wtorek, 28 października 2014

Odyseja, Homer

Jakiś czas temu Padma z Miasta książek prowokacyjne (?) zapytała - "Czy jesteś oczytany?" To jedno z tych pytań, na które nie ma prostych odpowiedzi i jeśli już się jej udziela, to zaczyna się ona od "to zależy". Można być bowiem oczytanym w literaturze kobiecej (cokolwiek to znaczy), science-fiction, sensacyjnej, kryminalnej etc. etc. i poza to już nie wychodzić. Jeśli jednak założyć, że chodzi o oczytanie w starym, dobrym inteligenckim stylu, i chodzi o znajomość kanonu literatury, który stanowi podstawę do w miarę kompetentnego wypowiada się na jej temat, to można pytanie uprościć i zapytać: czy czytałaś/eś "Odyseję" albo "Eneidę", "Jerozolimę wyzwoloną", "Don Kichote'a", "Króla Leara", "Jądro ciemności", "Śmierć Wergilego", "Doktora Faustusa", "Ulissesa", "Jana Krzysztofa", "Braci Karamazow", ciągnąc tę wyliczankę dalej, choć nie w nieskończoność. Jakie to proste, prawda?


Nie żebym znał ten czubek literackiej góry lodowej, niestety nie, więc po dyrdymałach w rodzaju "Bez dogmatu""Nagrobka z lastryko" czy "Sońki" postanowiłem wrócić do podstaw. Na pierwszy ogień poszła "Odyseja".

Kto by o niej nie słyszał? Pewnie trochę gorzej byłoby ze wskazaniem tych, którzy ją przeczytali bo na eposie Homera ciąży podwójne odium: nie dość, że to lektura to jeszcze i staroć a jeszcze jeśli trafi się na przekład wierszem ...  To w zasadzie wyklucza obecność "Odysei" w książkowej blogosferze, no, chyba że któreś z wydawnictw zdecyduje się zaszaleć i roześle blogerom w ramach barterowej "współpracy", choć jest duże prawdopodobieństwo, że i tak może się to skończyć na przepisaniu odredakcyjnej notki.

Szkoda, naprawdę szkoda. A przecież "Odyseja" dała początek jednemu z głównych motywów występujących w literaturze - wędrówce człowieka. To nie tylko inspiracja "Ulissesa" Joyce'a a na naszym rodzimym podwórku "Powrotu Odyseusza" Wyspiańskiego ale także i powieści lżejszego kalibru. Miłośnicy Harry'ego Pottera mogą być trochę zaskoczeni, że Hermiona Granger zawdzięcza swoje imię córce Menelaosa i Heleny, "która miała urodę złotej Afrodyty", a o której Homer wspomina w pieśni czwartej, a ród Atrydów z "Diuny" Herberta ma swoich "antenatów" w Atrydach z "Odysei" Agamemnonie i Menelaosie, nie mówiąc już o "Telemachu w dżinsach" i "Gdzie twój dom Telemachu?" Adama Bahdaja.

Status szkolnej lektury w jakimś stopniu zabija książkę, niestety. Z drugiej strony gdyby nie lektury, o wielu autorach i książkach pewnie byśmy nie usłyszeli, trudno tu znaleźć jakiś złoty środek, a dużo leży w rękach polonistów - czy na przykład potrafią przedstawić wybór Antygony jako problem jak najbardziej współczesny czy też dramat Sofoklesa będzie się nam do końca życia kojarzył z nudną ramotą?

Podobna alternatywa odnosi się też i do "Odysei", która dla wielu kojarzy się tylko z jakąś nudną, pisaną dziwacznym, archaicznym językiem książką a przecież tak naprawdę jest to opowieść o tęsknocie i miłości dwojga ludzi, którzy młodość mają już dawno za sobą a jednak ich uczucie jest nie mniej silne niż miłość Romea i Julii i uczucie wyjątkowe bo można przecież też zobaczyć u Homera jak się skończyła rozłąka inne pary małżeńskiej - Klitajmestry i Agamemnona.

Albo synowskie uczucia Telemacha - wcale nie takie czyste jakby się wydawało. Co sądzić o nim gdy oskarża matkę, mówiąc, że u niej "serce na dwoje się waży: czy ma tu przy mnie pozostać i mieć o dom staranie przez szacunek dla mężowskiej łożnicy i z lęku przed głosem ludu, czy też pójść za tym z Achajów, który jest wśród zalotników najlepszy i daje najwięcej", i gdy z kolei poznajemy potem jej wersję zachowania syna - "dopóki był mały i głupiutki, nie dawał mi pójść za mąż i opuścić mężowskiego domu, teraz, kiedy jest duży i dorosły, sam sobie życzy żebym stąd poszła i wróciła do ojca, bo nie może ścierpieć, że Achajowie zjadają jego mienie"?

"Odyseja" to także opowieść o marności ludzkiego losu, w której widać jak bardzo człowiek jest tylko igraszką w rękach bogów i jak w sumie niewiele zależy od niego samego i to opowieść uniwersalna bo czyż w słowach "Bóg daje, bóg bierze, jak w swym sercu zapragnie: wszystko w jego mocy" nie widać podobieństwa do biblijnego "Dał Pan i zabrał Pan" z Księgi Hioba a słowa "jest pora wielu słów i jest pora snu" nie mogłyby znaleźć się w Księdze Koheleta? Na ile jesteśmy panami własnego losu i świata - czy czasami nie jest prawdą, że "Nie ma nic słabszego od człowieka ze wszystkich istot, które ziemia żywi, które się na niej ruszają i oddychają"?

