środa, 26 lutego 2014

Wspomnienia, Anna Dostojewska

To książka mojej Mamy. Stała i stała, stała i stała ... a że jestem przed przypomnieniem sobie "Braci Karamazow" w ramach "przygotowania gruntu" więc postanowiłem ją, nie bez obaw, "odkurzyć". Nie jest to lektura porywająca i zapierająca dech w piersiach ale na pewno zasługuje na uwagę, już choćby z tego względu, że to "policzek w twarz" feministek, bo trudno inaczej nazwać książkę, w której celem życia kobiety jest troska o szczęśliwe życie męża i sprowadzenie do roli mężowskiego "sługi i podnóżka". 


Anna nawet nie ukrywa swego wiernopoddańczego stosunku do męża - "bezgranicznie kochałam Fiodora Michajłowicza, nie była to jednak miłość fizyczna, namiętność, która mogłaby pojawić się u kobiety równej mu wiekiem. Moja miłość była czysto duchowa, idealna. Było to raczej uwielbienie dla człowieka, tak bardzo utalentowanego i posiadającego tak wielkie wartości moralne."

Jednak nawet spoza zasłony dymnej kadzidła można dostrzec obraz Dostojewskiego, który niewiele ma wspólnego z tymi "wielkimi wartościami moralnymi". Dużo starszy od żony, mogący być jej ojcem, urządzał jej sceny zazdrości, które musiały być czymś rzeczywiście przykrym bo wspomina o niech wielokrotnie - "przyjemność moich wyjazdów z domu często psuły nieoczekiwane i niczym nie uzasadnione wybuchy zazdrości ze strony Fiodora Michajłowicza, co stawiało mnie niekiedy w głupiej sytuacji", "wściekły, niemal niepoczytalny staje się mój kochany mąż w chwilach zazdrości""zareagował wybuchem gniewu i stekiem obraźliwych słów". A przecież Anna pisze "Wspomnienia" po latach, gdy z reguły wypieramy z pamięci przykre doznania dając pierwszeństwo temu co dobrze i ciepło w niej się zapisało.

Z "wielkimi wartościami moralnymi" nie bardzo licuje hazard, któremu Dostojewski namiętnie się oddawał w czasie czteroletniego pobytu za granicą, do tego stopnia, że państwo Dostojewscy nie mieli co do garnka włożyć. Było tam naprawdę źle skoro Anna pisze, że "to było coś koszmarnego". Ale nawet w odniesieniu do tego okresu usiłuje dopatrzeć się w mężu pozytywów, choć przybiera to karykaturalny wydźwięk, gdy pisze: "często zatrzymywaliśmy się przed wystawami wspaniałych sklepów i Fiodor Michajłowicz wybierał biżuterię, którą podarowałby mi, gdyby był bogaty. Należy oddać sprawiedliwość: mój mąż posiadał dobry gust i wybrane przez niego klejnoty były zachwycające". Zapomina jakby przy tym, że trochę wcześniej też posiadający dobry gust mąż zastawił jej biżuterię w lombardzie by mieć co przegrywać w kasynie oferując za to ... widok biżuterii w sklepie.

Chciałoby się zapytać Anny Dostojewskiej - "pani kpi czy o drogę pyta?" gdy zapewnia, że ręczy za wiarygodność "Wspomnień" i "całkowitą bezstronność w opisie postępowania pewnych osób" - bo na pewno nie obejmuje ona jej męża. Nie kwestionuję szczerości jej pragnienia "przedstawienia czytelnikom Fiodora Michajłowicza Dostojewskiego ze wszystkimi jego zaletami i wadami, takiego, jakim był w swym życiu rodzinnym i osobistym" tyle tylko, że kończy się na pragnieniu. Anna jest strażniczką pomnikowego wizerunku męża, co zresztą z jej punktu widzenia jest naturalne i nieodosobnione, by przypomnieć tylko postawę wdowy po Ryszardzie Kapuścińskim.

Ale ten pomnikowy wizerunek pisarza rwie się w szwach. Z Dostojewskiego wychodzi bowiem cham i prostak, kiedy przed swoją narzeczoną roztacza zachwyty nad poprzednim obiektem swoich westchnień, Anną Korwin-Krukowską mówiąc, że "to jedna z najwspanialszych kobiet jakie spotkałem w życiu" i w dodatku kłamiąc, że to on "zwrócił jej słowo", albo gdy pytał się Anny widząc po raz pierwszy jej matkę chrzestną "kto tu jest chrzestną matką? Tyś ją trzymała do chrztu, czy ona ciebie?" (panie dzieliła różnica 16 lat). Cóż za delikatność i takt, prawdziwie rosyjski człowiek - ruski czołg. Z drugiej stronu, nie wątpię, że coś z wyglądem Anny musiało być na rzeczy. Małżeństwo z Dostojewskim "średnio" jej służyło, skoro mimo dzielącej ich różnicy wieku (24 lata) zdarzało się, że niektórzy brali ich za to samo pokolenie.

