czwartek, 25 września 2014

Mistrz z Petersburga, John Maxwell Coetzee

Znowu dałem się namówić ... Trochę to trwało ale wreszcie przeczytałem "Mistrza z Petersburga", na którego uwagę zwróciła mi Agapiet. Nie musiała mnie nawet jakoś specjalnie usilnie namawiać bo po "Hańbie" mam o Coetzee bardzo dobrą opinię, a po "Mistrzu ... " tylko się w niej upewniłem, aczkolwiek to jednak nie ta klasa.


Standardowa opinia na temat powieści Coetzee sprowadza się do tego, że wykorzystuje ona motyw z "Biesów" Dostojewskiego. I to jest prawda, tyle że nie cała. W dodatku ta informacja powinna stanowić światełko ostrzegawcze dla czytelników, bo nie jest to jedyne nawiązanie do twórczości pisarza, ponieważ w książce można odnaleźć aluzje także do innych jego powieści (na przykład motyw siekiery, czy ulica Sadowa kojarzyć się może ze "Zbrodnią i karą", do której bohaterowie książki kilkukrotnie nawiązują) i do faktów bezpośrednio związanych z biografią Dostojewskiego (m.in. zesłanie, pobyt w Dreźnie, zawoalowana aluzja do epilepsji, hazard, autorstwo powieści).

To sprawia, że "Mistrza ... " nie da się czytać ot tak sobie, z marszu. To znaczy można, ale jeśli nie ma się choćby jako takiego pojęcia o życiu Dostojewskiego i jego twórczości, to lektura sprowadza się do historii o ojczymie bardzo związanym ze swoim pasierbem (znowu motyw z życia pisarza), który chcąc odzyskać po jego śmierci dokumenty z nim związane, staje w obliczu zagadki jego śmierci i do konfrontacji z człowiekiem zamieszanym tą śmierć i dowiaduje się czegoś także o samym sobie.

Jednak jeśli ma się świadomość tego, że Coetzee podejmuje z czytelnikiem grę, to zaczyna się podchodzić się do książki z podejrzliwością - czy na przykład Anna Siergiejewna nie nawiązuje do bohaterki "Ojców i dzieci" Turgieniewa, w której kochał się Bazarow? Bo przecież jest w "Mistrzu ..." Karmazynow z "Biesów", w którym Dostojewski skarykaturował Turgieniewa, a i sam Bazorow był nihilistą tak jak Nieczajew, którego postać wykorzystuje Coetzee. Ta podejrzliwość chwilami może graniczyć z obsesją bo przez chwilę wydawać się może, że Matriona jest jakoś powiązana z bohaterką "Skrzywdzonych i poniżonych" choć przecież to absurd bo w "Mistrzu ... " jest to podchodząca z rezerwą do tytułowego bohatera dziewczynka a w "Skrzywdzonych ... " stara, zrzędliwa służąca. A może dziewczynka nawiązuje do haniebnego incydentu z życia Dostojewskiego? W każdym razie trudno oprzeć się wrażeniu, że żadna postać, żadne miejsce nie jest przypadkowe i powiązane jest albo z jego twórczością albo z jego życiem. Powiem szczerze, w tym dla mnie leży główny urok książki Coetzee bo jego rozważania a la Dostojewski nie za bardzo mnie wciągnęły.

niedziela, 21 września 2014

Przybyszewski, Stanisław Helsztyński

Przybyszewskiego do tej pory kojarzyłem jako "papieża" dekadentyzmu i młodopolskiego skandalistę uwiecznionego w "Czarodziejskiej górze" Tomasza Manna (chociaż to i tak nic w porównaniu z dwudziestoletnim sporem z krawcem), znajomego najwybitniejszych artystów swoich czasów i z wariacji na temat wierszyka Stanisława Jachowicza  o Andzi

"Nie rusz, Andzi, tego kwiatka,
"Róża kole" rzekła matka.
Andzie mamy nie słuchała,
Ukłuła się i płakała."

która u Tuwima "nieco" różniła się od oryginału:

"Hanka stała z utkwionymi w jeden punkt oczyma. W mózgu jej płonęły wściekłe nawałnice szalonych paroksyzmów boleści. Te róże ... te róże czerwone ... Wirski zaśmiał się ... He-he ... Pani patrzy na kwiaty ... A róże kolą ... Krew! Rozumie pani? He-he ... Z histerycznym łkaniem chwyciła róże z wazonu i sama zaczęła wbijać sobie w palce długie, ostre ciernie. Ryszardzie! Miłości moja! Ryszardzie, ten obłędny taniec chuci i śmierci! Ryszardzie, ha-ha, krew! Wirski wstał, kopnął ją, napił się koniaku, wypalił nerwowo kilka papierosów i wyszedł. A Hanka szlochała. Szlochał deszcz za oknem."


