykan do współczucia. A że główny bohater chodzi do siódmej klasy więc pojawiają się też nieśmiało pierwsze "kłopoty sercowe".

To wszystko w przygodowym sztafażu: dywersji Werwolf'u i tajemnicy dawnego klasztoru zamienionego w szkołę, w której piwnicach szabrownicy ukryli m.in. ukradzione z miejscowego muzeum obrazy (przy tej okazji pojawia się chyba obowiązkowy punkt książek dla młodzieży tamtych lat - encyklopedyczne wiadomości - w tym przypadku poświęcony malarstwu Gauguin'a). Nie obyło się bez wpadek bo dowiadujemy się, że klasztor w stylu gotyckim zbudowany został w ... XVII wieku. Choć to nic w porównaniu z tym, kiedy w pierwszym, zresztą autobiograficznym rozdziale, z przejmującymi opisami doznawanego przez dziecko głodu, czytamy, że gdy żołnierze radzieccy prowadzili bohaterskie boje z hitlerowskim najeźdźcą, to m.in. lekarze i inżynierowie rąbali drzewo w tajdze na potrzeby frontu, co aż prowokuje do postawienia pytania, skąd oni się tam wzięli i dlaczego ich umiejętności nie były wykorzystywane w szpitalach i fabrykach. Takich ideologicznych wstawek jest zresztą trochę - nie obyły się bez nich nawet wykopki, choć za moich czasów były to już tylko wykopki a nie solidarność z głodującymi mieszkańcami miast.

Trudno oczywiście uniknąć porównania książki i filmu, którego niewątpliwym atutem są plenery Mieroszowa i który tylko w ogólnym zarysie trzyma się swojego literackiego pierwowzoru (w książce nie ma m.in. scen z jeziorem, poszukiwanie skarbu jest motywem drugo-, jeśli nie trzeciorzędnym, znacznie naturalniej następuje akceptacja Maćka). Wydaje mi się, że to książka z tej konfrontacji wychodzi zwycięsko jako że daje pełniejszy obraz dziecięcych uczuć, które także dzisiaj, nawet dla dorosłego czytelnika pobrzmiewają zadziwiająco poważnie. 

poniedziałek, 2 września 2013

Rewizor, Mikołaj Gogol

Niedawno u Lirael przy okazji "Dramatu na polowaniu" Czechowa zgadało się, że ze świecą szukać na książkowych blogach dramatów. Żeby więc nie wyjść tylko na takiego, który tylko marudzi, zgodnie z zapowiedzią przypomniałem sobie, z przyjemnością, "Rewizora".

Z bardzo mieszanymi uczuciami podchodzę do prób uwspółcześniania klasyki dramatu. Świadczą co prawda dobrze o pewności siebie reżysera, bo trzeba mieć sporo odwagi by tego typu operacji dokonywać na sztukach na przykład Szekspira czy Moliera. To trochę tak jakby namalować Mona Lisę w "wyjściowym dresie" na tle blokowiska - owszem można - tylko po co? 


Także w przypadku komedii Gogola czytelnik nie potrzebuje "postmodernistycznej twórczej reinterpretacji". Chociażby dialog Horodniczego i Ammosa Fiodorowicza na temat sądowego asesora, który jest to; "owszem, człowiek z olejem w głowie ... ale tak od niego jedzie, jakby przed chwilą wyszedł z gorzelni ..." a są przecież są środki na to, "jak on sam twierdzi, zapach przyrodzony. Należy mu poradzić, aby jadł cebulę lub czosnek czy co innego ... (...) - Nie, tego się pozbyć nie można! Powiada, że mamka, kiedy był niemowlęciem, upuściła go na ziemię i od tego czasu zalatuje od niego trochę wódką ... " całkiem współczesne kojarzy mi się z przedstawicielami "elit" różnej maści, przyłapanymi "po pijaku" i tłumaczących się zażytymi lekarstwami albo zjedzonymi jabłkami.