Dla delikatnej, wrażliwej dziewczyny, by nie powiedzieć histeryczki, która nie do końca wiedziała w co się pakuje, proza życia małżeńskiego z Dostojewskim to musiał być szok, zwłaszcza kiedy uświadomiła sobie jego chorobę (epilepsję)  - "Słysząc jego nie kończące się godzinami krzyki i jęki, widząc jego zmienioną cierpieniem twarz, jego oczy szaleńczo znieruchomiałe, zupełnie nie rozumiejąc jego nieskładnej mowy, byłam prawie przekonana, że mój najdroższy, ukochany mąż zwariował. I jakżeż przerażona byłam tą myślą!".

Anna stając w obronie pamięci męża, z którym miała krzyż Pański, prawie przez wszystkie lata związku z nim z trudnością wiążąc koniec z końcem, bo naiwność Dostojewskiego w prozaicznych sprawach codziennego życia, w tym także w sprawach finansowych graniczyła z głupotą, wystawia mimowolnie pomnik samej sobie. Dla kobiety tkwiącej w związku z "toksycznym" nadwrażliwcem-histerykiem, przekonanym o własnej wyjątkowości i wielkości i sfrustrowanym sukcesami innych (list Strachowa do Tołstoja, rzuca zupełnie inne światło na Dostojewskiego niż to, którym chce oświetlić pamięć o nim Anna) musiała być to prawdziwa katorga, którą mogła znieść chyba w dużej mierze za sprawą swojej naiwności i prostoduszności, której wielokrotnie daje dowód.

niedziela, 23 lutego 2014

Cichy Don, Michaił Szołochow

Zbierałem się i zbierałem się do "Cichego Donu" bo objętość powieści Szołochowa (?) budzi respekt, aż wreszcie nadszedł ten dzień ... Nawet nie było tak źle, a chwilami powiedziałbym, że było wręcz świetnie, chwilami jednak do tej świetności było bardzo daleko ale w sumie można było się przecież spodziewać, bo przecież książka która ukazała się w Związku Radzieckim w okresie stalinowskim, więc niezależnie od tego, że Szołochow otrzymał za nią nagrodę Nobla, musi mieć jakiś feler.


"Cichy Don" to jak wiadomo panorama życia kozaczyzny w latach 1912-22 i za jej sprawą powieść uznawana jest za powieść wybitną. To rzeczywiście mogłoby być arcydzieło ale nie jest. Przyczyną, dla której mam taką wątpliwość, chwilami jest bardzo nierówny poziom książki.

O ile trzy pierwsze części i ostatnia (jest ich osiem) nie budzą wątpliwości, że werdykt komitetu noblowskiego był uzasadniony, to nie da się tego powiedzieć o pozostałych. Zwłaszcza czwarta, która rozgrywa się w okresie rewolucji październikowej to przejaw prostackiej, nachalnej propagandy, w której nie obyło się bez odwołania do przemyśleń "Słońca ludzkości" - "narastanie rewolucji doprowadzało do wściekłości nie tylko rosyjskich obszarników i burżuazję, lecz wywołało strach i nienawiść wśród imperialistycznych kół Anglii, Ameryki i Francji. (...). Demaskując spisek międzynarodowej reakcji Stalin pisał wtedy: "Amerykańska burżuazja imperialistyczna, finansująca koalicję rosyjskiej burżuazji imperialistycznej (Milukow!), kliki wojskowych (Kiereński!) i górnych warstw drobnej burżuazji, które po lokajsku wysługują się "żywym siłom" Rosji (Certeli!) - oto obraz obecnej sytuacji."

Niestety nie jest to jedyny przykład "ukłonów" Szołochowa w stronę Stalina i nowego ustroju. Nie brak także licznych odwołań do Lenina, czy ideowych tromtadracji (oberwało się nawet Trockiemu).  Ta "propagitka" robi tym bardziej przykre wrażenie, że pojawia się nagle i osiąga od razu apogeum. Ideologiczna gorliwość pisarza nie wychodzi powieści na dobre, widać bowiem nieudolność w przedstawieniu tych, którzy niezłomnie "stoją i stać będą" po "dobrej" stronie i przedstawiani są jako pomnikowe postacie a jednocześnie przybiera ona niezamierzoną wymowę. Widać to chociażby w przypadku miłości pary komunistów, Anny i Bunczuka. To uczucie miało być w założeniu tragiczne a okazało się ... śmieszne. O takich związkach mówiono w Związku Radzieckim, że robione są dla nich specjalne trzyosobowe łóżka małżeńskie, bo "Lenin zawsze z nami"; główną ich troską, jest to jak idzie "robota", wzburzona impotencją niedoszłego kochanka Anna wybacza mu ją gdy dowiaduje się, że jest następstwem udziału w "walce", a szczytem kuriozum jest scena, w której Bunczuk rozpoznaje w Annie Żydówkę po kształcie uszu i oczach, co przywodzi na myśl rasistowskie pomiary antropologiczne.