To niewiele i pewnie na tym by się skończyło, gdybym przypadkowo nie trafił na książkę Stanisława Helsztyńskiego. Zabierałem się do niej z pewną ostrożnością bo autor to literaturoznawca "starej daty", który osobiście znał bohatera swej książki, więc powstała od razu obawa, że będzie chciał zdyskontować tę okoliczność a na domiar złego książka światło dzienne ujrzała w 1958 roku więc czym w sumie może zainteresować "nowoczesnego" czytelnika?

A tu co za zaskoczenie. Biografię Przybyszewskiego czyta się jak pasjonującą, trzymającą w napięciu i budzącą emocje skandalizującą powieść obyczajową, o kimś w rodzaju Tomaszka z "Nocy i dni". Przybyszewski w ujęciu Helsztyńskiego, to antypatyczny, nieodpowiedzialny typek, uchodzący za demona, choć patrząc na niego dzisiaj moglibyśmy powiedzieć, że było w nim "tyle demona, co w zapałce trucizny", choć nawet taka ilość okazała się zabójcza dla tych, którzy się z nim związali.

Po tym jak w Niemczech jego sława zgasła równie szybko jak rozbłysła, odcinał od niej kupony w Krakowie bo Warszawa nie dała się wziąć na jego głodne kawałki w rodzaju "Na początku była chuć. Nic prócz niej, a wszystko w niej.". Zdumiewające jak inteligentni, wykształceniu ludzi dawali łapać na lep Przybyszewskiego a nie byli to prostaczkowie, co do których inteligencji można by mieć wątpliwości. Musiało być coś w ówczesnym krakowskim powietrzu, bo nigdzie indziej Przybyszewski nie był otaczany takim kultem.

Można chyba powiedzieć, że im większa prowincja tym większe powodzenie odnosił święcąc triumfy w drugo- i trzeciorzędnych salach w Rosji, choć "Wygląd zewnętrzny Przybyszewskiego był przykry i wzbudzający litość: Przybyszewski rozczochrany, brudny, w zaplamionym, zniszczonym ubraniu, z trzęsącymi się rękami, zaczerwienionymi oczyma, napełniającymi się łzami, zakatarzony, wycierający co chwila twarz i oczy chusteczką. Widocznym było, że Przybyszewski był w stanie nietrzeźwym, siedział biernie - apatycznie. Żona Przybyszewskiego wyglądała również bardzo zaniedbana." czemu zresztą nie ma się co dziwić bo miała z nim, tak jak wszystkie inne kobiety, z którymi związał się Przybyszewski istny krzyż Pański. Tyle że tym razem trafiła kosa na kamień bo "trafił na kobietę, która przywiedziona do rozpaczy świadomością utraty zacnego człowieka i dzieci, trzymała go w ryzach strachem, terrorem, histerią, krzykiem i - gdy trzeba było - skandalem" i o której pisał: "Zagościł w mym domu piekielny szatan, kobieta zła, przewrotna i ordynarna, która mnie doszczętnie zniszczyła i tak zeskandalizowała, że się wszyscy ode mnie odwrócili." 

Kasprowiczowa usiłowała zrobić z męża człowieka, a zrobiła filistra, który na jej życzenie kłamliwie poniewierał pamięć poprzedniej, zmarłej w atmosferze skandalu żony. Zresztą chyba nie musiała specjalnie mocno naciskać bo Przybyszewskiemu nie znane było chyba pojęcie trwałego oddania i przywiązania do innego człowieka, bo nawet własnymi dziećmi się nie zajmował oddając je innym na wychowanie, aczkolwiek na starość z dwojgiem z nich (tymi po Dagny) miał cieplejsze stosunki.

Choć finał życia po latach wzlotów i upadków miał zaskakująco pomyślny, to jednak jakoś zaskakująco dziwne bliski prawdy o bilansie jego życia jest opis jednego z bohaterów "Synów ziemi" - "I cóż pozostało po nim? Śmieszna karykatura jego stylu, kilka wypaczonych myśli, kilka jego zwrotów, parę "schlagwortów", żywcem wyrwanych z jego książek, wykoszlawionych do śmieszności, a słowa jego, z takim trudem dobierane, stały się obłędnym paplaniem pijanego maniaka." Chociaż na dobrą sprawę, to i tak jest to zbyt pochlebna opinia aczkolwiek Helsztyński z uznaniem wypowiada się o Przybyszewskim jako poecie.