"Rewizor" mimo tylu lat, które upłynęły od jego powstania ma to do siebie, że to co Gogol wziął w nim na cel ma zaskakująco uniwersalny wydźwięk niezależny od miejsca i czasów. Nieśmiertelne i aktualne pozostają jego obserwacje życia biurokracji; uniżoność wobec przełożonych - "Tak mnie już wychowano, że gdy ze mną mówi człowiek wyższy rangą choćby o jeden stopień, tracę przytomność, a język więźnie mi jak w smole ..." i lizusostwo -  "nawet kiedy człowiek spać się kładzie, myśli tylko o jednym: "Boże, jak to zrobić, aby władza dostrzegła moją gorliwość i była zadowolona!", o czym można się przekonać mając styczność z administracją lub jakąś większą zhierarchizowaną firmą.

"Argumentacja" za pomocą łapówek, cokolwiek byśmy o niej nie myśleli, nadal nie jest niczym nadzwyczajnym byleby tylko przybierała "cywilizowane" formy, tak jak to proponuje Horodniczy "W praworządnym państwie załatwia się te sprawy inaczej. Całym szwadronem nie można!" i nawet w tej "dziedzinie" przestrzegała hierarchii - "Ostrożnie, bracie! Nie według rangi bierzesz!".   

Tak więc gogolowska komedia omyłek, a w zasadzie omyłki - ale za to jakiej, nie pozostała tylko historyczną satyrą na carską biurokrację. Nie trzeba w niej specjalnie szukać by znaleźć jeszcze jeden rys, który ciągle świetnie się miewa w naszych czasach - to kompleks prowincji wobec stolicy, widoczny nie tylko na gruncie "urzędowym" ale i towarzyskim. Okazuje się zatem, że ponad półtora wiekowa "staroć", która ze swym "Pędzi sobie teraz, sypie trójką koni, dzwoneczki mu dzwonią! Po całym świecie rozniesie tę historię" pobrzmiewa w zakończeniu "Martwych dusz" wcale nie potrzebuje odkurzenia.

I już na marginesie ... Trafiło mi się wydanie z serii Biblioteki Narodowej (z 1966 r.) ze wstępem i komentarzem Andrzeja Walickiego. Otwierałem szeroko oczy ze zdumienia dowiadując się, że jeśli chodzi o interpretację "Rewizora", to spór o jego realizm jest sporem "pomiędzy dwiema klasowymi ocenami" ówczesnej Rosji, nie obyło się przy tym bez wsparcia cytatami z Lenina i "współczesnego badacza marksistowskiego A. Słonimskiego". Doprawdy, takich banialuk nie powstydziłby się sam Chlestakow. 

Walicki tłumaczy czytelnikom, że "słońce wschodzi na wschodzie a zachodzi na zachodzie", wyjaśniając na czym polega komizm poszczególnych scen, jak choćby w odniesieniu do tej najsłynniejszej, w której Horodniczy mówi "Nie przeczę, owszem, Aleksander Macedoński był niewątpliwym bohaterem, lecz po cóż łamać krzesła? ...". Mniej pojętni mogą doznać iluminacji dowiadując się, że "komizm polega tu na naiwnej powadze, z jaką wypowiada horodniczy owo: nie przeczę, owszem, tak jakby wielkość Aleksandra Macedońskiego mogła istotnie służyć jako powód do łamania krzeseł." A takich "głębokich przemyśleń" jest znaczenie więcej, niestety. Ale nawet i tu da się znaleźć "wartość dodaną", jak w komentarzu, w którym Walicki objaśnia, iż "replika sędziego doskonale charakteryzuje stan sądownictwa w carskiej Rosji. Przed reformą sądownictwa, dokonaną przez Aleksandra II w 1864 r., załatwienie najprostszej sprawy sądowej mogło się przeciągnąć na kilka lat". Czy nie brzmi to jakoś znajomo? 

I niech ktoś powie, że Gogol stracił na aktualności ...