Ale takie i podobne "kwiatki", mimo że mają wpływ na odbiór powieści to jednak nie przesłaniają jej piękna. Tęsknota za utraconą przeszłością "małej ojczyzny" - "Stepie ojczysty pod niskim dońskim niebem! Zakręty wądołów, parowów, gliniastych jarów, przestrzeni ostnicy z zarosłymi trawą śladami końskich kopyt, kurhany, w mądrym milczeniu strzegące pogrzebanej sławy kozaczej! ... Chyląc się nisko, jak syn całuję twoją ziemię, nierdzewną krwią kozacką polany stepie doński!", scena śmierci Iljinicznej czy wreszcie będąca leitmotivem książki miłość Aksinii i Gieorgija to klasa sama w sobie ale nie gorsze są opisy losu głównego bohatera w czasie pierwszej wojny światowej i wojny domowej pełne brutalności i ohydy jak choćby scena zbiorowego gwałtu na Polce (w powieści znaleźć można sporo polskich "akcentów") czy twarzy zmarłego ojca głównego bohatera - "Grigorij ukląkł, żeby po raz ostatni przypatrzyć się uważnie drogiej twarzy, zapamiętać ją - i mimo woli wzdrygnął się z przestrachu i obrzydzenia: po szarym obliczu Panteleja Prokofiewicza, zapełniając rozpadliny oczu, zmarszczki na policzkach - pełzły wszy. Pokrywały twarz żywym, poruszającym się całunem, roiły się w brodzie, gromadziły w brwiach, leżały szarą warstwą na sztywnym kołnierzu granatowego czekmana ..."

Zwłaszcza jednak w przypadku części poświęconych wojnie domowej nie obyło się bez łyżek dziegciu w postaci ideologicznych wtrętów i bardzo technicznych opisów związków taktycznych, które równie dobrze nadawałyby się do podręczników wojskowości.

Pomimo tego, zwłaszcza tych propagandowych wstawek, "Cichy Don" broni się sposobem przedstawienia świata. Nic tu nie jest do końca czarno-białe. Nawet bolszewicy są chwilami przedstawiani jako bezlitośni mordercy, którzy mordują bezbronnych jeńców, gwałcą i kradną. Panorama życia Kozaków również nie jest laurką, owszem z jednej strony jest to malowniczy świat, z drugiej jednak prymitywna społeczność, w której podstawowym napojem jest samogon, gdzie ojciec gwałci córkę, teściowie mają "zastępować" synowym własnych synów albo namawiają synowe do zdradzania mężów, a wielka miłość Aksinii i Gieorgija nie przeszkadza im sypiać z innymi. Kozacy to nie naród-Bogonosiec, co zresztą staje się w trakcie lektury jasne bo wyraźnie artykułowana jest odrębność Kozaków wobec Rosjan (także i Ukraińców) w warstwie, nazwijmy to, etnicznej, oraz wobec chłopów, jeśli chodzi o różnice społeczne. To naród ludzi wolnych, wyraźnie czujący swoją odrębność i przywiązanie do niezależności, prymitywny i co tu dużo mówić, skazany na wymarcie, dla którego nie będzie już miejsca w nowej, radzieckiej rzeczywistości.

Jak na wielką "kolubrynę" czyta się "Cichy Don" zaskakująco dobrze, poza słabszymi momentami, o których wspominałem i które sprawiają wrażenie dosztukowanych (co widać nawet w tłumaczeniu - i nie dziwię się, że Sołżenicyn podważył wiarygodność autorstwa Szołochowa). I byłbym zapomniał ... - Don, który jest niemym świadkiem ludzkich losów wcale nie jest cichy ... Polecam. 

niedziela, 16 lutego 2014

Germinal, Émile Zola

Dałem się namówić, tym razem Beznadziejnie zacofanemu w lekturze, do powtórki z Zoli i szczerze mówiąc nie było to takie trudne bo "Germinal", którego czytałem jeszcze w szkole dobrze się zapisał w mojej pamięci a powtórna lektura mój młodzieńczy sąd tylko potwierdziła.