Ale o dziwo, mimo że nieczytana to jednak jego twórczość została unieśmiertelniona. Któż bowiem nie słyszał o Sienkiewiczowskiej "rui i poróbstwie" pochodzącej z odpowiedzi na ankietę Kuriera Teatralnego na temat "repertuaru pesymistyczno-zmysłowego", w której pisarz miał na myśli dramaty Przybyszewskiego - "Szanowny panie! Ruja pojawia się tylko w pewnych porach roku i nie wypełnia całkowicie życia nawet zwierzęcego. Tym bardziej więc nie może wypełnić ludzkiego. Z tego względu kierunek, oparty wyłączni na porubstwie, jest nie tylko szkodliwy etycznie, ale, jako niezgodny z prawdą i naturą rzeczy, wydaje mi się w znaczeniu estetycznym naciąganym, nieszczerym, zatem bezwartościowym. Zresztą nie znając większej części sztuk, o które chodzi, nie mówię o nich, tylko wypowiadam zdanie ogólne."

Pewnie nie o takiej sławie i pamięci marzyło się Przybyszewskiemu, ale i tak lepsze to niż całkowite zapomnienie.

wtorek, 16 września 2014

Madonna Busowiska, Władysław Łoziński

Jakiś czas temu post Natanny dotyczący "Soli ziemi" Józefa Wittlina, jednej z najciekawszych powieści Dwudziestolecia międzywojennego, przypomniał mi inny huculski akcent w literaturze polskiej, tyle że trochę starszej daty (stąd odmienna ortografia zachowana w przytoczonych cytatach) - nowelę Władysława Łozińskiego "Madonna Busowiska". Pewnie na tym niezobowiązującym przypomnieniu by się skończyło gdyby nie wzmianka w biografii Conrada, że jego "wujenka", w której się podkochiwał - Marguerite Poradowska przetłumaczyła "Madonnę ..." na francuski i co mnie ostatecznie zdopingowało do odświeżenia sobie pamięci.


Nowela Łozińskiego, dzisiaj zupełnie, moim zdaniem, niesłusznie zapomniana, jest co najmniej nie gorsza od znanych jeszcze z podstawówki, pozytywistycznych opowiastek Orzeszkowej, Konopnickiej, Prusa czy Sienkiewicza, co zresztą samo w sobie może być dosyć dwuznaczną rekomendacją, jako że "A...B...C...""Nasza szkapa", "Antek" czy przypomniane ostatnio przez  Koczowniczkę "Z pamiętnika poznańskiego nauczyciela" albo inne tego typu opowiadania i nowele mają dzisiaj status obowiązkowego, szkolnego nudziarstwa.  

Jednak "Madonna ..." to coś więcej niż kolejny lament nad ludzką nędzą i egzotyczny, folklorystyczny obrazek z krainy o której co prawda się słyszało ale tak na prawdę to nie bardzo wiadomo gdzie ona leży, bo Łoziński napisał o miłości, miłości matki do zmarłego dziecka i miłości mężczyzny do kobiety, których niespełnienie spotkało się i ucieleśniło w obrazoburczy sposób. 

Matka tęskniąca do dziecka poszukuje środka, który sprawiłby, że jej syn także "tam" do czasu ich spotkania nie będzie samotny i pozbawiony opieki. Odkrywa, że może być nim modlitwa bo "jest ucieczką strapionych, lekiem dusz cierpiących, że modlitwa niebiosa przebija i że jest "pocztą do nieba" i wyobraża sobie, że ufundowane przez nią votum, przed którym będą modlili się także inni będzie najlepszym sposobem zapewnienia dziecku opieki.

Z drugiej strony jest młody umierający człowiek, obdarzony talentem malarz-amator, który czyniąc zadość prośbie matki zmarłego dziecka, z którą przypadkowo się zetknął, tworzy mający być ofiarowany do cerkwi obraz Matki Boskiej, w którym "natchnienie artysty pracowało w służbie nieszczęśliwego człowieka, który może nareszcie zrozumiał, że łatwo wymarzyć sobie doskonale idealną kobietę, ale nieskończenie trudno poprawić rzeczywistą".

Ale okazuje się, że "boska transfiguracya ciężkiego, pracowitego żywota wieśniaczki, wniebowzięcie biednej uznojonej robotnicy" jaką jest obraz będący zarazem portretem ukochanej kobiety wyzwala w niektórych mieszkańcach wsi "ową odwieczną nienawiść pospolitej duszy do talentu, ciemności do światła" a chwilę szczęścia, kobieta ofiarowująca dar, "tę jasną chwilę okupić będzie musiała wielką goryczą serca, bolesnem uczuciem niepojętej krzywdy".