Powieść Zoli to wstrząsający, i to dosłownie, bo nie brak tu drastycznych epizodów (jak choćby scena okaleczenia przez kobiety martwego szynkarza), obraz dziewiętnastowiecznego, dzikiego kapitalizmu. Wszystko w "Germinal" jest w jakiś sposób wynaturzone, nawet miejsce i serce akcji - kopalnia uległa animizacji, bo wydaje się być "żarłocznym potworem, czyhającym na życie ludzkie" i "przyczajona w swej jamie jak zły zwierz (...) dyszała ciężko, utrudzona trawieniem, oddanych na jej pastwę ciał ludzkich" a to nadnaturalne odczuwanie mocy rozciąga się także na anonimowy, nieomalże mityczny zarząd, istniejący gdzieś w "niedostępnym przybytku kryjącym w swym wnętrzu syte bóstwo, które pasło się ich krwią, a którego nigdy nie oglądali".

Bohaterowie książki, górnicy i ich rodziny to postacie zbydlęcone, zdeprawowane i pozbawione godności, ludzie, "którzy mimo poczucia dziejącej się im krzywdy oboje, gdy przychodziło do czynu, poddawali się wiekowej rezygnacji i drżąc przed jutrem woleli ugiąć karku", "dzicz nie umiejąca czytać i przymierająca głodem", dla których dzieci są coś warte o tyle o ile mogą zarabiać, i którym się wydaje, że "kiedy dziewczęta mówią "nie", to znaczy, że mają ochotę, aby wzięto je siłą".

I pomyśleć, że taką społeczność miał powieść do buntu ostatni potomek "rasy pijaków, który ponosił skutki pijaństwa swych przodków", który przypadkowo się w niej pojawił. Jakoś to mało przekonujące. Zdumiewające, że ci którzy żyli tam podlegali deprawacji, natomiast, u niego wręcz przeciwnie - coraz bardziej "subtelniejsza stawała się jego natura, tym bardziej raziły go warunki życia w kolonii" chociaż mieszkał, pracował, żył z nimi i tak jak oni. Czyżby tak bardzo potrafiło zmienić człowieka kilka przeczytanych książek, skoro "poczucie własnej wyższości odsuwało go od towarzyszy, coraz to silniejsze, w miarę jak zdobywał wiedzę."? I jaka to była wiedza - "chwalił się, że posiada pewien system. Nie bardzo co prawda potrafił go określić, a jego chaotyczne sformułowania nosiły ślady wszystkich po kolei teorii, jakie przyjmował, a następnie odrzucał" a "rozum jego doznawał zaćmienia, pozostawała tylko idée fixe". Zdesperowanej, prymitywnej społeczności trafił się przywódca wierzący, że "walka klasa zakończy się braterskim pocałunkiem". O, sancta simplicitas! 

Co z tego, że pod wpływem wydarzeń uświadamia sobie, że nie wiąże go już z nimi nawet "nić sympatii, bał się ich, tej potężnej masy, ślepej i nieujarzmionej, zmiatającej wszystko wbrew regułom i teoriom" i w przyszłości ktoś taki, ktoś kto na plecach innych "zbliżał się do wyższej warstwy społecznej" będzie pretendował do przywództwa innym, a tymczasem pozostawia ich z piwem, które nawarzył. Cóż nie od dziś wiadomo, że koszty wprowadzania w życie wyższych idei zwykle spadają na głowy i kartki tych, których mają uszczęśliwić. Polecam! 

czwartek, 13 lutego 2014

Najlepsze historie miłosne

Jak przystało na blogera z pewnym stażem, by nie pozostać w tyle za trendami sieciowymi gdzie panują zestawienia, listy, klasyfikacje, etc., etc., również i ja postanowiłem ogłosić swój ranking, a że każdy pretekst jest dobry i dzień Świętego Walentego za pasem więc nie trzeba się specjalnie głowić by zgadnąć, że będzie on dotyczył najlepszych historii miłosnych, które podaję w kolejności alfabetycznej:

Anna Karenina


Cierpienia młodego Wertera


Czerwone i czarne


Duma i uprzedzenie


Kochanica Francuza


Niebezpieczne związki


Przeminęło z wiatrem


Romeo i Julia


Wiek niewinności


Wielki Gatsby


Pewnie ranking wyglądałby inaczej gdyby nie szwankująca pamięć bo pewnie o miejsce mógłby powalczyć "Cichy Don" albo "Wichrowe wzgórza" a tak muszą poczekać na następnych Walentynek. 

wtorek, 11 lutego 2014

Ojcowie i dzieci, Iwan Turgieniew

Dostało się Turgieniewowi od Dostojewskiego w "Biesach", oj dostało! A przecież to nie był zły pisarz, fakt ustępuje Dostojewskiemu ale kto mógłby mu dorównać, podczas gdy Turgieniew reprezentuje bardzo przyzwoite pisarstwo, w stylu coś pośredniego pomiędzy Gogolem i Tołstojem. Tak przynajmniej można sądzić na podstawie "Ojców i dzieci".