Łoziński "odkrywa" w "Madonnie ...", że wśród ludzi prymitywnych, których życie sprowadza się do zaspokajania fizycznych potrzeb też są jednostki, które mimo swego upośledzenia są nie mniej wrażliwe niż ci, dla których los był bardziej łaskawy, stawiając na równi uczucie ubogiej wieśniaczki i dobrze urodzonego młodego człowieka.  Ale przy tym daleki jest od idealizacji biedy i jej uduchowienia. Huculscy wieśniacy en masse są niechętni to niebudząca cieplejszych uczuć tłuszcza, niechętna wobec tego co nowe, dająca się łatwo powodować i niewrażliwa na piękno, w swoich decyzjach kierująca się nie głosem serca lecz poczuciem własnego interesu. Gorzki obrazek ale wart przypomnienia.



sobota, 13 września 2014

Blaszany bębenek, Günter Grass

To chyba była pierwsza obrazoburcza książka, którą czytałem. Nawet w swej ocenzurowanej wersji. Gdy ją czytałem prawie trzydzieści lat temu, główny bohater jako Jezus, obrońca gdańskiej Poczty Polskiej okazujący się tchórzem, Gdańsk będący niemieckim miastem czy rosyjscy "wyzwoliciele"  palący miasto, zabijający bezbronnych i gwałcący kobiety, to było coś naprawdę zaskakującego i wobec czego nie przechodziło się obojętnie.

Teraz, po ponownej lekturze po latach, bardziej rzucił mi się w oczy rozliczeniowy (dla niemieckiego czytelnika) charakter książki z jednej strony, z drugiej zaś zakotwiczenie w "małej ojczyźnie". To ten drugi motyw zapoczątkował widoczną od kilku lat u nas modę na powieści eksploatujące powrót do przeszłości.


Został on przecież wykorzystany przez Paweł Huelle w "Weiserze Dawidku" a potem, już w mocno naciągany sposób w "Hanemannie" Stefana Chwina, a po tych pierwszych próbach, dzisiaj jest to już zabieg spowszedniały i skomercjalizowany do bólu w swoich kolejnych mutacjach rozciągających się na co raz to inne miasta. Ale co może wiedzieć o atmosferze przedwojennego miasta ktoś, kto nigdy jej nie czuł a zna co najwyżej z książek i starych pocztówek?

U Grassa nie ma tej magicznej atmosfery "Dzieci Jerominów" Ernsta Wiecherta, nie ma tego co nazywa się genius loci a przynajmniej nie w takim znaczeniu, w jakim kojarzą się nam powroty do krainy dzieciństwa. Gdańsk to miejsce bardzo realne, kojarzące się przede wszystkim z ludźmi ale także ze scenami pozbawionymi jakiejkolwiek poezji, by przypomnieć tylko słynną scenę poławiania węgorzy, czy nie mniej obrzydliwą jaką było przygotowanie przez dzieci z podwórka "zupy", którą nakarmiono Oskara.

No właśnie, o co Grassowi chodzi z tym Oskarem? - przecież "Blaszany bębenek" nie jest tylko groteskową historią o złośliwym, egocentrycznym, zboczonym pokurczu. To ktoś, kto w świecie, w którym "nie ma już indywidualistów, bo indywidualność zaginęła, bo człowiek jest samotny, bez prawa do indywidualnej samotności i tworzy bezimienną i abohaterską masę" chce zachować swoją odrębność, prawo do bycia tym kim on chce być a nie tym kim ma zostać za sprawą decyzji innych. "Dlatego na znak protestu bębnił na zwyczajnej dziecięcej zabawce." Dlatego też zostaje prowodyrem bandy "Wyciskaczy", którzy podobnie jak on chcą zachować swoją niezależność, głosząc - "Nie mamy nic wspólnego z żadnymi partiami, walczymy przeciwko naszym rodzicom i wszystkim innym dorosłym; obojętnie, za czym są albo przeciw czemu" - choć w gruncie rzeczy jest to tylko głupi, szczeniacki bunt.

Jak sam o sobie powiada "ja, Oskar, symbolizuję zniweczony obraz człowieka oskarżycielsko, prowokacyjnie, ponadczasowo". Sam też przyznaje się do uczestnictwa w śmierci tych, z którymi w jakiś sposób był związany. Cmentarze zawsze go pociągały. "Są wypielęgnowane, jednoznaczne, logiczne, męskie, żywe. Na cmentarzach można nabrać otuchy i podjąć decyzje, dopiero na cmentarzach życie nabiera konturów - nie mam tu na myśli obramowań grobów - i, jeśli kto chce, sensu". Nic więc dziwnego, że z czasem budził wśród ludzi podświadomy lęk a jednocześnie jego gra na bębenku z upływem lat zdobywała sobie coraz to nowych słuchaczy tyle że wyłącznie wśród dorosłych. Dlaczego? Bo to oni tylko rozumieli wagę pytań "Skąd przychodzisz? Dokąd idziesz? Kim jesteś? Jak się nazywasz? Czego chcesz?", których nie zadają sobie jeszcze nastolatkowie. To oni pozbawieni swoich korzeni rozumieli co to znaczy "przygarnięty, odtrącony, usunięty, wciągnięty, wypędzony, zrozumiany".

Ale to rozumienie wśród nowych słuchaczy nie jest dla niego żadną satysfakcją. On tęskni "za utraconymi proporcjami trzylatka", za przeszłością, do której nie można już wrócić i której nie można też odwrócić. Tęskni za utraconym czasem bo przecież czuł "się współwinny wraz z tymi wszystkimi, którzy myśleli sobie: załatwmy sprawę teraz, a będziemy ją mieli z głowy i później, jak znów wszystko się odwróci ku lepszemu, nasze sumienie będzie czyste". Stąd pewnie ta atawistyczna chęć powrotu do "czterech spódnic babki Koljaiczkowej" z Bysewa, do wieku niewinności, do czasów, gdy wszystko mogło jeszcze inaczej się potoczyć. Ale ani powrót nie jest możliwy ani oczyszczenie niemieckiego sumienia nie jest takie łatwe skoro ciągle jeszcze żyją ci, dla których "rozkaz nie został odwołany" (to musiało być znaczące zjawisko, bo motyw ten pojawia się w innej znanej powieści rozliczeniowej - "Lekcja niemieckiego" Siegfrieda Lenza).

Dla nas jednak znacznie ciekawsze niż niemieckie poczucie winy, jeśli w ogóle można mówić o winie w kategoriach zbiorowych, są dla nas polskie motywy w "Blaszanym bębenku" (ciekawostka - z książki wynika, że Matka Boska Częstochowska i Czarna Madonna to dwa różne przedstawienia, co można chyba zaliczyć na konto autora, choć zrazy królewieckie to już raczej potknięcie tłumacza) czasami dla niektórych czytelników mogące być ciężkostrawne jak choćby wspomniany wcześniej, motyw tchórzliwego obrońcy Poczty Polskiej albo odrębności Kaszubów, których "nie można przenieść nigdzie, oni zawsze muszą być tutaj i nadstawiać głowy, żeby inni mogli uderzyć, bo my za mało polscy jesteśmy i za mało niemieccy, bo jak ktoś jest Kaszubą, nie wystarcza to ani Niemcom, ani Polakom".

Polecam.

wtorek, 9 września 2014

Życie Josepha Conrada-Korzeniowskiego, Zdzisław Najder

Ciekawe ile osób zgadłoby, że "Korrcuiwski", "Korgemourki" i "Konkorzentowski" to ta sama osoba - Józef Teodor Konrad Korzeniowski? Spis radosnej twórczości w traktowaniu jego nazwiska przez cudzoziemców mógłby być zabawną lekturą - ale to nie jedyny pożytek płynący z biografii Conrada pióra Zdzisława Najdera. To dwa spore tomy, które trochę mogą są objętością zniechęcić czytelnika ale warto poświęcić im czas, bo to biografia w "starym, dobrym stylu", bez tego całego postmodernistycznego zadęcia, często jawnie sprzecznego ze zdrowym rozsądkiem. 


Może też i dlatego "Życie ..." czyta się bez trudu, choć trzeba to też uczciwie powiedzieć i bez specjalnego zachwytu. Ani Zdzisław Najder nie jest złotousty ani też nie są to Urbankowe historie opowiadające o życiu luminarzy polskiej poezji poprzez pryzmat anegdoty i skandalu, które czyta się łatwo i przyjemnie ale za to jest to solidna praca, pisana sine ira et studio, bez przyjętej z góry tezy i wyraźnej sympatii czy antypatii, tak że trudno nawet powiedzieć czy Najder swojego bohatera lubi czy nie.

W każdym razie mimo, że Korzeniowski "wielkim pisarzem był" nie jest to biografia pisana na kolanach a jednocześnie czytelnik nie jest epatowany wątkami sensacyjnymi, a nie wątpię, że dałoby się w ten sposób wyzyskać chociażby znajomość z "wujenką" - Marguerite Poradowską, jego dosyć niespodziewany ożenek z Jessie George, która mówiąc eufemistycznie nie była dla niego partnerem intelektualnym czy atak Orzeszkowej na pisarza. Zdzisław Najder nie znęca się też nad "podrasowaniem" przez niego własnej biografii, widząc w tym przede wszystkim "mechanizm psychiczny, który skłaniał Conrada do autobiograficznych fantazji; było to podciąganie przeszłości do poziomu tworzonej z wysiłkiem wizji sensu własnego życia".

"Życie ..." jest biografią w ścisłym tego słowa znaczeniu, w której czytelnikowi darowane są wypełniacze stron w rodzaju opisu epoki, z czego korzystają często autorzy, którzy nie mają za wiele do powiedzenia o bohaterze ich książki czy analiza dzieł Conrada. Książka oczywiście nie abstrahuje od nich. Traktuje jednak o nich prawie wyłącznie w kontekście życia Korzeniowskiego, mierząc się przy okazji z mitem ich autobiograficzności. W rezultacie z "Życia ... " wyłania się postać bardzo niejednoznaczna. Człowiek dla którego praca i obowiązek, na każdym etapie jego życia były wartością naczelną, czemu dawał wyraz nie tylko w twórczości ale także  w prywatnej korespondencji - "Kiedy się dobrze zrozumie, że człowiek sam przez się jest niczym i że jest wart ani mniej, ani więcej, tylko tyle, ile warta jest jego praca, uczciwie wykonana, w uczciwym celu i ściśle w granicach obowiązków społecznych - dopiero wówczas staje się panem własnego sumienia i ma się prawo do miana człowieka." 