To miała być powieść o zderzeniu pokoleń co zresztą sugeruje jej tytuł ale to nie żadne zderzenie, a co najwyżej delikatne stuknięcie. Parę tygodni na wsi, piękne kobiety i wielkomiejskie idee łącznie z nihilizmem i pokoleniowym buntem wywietrzały z głowy głównym bohaterom.

Zresztą nie był to nihilizm zbyt wysokiej próby skoro jego propagator, który "był wielkim amatorem kobiet i kobiecej urody, ale miłość w znaczeniu idealnym albo, jak powiadał, romantycznym nazywał niedorzecznością, niewybaczalną głupotą, rycerskie uczucia uważał za coś w rodzaju kalectwa czy choroby" sam padł ofiarą takiej właśnie miłości, nieszczęśliwie w dodatku lokując swoje uczucie w kobiecie, którą określić można by było jako swego rodzaju nihilistkę bo "nie mając żadnych przesądów, nie mając nawet żadnych ściśle określonych przekonań, przed niczym nie ustępowała i nie zmierzała do nikąd. Wiele rzeczy widziała jasno, wiele ją interesowało, ale nic jej nie zadowalało zupełnie; nie wiadomo też, czy pragnęła pełni zadowolenia. Umysł miała dociekliwy, ale zarazem obojętny; jej wątpliwości nie przycichały nigdy do tego stopnia, by mogła o nich zapomnieć, ale też nigdy nie urastały tak, by mogły stać się przyczyną niepokoju."

Gdy czyta się u Turgieniewa, że "dawniej młodzi musieli się uczyć; jeśli nie chcieli uchodzić za ignorantów, musieli pracować. A teraz dość powiedzieć; wszystko na świecie głupstwo! - i sprawa załatwiona. Młodzież przyjęła to z radością. Doprawdy przedtem byli zwykłymi durniami, a teraz otrzymali nagle miano nihilistów", to ma się wrażenie, że bunt pokoleń to jakieś cykliczne zjawisko i wcale, przynajmniej jeśli o to chodzi, nie odbiegliśmy tak daleko od Rosji sprzed 150 lat.

Tak jak wspomniałem w "Ojcach i dzieciach" nihilizm zmierzył się z miłością i to ona w różnych odcieniach wydaje mi się najbardziej interesująca - jest więc nieco wstydliwa miłość ojca Arkadiusza do konkubiny z niższej sfery (trochę przypominająca sytuację Obłomowa), która musiała naprawdę mieć w sobie "coś" skoro kochał się w niej także stryj Arkadiusza i jego przyjaciel (Eugeniusz Bazarow - czyżby aluzja do "Eugeniusza Oniegina"?).

Z Bazarowem musiało być zresztą coś nie tak, bo wbrew temu co twierdził o ojcu przyjaciela, on sam to  "człowiek poza nurtem życia, nie ma już nic do powiedzenia", którego oprócz drażniących poglądów, bo już zachowanie w pełni odpowiadało formom, i nieszczęśliwego lokowania uczuć nic nie wyróżniało, i którego życiu dopiero powrót do domu rodziców nadał sens. Cóż zresztą znaczy "poza nurtem życia"? To tak jakby zaprzeczał, że można żyć pełnią życia nie interesując się fermentem umysłowym zajmującym innych a przecież widać, że ten ferment i "nurt życia" do niczego nie prowadzi.

Wreszcie miłość Arkadiusza - miłego chłopaka, łatwo ulegającego wpływom, który z wielbiciela, pożal się Boże, nihilisty zmienia się w safandułę i hreczkosieja (tak jak i ojciec), choć trzeba mu przyznać, że ostatecznie mądrze ulokował swoje uczucie.

Dzisiaj może powieść Turgieniewa nie budzi wielkich emocji, choć przyznaję, losy bohaterów śledziłem z autentycznym zainteresowaniem bo cokolwiek by o niej nie mówić jest to kawałek dobrej, sprawdzonej dziewiętnastowiecznej prozy. Polecam.

niedziela, 9 lutego 2014

Pięć lat kacetu, Stanisław Grzesiuk

Długo zbierałem się do "Pięciu lat kacetu", zwłaszcza że ciągle w pamięci miałem moje pierwsze nieudane podejście i mówiąc oględnie mało pasjonujące "Boso ale w ostrogach" dopiero post Książkowca dotyczący obozu koncentracyjnego w Dachau, którego Grzesiuk był więźniem, ostatecznie mnie zdopingował.


Co tu dużo mówić (pisać) nie jest to wielka proza. Daleko Grzesiukowi do Borowskiego czy Kielara jednak nie za sprawą dramaturgii przeżyć lecz stylu w jakim te przeżycia opowiada. Groza obozowej rzeczywistości w Dachau, Mauthausen i Gusen została stłumiona manierą, która może i sprawdza się w opowieściach o przygodach przedwojennego marginesu jednak już niekoniecznie w przypadku przeżyć doznanych w obozach koncentracyjnych.