Z takim podejściem zaskakująco kolidowało prawie permanentne życie Conrada ponad stan, które o ile uchodziło jeszcze w kawalerskim stanie i było finansowane przez wuja to po założeniu rodziny było źródłem nieustającej frustracji a wynikało z "trzech czynników: polskiego "zastaw się, a postaw się", osobistej nieumiejętności liczenia się z groszem oraz milczącej presji otoczenia, która kazała ludziom "z towarzystwa" naśladować w Anglii styl życia dostatniego mieszczaństwa - jeśli nie chciało się oficjalnie zlecieć w przepaść biedoty, "o której myśleć się nie da"." Wieczna pogoń za pieniędzmi sprawiała, że jego korespondencja w sprawach finansowych daleko różniła się od postawy jego bohaterów bo "prezentuje żenującą niekiedy mieszankę poczucia upokorzenia i urażonej dumy z przebiegłością, pokorą i chęcią uzyskania jak najprędzej jak największej sumy". A do tego dochodziło jego przewrażliwienie na punkcie własnej osoby i twórczości, stany depresyjne i zmiany nastrojów, co razem składa się na postać daleką od "pracownika morza", którego w swoim wyobrażeniu widzimy jako niezłomny monolit.

Jest jeszcze jeden szczegół, który z taką wizją człowieka koliduje - otóż Conrad mimo, że nie wypierał się swoich polskich korzeni, nigdy też specjalnie się z nimi nie afiszował. Żaden z bohaterów jego książek nie jest Polakiem - "bohatera Polaka z różnych powodów brać nie chciał; zmuszałoby to do rozdrapywania ran i przykrego obnażania się przed czytelnikami.", co brzmi znacznie bardziej przekonująco niż argument o nieatrakcyjność tematyki wschodnioeuropejskiej dla anglosaskich czytelników, zważywszy że w tym samym czasie Sienkiewicz ze swoją "zaściankową" tematyką był najpopularnieszym polskim pisarzem w Europie i Ameryce.

Z drugiej strony jeśli Conrad przedstawiał Rosjan, to w niekorzystnym świetle, bo Rosja dla niego to"współczesne wcielenie azjatyckiego, tataro-bizantyjskiego barbarzyństwa. Moskale nie stanowią narodu: są zbiorowiskiem, trzymanym w ryzach przez "hosudarstwo", system państwowy" a "państwo rosyjskie przedstawiał jako miażdżące poddanych monstrum, pozbawione zarówno historycznych uzasadnień jak i możliwości ewolucyjnego rozwoju." No i jak się okazuje jego diagnoza po upływie wieku ciągle pozostaje zaskakująco aktualna.

Zdaniem Zdzisława Najdera stosunek pisarza do Polski był wynikiem tego, że jak on sam pisał "patrzę na przyszłość z otchłani najczarniejszej przeszłości i widzę, że nie jest mi dozwolone nic prócz wierności sprawie zupełnie straconej, idei bez przyszłości". Jest to oczywiście jakieś wytłumaczenie ale i tak pozostaje jakieś poczucie niedosytu i żalu, że najwybitniejszy polski pisarz został nie pisarzem polskim lecz angielskim.

Raczej dla zainteresowanych Conradem. 

czwartek, 4 września 2014

Emancypantki, Bolesław Prus

Ach, czemu ten Prus nie mógł napisać normalnych romansów z happy-endem?! Ale coś za coś - pewnie dlatego stał się najwybitniejszym polskim pisarzem okresu realizmu, naszym rodzimym odpowiednikiem Dickensa. Jego druga chronologicznie wielka powieść "Emancypantki" pozostawała zawsze trochę w cieniu "Lalki" i "Faraona", moim zdaniem, będąc na gorąco po lekturze, zupełnie nie sprawiedliwie i myślę, że przyczyną takiego stanu rzeczy w dużej mierze były ekranizacje powieści Prusa, bo nie ma co ukrywać, że "Pensja pani Latter" to jednak nie "Lalka" Ryszarda Bera ani nawet Hasa, nie mówiąc już o "Faraonie" Kawalerowicza.


A przecież "Emancypantki" to naprawdę świetna książka napisana w starym, dobrym stylu. Owszem jej główna bohaterka do bólu irytuje swoją naiwnością, by nie powiedzieć infantylnością, czasami zatrącającą wręcz o głupotę, do tego stopnia, że chciałoby się czasami wkroczyć między stronice powieści i krzyknąć "co ty robisz, nie rób tego!", by z perspektywy czytelnika i dzisiejszych czasów, oszczędzić jej rozczarowań, błędów i łez. No ale wówczas książka pewnie nie budziłaby emocji. 