Nie będę ukrywał, że i powojenny życiorys autora, który dał się zinstrumentalizować władzy budził moją nieufność, w pewnym stopniu, jak się okazało uzasadnioną bo w kilku miejscach widać krytykę przedwojennych porządków, która wypada jakoś mało naturalnie czy podkreślenie szczególnego losu komunistów. Osobną kwestią jest otwarcie niechętny, stosunek do duchowieństwa i można mieć wątpliwości na ile jest on podyktowany autentycznymi obserwacjami a na ile wynika z ideologicznego zamówienia.

Niezależnie jednak od tego, trzeba oddać sprawiedliwość Grzesiukowi, że miał odwagę głośno mówić o tym co można by określić darwinizmem społecznym, a mówiąc wprost o bezpardonowości w codziennej walce o przetrwanie, pozbawionej nimbu wzniosłości. "Jak ktoś chce koniecznie umierać, to proszę bardzo - nie będę mu w tym wzniosłym celu przeszkadzał. W niebie musi być chyba lepiej jak w obozie, bo nikt jeszcze stamtąd nie uciekł. Trudno - w obozie nie było miejsca dla głupich, takich, którzy nie umieli lub nie chcieli walczyć o życie. Jak ktoś nie chce walczyć o życie, niech umiera w spokoju. Pomocną rękę należy podać tym, którzy mądrze walczą, a nie mogą dać sobie rady. W obozie ludzi muszą masowo umierać, więc co za różnica, czy ten, który nie walczy i wobec tego musi umrzeć, umrze za dwa miesiące, czy za miesiąc?" Jak na kogoś, kto przyznaje, że przeżycie obozu w dużej mierze zawdzięcza pomocy innych (choć także i własnym umiejętnościom, które pozwolimy mu stworzyć orkiestrę) i kto nie stroni od moralizatorstwa, może to trochę zaskakiwać.

Grzesiuk nie stroni od innych drażliwych kwestii: męskiej, homoseksualnej prostytucji, która dla niektórych była sposobem na przetrwanie, korzystania przez więźniów z przeznaczonego specjalnie dla nich domu publicznego, panującej pomiędzy więźniami przemocy, desperacji w poszukiwaniu pożywienia graniczącej ze zwierzęceniem ja(szukanie resztek w dole z fekaliami), czy mającego taki sam wymiar zobojętnienia - "pod ścianą, w skrzyni zwanej trumną, leży nago człowiek, który jeszcze żyje, lecz pewnie już nieprzytomny - tak jak ryba łapie od czasu do czasu powietrze. Na brzuchu umierającego siedzi inny, który spokojnie zajada swój kolacyjny chleb, krojąc go na maleńkie kawałeczki. Myślałem, że może to jaki kolega, który chce być przy jego śmierci, więc pytam:
- To twój kolega?
- Nie, tylko na bloku taki bałagan, że tu przyjemnie spokojnie zjem kolację."

Nie mniejszą konsternację mogą też budzić wzmianki o sadystycznych Polakach mordujących współwięźniów bez żadnego powodu (tak jakby jakiś powód mógł to usprawiedliwić) i jakby dla kontrastu przejawach litości ze strony Niemców,  w tym nawet esesmana.

To sprawia, że wspomnienia Grzesiuka mimo tych (a i znalazłoby się jeszcze i parę innych) zastrzeżeń warte są poznania. 

wtorek, 4 lutego 2014

Cierpienia młodego Wertera, Johann Wolfgang Goethe

Powieść epistolarna zrehabilitowana! Za "Cierpieniami młodego Wertera", które czytałem jeszcze w szkole ciągnęło się odium nudy, podchodziłem więc do nich z mieszanymi uczuciami bo z jednej strony wypadało odrobić lekcje przed lekturą "Lotty w Weimarze" z drugiej strony nie bardzo miałem ochotę na męczarnie, nawet krótkie, zważywszy objętość powieści Goethe'go.  


A tu taka niespodzianka! owszem Werter leje łzy ponad współczesną miarę - wiadomo, "chłopaki nie płaczą" - ale żeby był nudny? nie ma mowy! Bo nie może być nudna historia, w której kobieta w typie Zosi z "Pana Tadeusza" okazuje się famme fatale, przez którą jednej wpada w obłęd, drugi popełnia samobójstwo. Czy to jest możliwe w nudnym romansie, który jednocześnie jest manifestem wolności i zwrotu ku naturze?! To oczywiście pytanie retoryczne.