Jak sugeruje tytuł, książka mogłaby być rajem dla pań uprawiających krytykę feministyczną, ja jednak wolałem potraktować ją jako powieść obyczajową i romans bo też widać, że chwilami Prus torował drogę ... Helenie Mniszkównie, która zresztą powoływała się na jego imprimatur dla swojej twórczości. Wszakże niedoszły mezalians Stefana i Madzi został potem przez nią "twórczo" rozwinięty w relacji Waldy'ego i Stefanii. Jeśli dobrze się przyjrzeć to można zauważyć, że ordynat Michorowski miał nawet te same nerwowe tiki co hrabia Solski, bo i temu gdy wziął pannę Brzeską za ręce i wpatrywał się w nią to "nozdrza grały jak rumakowi szlachetnej krwi" i podobnie jak Waldy musiał słuchać uwag o tym jako to niejednej dobrze urodzonej pannie "grozi staropanieństwo tylko dlatego, że mężczyznom podoba się umieszczać uczucia poza właściwą sferą." 

Oczywiście w "Emancypantkach" nie da się uciec, od "kwestii kobiecej" bo powieść jest przeglądem postaw kobiet wobec różnych aspektów życia, przede wszystkim niezależności ekonomicznej. Momentami Prus zatrąca tu o dydaktykę (na szczęście takich momentów nie ma zbyt wiele) częściej jednak nawet do taki poważnych spraw podchodzi z ironicznym dystansem (co nie znaczy, że z lekceważeniem), jak wówczas gdy pisze o tym, że "zaczęto rozróżniać dwa gatunki emancypantek, z których jeden palił cygara, ubierał się po męsku i wyjeżdżał za granicę uczyć się z mężczyznami medycyny; drugi zaś gatunek, mniej zuchwały czy też więcej moralny, ograniczał się na kupowaniu bardzo dużych książek i unikał salonów". W każdym razie, zwrócenie uwagi na sytuację kobiet przewija się w różnych aspektach i dotyka także spraw tak wówczas drażliwych jak dzieci pozamałżeńskie. To właśnie humor z lekką domieszką ironii jest mocną stroną powieści, trudno bowiem nie uśmiechnąć się, gdy czyta się jak to "panna Eufemia w białej powłóczystej sukni wyglądała jak Wenus skazana na osiedlenie do Iksinowa. Elegancko usiadła przy fortepianie i z taką gracją zaczęła zdejmować długie jak wieczność rękawiczki, że sam pan Krukowski, pomimo nieograniczonej miłości do Madzi, pomyślał: - "Ciekawym, dlaczego chrześcijaninowi nie wolno by mieć dwóch żon? ... "

Jeśli dobrze się przyjrzeć, to widać, że "Emancypantki" w pewnej mierze powtarzają tyle, że a rebours, schemat sprawdzony w "Lalce". Zaryzykowałbym stwierdzenie, że:
Solski jest odpowiednikiem Wokulskiego;
Dębicki - Rzeckiego
Helena - Izabeli;
Kazimierz - swego imiennika, Starskiego;
Zagórski - Maruszewicza a
Stella - Marianny.
Także akcja w głównej mierze rozgrywa się w Warszawie, z wypadem do Iksinowa, który jest odpowiednikiem Zasławia, nie mówiąc już o mało optymistycznym zakończeniu, ale cóż zrobić - nie ma książek bez wad.

Jedna z lepszych książek, które ostatnio czytałem. Polecam.

poniedziałek, 1 września 2014

Dżuma, Albert Camus

Zamieszczenie najlepszej nawet książki na liście lektur wiąże się z ryzykiem jej automatycznego odrzucenia jako nudy z definicji. Czy tak jest w odniesieniu do "Dżumy" - nie wiem, ale na wszelki wypadek nie pytałem o to córki podbierając jej książkę. Pamiętałem ją jeszcze jako swoją lekturę ale wrażenia przez lata wyblakły i uznałem, że czas najwyższy na powtórkę. 


Nie trzeba być zbyt przenikliwym by zorientować się, że powieść Camusa jest współczesną wersją "Dziennika roku zarazy" - motto i kilkukrotne wzmianki o kronikarskich zapiskach mówią same za siebie. Uważny czytelnik dostrzeże także aluzję do innej, wcześniejszej powieści pisarza - "Obcy" we wzmiance narratora o tym, że "sprzedawczyni opowiedziała o niedawnym aresztowaniu, głośnym w Algierze. Chodziło o młodego urzędnika handlowego, który zabił Araba na plaży." Ale to tylko ciekawostki, podobnie jak ta że niemożność przebrnięcia przez Granda poza pierwsze zdanie zamierzonej powieści - "W piękny poranek majowy wytworna amazonka siedząc na wspaniałej kasztance, jechała kwitnącymi alejami Lasku Bulońskiego", może kojarzyć się (ale tylko w tym aspekcie) z innym niedoszłym prozaikiem - Jackiem Torrancem ze "Lśnienia", który również nie mógł wyjść poza początkowe zdanie.