Nie trzeba było przecież wielkiej wyobraźni by domyśleć się, że to nie może się dobrze skończyć ... Zdumiewający układ - para narzeczonych, która się wkrótce pobiera i ten trzeci. Wszyscy widzą co się święci a jednak nikt nic nie robi by zapobiec katastrofie, co więcej "intruz" staje się przyjacielem obojga i nieomalże domownikiem.
 
Może to tylko jego imaginacja, że Lotta go kocha - "przecież - być źle zrozumianym to los każdego z nas!" Wygląda na to, że tak. Albo może nawet go kocha ale nie na tyle by stracić dla niego głowę bo  zamiast chwili fajerwerków wybrała mało ekscytującą, solidną mieszczańską stabilizację. Na nic zdał się niebieski frak i żółta kamizelka wielbiciela. Owszem może dostać jej kokardę i wycięty z papieru profil, wysłane na dodatek przez męża, co już zakrawa na naiwną głupotę albo perwersyjne okrucieństwo ale nic więcej. "Kochajmy się, ale tak - z osobna."
 
No a Werter? przecież widział w co się pakuje, jeśli przed ślubem mógł mieć jakieś złudzenia, to po ślubie prysły, zwłaszcza że to co brał za przyjaźń niekoniecznie było tak głębokie jak mu się wydawało, skoro dowiedział się o ślubu z listu i to sporo poniewczasie. Owszem "czymże jest dla serca świat bez miłości?! Latarnią magiczną bez światła!" ale to już chyba nie jest miłość lecz pożądanie. Chęć posiadania drugiej osoby na wyłączność. A na dodatek miałby jeszcze być przypieczętowana węzłem małżeńskim. Jak to? Ktoś kto twierdzi, że "wszelka reguła (...) niszczy przecież prawdziwe odczucie natury i jej prawdziwy wyraz!" chce się dobrowolnie w nią wtłoczyć? Przecież to zabiłoby jego miłość! Co za niekonsekwencja ...

Ale może lepiej nie osądzać bohaterów Goethe'go bo trudno nie odmówić mu racji gdy pisze, że "ludzie (...) mówiąc o jakiejś sprawie, zawsze muszą określać: to jest głupie, to mądre, to złe, to dobre! I cóż to wszystko znaczy? Czy poznajecie przez to wewnętrzne pobudki każdej czynności? Czy potraficie na pewno wskazać przyczyny, dlaczego coś się stało, dlaczego stać się musiało? Gdybyście to zrozumieli, nie bylibyście w sądach tak śpieszni."

niedziela, 2 lutego 2014

Traktat o łuskaniu fasoli, Wiesław Myśliwski

Jak to człowiek ciągle dowiaduje się o sobie czegoś nowego ... Ja na przykład niedawno dowiedziałem się, że jestem "użytkownikiem literatury usytuowanym w ponowoczesnej, zrelatywizowanej i heteroglosyjnej rzeczywistości tęskniącym do porządku wcześniejszego - gwarantowanego przez esencjalizm i uniwersalizm".


Po takim news'ie nawet nie byłem jakoś specjalnie zszokowany informacją o fallocentrycznym wymiarze "Ostatniego rozdania" Wiesława Myśliwskiego, aczkolwiek nie powiem by przeszła ona u mnie bez śladu, bo sięgałem po jego "Traktat o łuskaniu fasoli" z pewną taką niepewnością, że a nuż może i tu coś przegapiłem, gdy czytałem go po raz pierwszy.

Faktycznie, przyznaję, czytający "genderowo" znajdą także i tu "fallocentryczny wymiar" natomiast ci, którzy cenią dobrą literaturę - świetny kawał prozy.

Kiedy pisałem, że "Ostatnie rozdanie" to kontynuacja/rozwinięcie "Traktatu o łuskaniu fasoli" (być może jako zapowiedź "Rozdania" można potraktować słowa narratora - "A ile już razy przepisywałem notes, żeby go przynajmniej odciążyć od tych, co umarli. I tak jest wciąż grubszy") i książka dla tych, którzy mają już za sobą spory bagaż doświadczeń, nie sądziłem, że na "skrzydełku" obwoluty "Traktatu ..." przeczytam - "Takiego traktatu młody człowiek nie napisze" - tym zapewnieniem otwierał swój Traktat teologiczny Czesław Miłosz. Słowa te z równym powodzeniem odnieść można do Traktatu o łuskaniu fasoli Wiesława Myśliwskiego." Dodałbym też, że nie tylko nie napisze ale i nie zrozumie, bo czy syty zrozumie głodnego, zdrowy chorego a młody starego?

Bohater Wiesława Myśliwskiego sięga pamięcią wstecz, dokonuje podsumowania swojego życia w obliczu śmierci. Tak, tak ... tajemniczy nieznajomy, słuchacz monologu narratora, to Śmierć w jej męskim wcieleniu (Tanatos) i także narrator w końcu uświadamia sobie to, czego czytelnik domyślał się już znacznie wcześniej, pytając swego gościa o los ukochanej kobiety "Nie wie pan, czy ona żyje? Zaskoczyłem pana? A któż by inny oprócz pana, mógł mi to powiedzieć?" Kto jak nie Śmierć, może jeszcze oprócz Charona mógłby wiedzieć, kto jest już po "tamtej stronie"?

"Traktat" to jakby współczesny wariant "Rozmowy mistrza Polikarpa ze Śmiercią", w której jednak nie tylko nieznajomy jest postacią nie z tego świata. Można podejrzewać, że główny bohater nie jest zwykłym dozorcą domków letniskowych albo nie tylko nim jest bo przecież osiedle można odczytać jako kwintesencję świata, nad którym sprawuje opiekę, o którą zwracają się jedni a przed którą wzbraniają się drudzy. Dziwnie w ustach dozorcy brzmiałyby słowa, że "cały świat razem ze mną wstaje, myje się, ubiera" i twierdzenie "wszystkie sprawy są moje". Ale nie byłyby już tak zaskakujące gdyby nie był tylko dozorcą, czyż nie?

Także i jego śmiech w obliczu palonej wsi nabiera, oprócz tego dosłownego, innego wymiaru, gdy mówi o wojnie jako o wielkiej przegranej człowieka i Boga "Wydawało się, że człowiek już się nie podniesie, że przekroczył swoją miarę, a Bóg nie potwierdził swojego istnienia. Nie musiałem niczego rozumieć. Sam byłem tego przykładem."

Ale niezależnie od tego na ile to przypuszczenie jest prawdopodobne, mnie bardziej interesowało to prozaiczne wcielenie narratora. Może dlatego, że sam kiedyś jako dziecko schodziłem do takiej piwnicy w jakiej on ocalał, może dlatego że pamiętam wiszący na gwoździu wbitym w futrynę drzwi pasek, który służył do ostrzenia brzytwy mojego Dziadka, a może dlatego że ze wsi, w której mieszkała moja Babcia też nic nie pozostało. Zawojowało mnie to spojrzenie w przeszłość, które proponuje Myśliwski, wynikające z wiedzy że "nie zawsze jednak powinno się tylko wprzód patrzeć. Dobrze jest od czasu do czasu obejrzeć się i za siebie. Tam też można znaleźć coś, co i dzisiaj się przyda.". Podoba mi się tym bardziej, że główny bohater nie koncentruje się  na sobie lecz opowiada własne życie poprzez życie innych, w którym był czasami statystą, czasami drugoplanowym a czasami pierwszoplanowym bohaterem.

Owszem, to prawda, że czasem "człowiek może liczyć jedynie na przedmioty, że go zrozumieją. Czasem przedmiotom powierza to, czego nie powierzyłby nikomu innemu. Czasem tylko przedmioty potrafią z nami tak naprawdę współistnieć." Pewnie każdy czegoś takiego doświadczył, jako dziecko miał ukochanego misia czy lalkę, potem może bluzkę, sweter, może kolczyki, które były jego dopełnieniem. A cóż dopiero ma powiedzieć ktoś samotny, wyrosły w innych czasach i któremu przyszło żyć wówczas gdy "jeszcze tylko na pocztówkach świat jest taki, jaki by się chciało, żeby był." pozostały mu tylko przedmioty ucieleśniające przeszłość.

Nie wydaje mi się by "Traktat" był "księgą przypadku i przeznaczenia" a na pewno nie tylko. Bardziej przemawia do mnie traktowanie go jako powieści o potrzebie podsumowania życia, podzielenia się nim z drugim człowiekiem, nawet jeśli nie oznacza to zrozumienia bo przecież dla głównego bohatera ważny był sam fakt wysłuchania - "nie miało to znaczenia, wierzył ktoś, nie wierzył. Gdy się słucha, a jeszcze przy łuskaniu fasoli, nie musi się wierzyć w to, czego się słucha. Wystarczy, że się słucha."

To nie są wyimaginowane refleksje, choć dzisiaj wydawać się mogą abstrakcją. Wcale nie tak odległe są czasy, kiedy można było usłyszeć w pociągu zwierzeń czynionych całkiem obcym ludziom, których nigdy przedtem ani nigdy potem nie spotkało się na swojej drodze.

Na tym właśnie polega fenomen prozy Myśliwskiego, opowiada o rzeczach, które nie są tylko abstrakcją lecz wypływają z doświadczenia. To prawda, jest ono odległe o lata świetlne od "ponowoczesnego" świata. I w tym paradoksalnie tkwi ich siła. Świetna powieść, choć zdecydowanie nie dla wszystkich.