"Dżuma" jest przeglądem ludzkich postaw, w obliczu śmierci innych i zagrożenia śmiercią. Jest zatem dziennikarz, który sądzi że epidemia go nie dotyczy bo nie jest stąd i dopiero z czasem pojmuje, że dramat innych ludzi, którzy są wokół niego dotyczy także i jego samego - "Zawsze myślałem, że jestem obcy w tym mieście i że nie mam tu z wami nic wspólnego. Ale teraz, kiedy zobaczyłem to, co zobaczyłem, wiem, że jestem stąd, czy chcę tego, czy nie chcę. Ta sprawa dotyczy nas wszystkich." i rentier, dla którego dżuma jest wybawieniem od odpowiedzialności - "dobrze mi z dżumą i nie wiem, dlaczego miałbym się wtrącać, żeby się skończyła." Dramat ogółu sprawia, że jego indywidualny występek dla innych staje się bez znaczenia, choć jego własne poczucie winy sprawia, że on sam odbiera go jako centralny punkt swego życia.

Najciekawsze jest jednak zestawienie postaw głównego bohatera, lekarza i duchownego, kaznodziei, a zwłaszcza ewolucja poglądów tego ostatniego, który musi się zmierzyć z pytaniem o obecność Boga w obliczu masowej śmierci niewinnych. Gdy umieszcza się "Dżumę" w kontekście okrucieństw II wojny światowej, miasto otoczone murami tak jak getto, krematoria, masowe groby, to pytanie to staje się czymś więcej niż tylko literackim zabiegiem. Nie da się ukryć, że ojciec Paneloux staje przed niewykonalnym zadaniem, wytłumaczeniem wiernym, że dżuma jest dopustem boskim, "kolektywną karą" dotykającą wszystkich bez wyjątków a oni sami "za nieznaną zbrodnię zostali skazani na niepojęte uwięzienie." Niemożność nadania Boskim decyzjom, które determinują ludzkie życie przekonującego, ludzkiego wyjaśnienia, nie zmienia faktu, że kaznodzieja przeciwstawia się dżumie - "Bracia moi, trzeba być tym, który zostaje!" - nawet kosztem wiary. Wymowny jest tu opis, na karcie choroby, którą wypełniono po jego śmierci i kiedy "napisano na karcie kontrolnej: "Wypadek wątpliwy"."

Po drugiej stronie stoi lekarz, który nie ma takich dylematów i który wyznaje - "gdybym wierzył we wszechmogącego Boga, przestałbym leczyć ludzi, zostawiając Bogu tę troskę. Ale ponieważ nikt na świecie, nawet Paneloux, choć sądzi, że w Boga wierzy, nie wierzy w niego w taki sposób, ponieważ nikt nie poddaje się całkowicie, on, Rieux, myśli, że tu przynajmniej jest na drodze prawdy, skoro walczy przeciw światu takim, jaki jest." Według niego, skoro "śmierć ustanawia porządek świata, może jednak lepiej jest dla Boga, że nie wierzy się w niego i walczy ze wszystkich sił ze śmiercią, nie wznosząc oczu ku temu niebu, gdzie on milczy."

Ale niewiara w Boga przecież niczego nie załatwia, nie sprawia że dżuma się nie pojawi albo sama ustąpi. Zło bowiem czai się nie w Bogu a w człowieku, "każdy nosi w sobie dżumę, nikt bowiem, nie, nikt na świecie nie jest od niej wolny" i nie ma tu znaczenia subiektywne przekonanie bo "nikt nie jest wolny, jak długo będą istniały zarazy", ta ciemna strona człowieka, o której pisał wcześniej Conrad w "Jądrze ciemności"

Nie ma przed nią ratunku, jest wieczna i jest tylko kwestią czasu oraz okoliczności, kiedy znowu zapanuje "bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i bieliźnie, że czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach, i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście." Nie mogąc jej zniszczyć, człowiek może jednak z nią walczyć. Chociaż gdy czyta się "Dżumę" to trudno nie odnieść wrażenia, że walka ta jest bardziej demonstracją własnej postawy ("przyzwyczajenie się do rozpaczy jest gorsze niż sama rozpacz") niż wpływa na ustąpienie zarazy, która cofa się bardziej niż pod wpływem antidotum raczej na widok ludzkiej determinacji i solidarności ("świat bez miłości jest martwym światem").

Świetna książka, polecam.