Wreszcie to historia podróży i przygód, do czego zresztą zwykle się "Odyseję" sprowadza, choć objętościowo wcale nie zajmują one zbyt dużo miejsca, gdzie trup pada gęsto jak wówczas gdy Odys zabija (przy niewielkiej pomocy syna i dwóch pasterzy) 116 zalotników, a kanibalizm nie jest niczym nadzwyczajnym.

Jasne, że czytelnikowi mogą szeroko otworzyć się oczy ze zdumienia gdy w jednym zdaniu czyta, że Neleus był wielkoduszny i najszlachetniejszym z ludzi a jednocześnie obdarł siłą z całego majątku Teoklimenosa, albo o "strachu zielonym" czy "zagrodzie zębów" ale po jakimś czasie, kiedy wejdzie się rytm i ton opowieści Homera dostrzega się nie tylko to co może dzisiaj śmieszyć ale przede wszystkim piękno opowieści. Jak to brzmi? - "Śmierć przyjdzie do ciebie z morza, taka naprawdę łagodna, i sprzątnie cię, gdy lekka starość odejmie ci siły, a wokół będą ludy szczęśliwe" albo "jemu zaś na powieki spadł krzepki sen, nieprzespany, najsłodszy, najbliżej do śmierci podobny"? Prawda? I dlatego też kończyłem "Odyseję", zauroczony, no, dobrze - przyznaję, trochę bardziej niż zauroczony ...

sobota, 25 października 2014

Matka Makryna, Jacek Dehnel

Niejaki Eubulides jest autorem paradoksu kłamcy, w którym pewien człowiek twierdzi: "ja teraz kłamię". Pytanie brzmi; czy ten człowiek jest kłamcą, czy też mówi prawdę i kłamcą nie jest?

To samo pytanie można zadać sobie po przeczytaniu "Matki Makryny", w której Jacek Dehnel wykorzystuje to, co tak dobrze sprawdziło się w "Saturnie". Ale to, że coś sprawdziło się raz nie oznacza, że sprawdzi się też i kolejny. To co w "Saturnie" okazało się intrygujące, to w "Matce Makrynie" już niespecjalnie. Mam wrażenie, że tym razem Jacek Dehnel stał się zakładnikiem źródeł do historii o Makrynie Mieczysławskiej i nie chodzi o to, że osadza w nich swoją powieść ale o to, że zdominowały one książkę zamiast stać się tylko punktem wyjścia i inspiracją.


Dlaczego zwracam na to uwagę? Po tym jak przez blogi książkowe przewinęła się informacja o jego nowej powieści odświeżyłem sobie pamięć "Makryną Mieczysławską w świetle prawdy" księdza Jana Urbana. To niewielka objętościowo książka, która od lat zbierała kurz w mojej biblioteczce, zapomniana i wciśnięta pomiędzy równie leciwe i zajmujące pozycje jak "Stanisław Staszic a kwestia żydowska" x. Józefa Kruszyńskiego i "Makrynę Mieczysławską"  Słowackiego z apologetycznymi objaśnieniami dr. Henryka Biegeleseina. I to był błąd. Przed jego popełnieniem, ostrzegam bo znając historię Makryny spora część książki, szczególnie ta stanowiąca relację męczeństwa spisaną przez rektora Propagandy rzymskiej, rektora św. Klaudiusza w Rzymie i teologa z Propagandy rzymskiej staje się nieciekawa bo po prostu wiadomo, co się będzie działo, a ile można czytać o tym samym?


Powracając jednak do rzeczy - "Matka Makryna" jest powieścią w typowym Dehnelowskim stylu, zewnętrznie elegancka, wycyzelowana, by nie rzec dandysowata, w której jeśli urzędnicy mieli stworzyć dokument to nie napisali go lecz "naciągnęli pisarze zarękawki, napełnili kałamarze inkaustem, papierów ryzy naszykowali i dalej raporty pisać, dalej badać, przepytywać" a schody nie były wysokie lecz "hiszpańskie, po mojemu - tatarskie jakieś, pogańskie: wysokie, strome, niewygodne, obsiedziane całe przez uliczników, łazików, żebraków, brudne, łupami kasztanów zasypane, skórkami melonów nadgniłych, rzuconych biedakom przez handlarzy, ale nade wszystko, jako się rzekło, wysokie." Owszem, ma to swój urok ale biorąc pod uwagę postać bohaterki niekoniecznie jest przekonujące, uczciwie jednak trzeba przyznać, że te filigrany nie przeszkadzają Autorowi w gładkim i potoczystym wprowadzeniu czytelnika w historię życia tytułowej bohaterki.

No właśnie, czy kończąc książkę możemy powiedzieć coś o życiu Makryny, czy nie otrzymujemy tylko kolejnych wersji, stworzonych na różny użytek? Przecież w odniesieniu do każdej ze swych opowieści zapewnia tak samo "W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, będę pisała prawdę, samą prawdę i tylko prawdę, tak mi dopomóż Pan Bóg w niebiesiech i wszyscy święci Jego, amen". A skoro ta inwokacja raz okazała się tylko czczą formułką, to czy nie jest nią także i potem? Ile są warte zapewnienia mitomanki, nawet jeśli nawet gdyby założyć, że wypływają z dobrej woli?

Skąd ta w sumie prosta, ledwo umiejąca pisać kobieta zna wiersze z "Tańca śmierci" z kościoła Bernardynów w Krakowie? Przecież gdzie Wilno, gdzie Lubcz, gdzie Kraków? Czy ciągłe mylenie nazwiska Słowackiego, który dla Makryny  kolejno jest Sławuskim,  Sławackim, Słowickim, Słowikowskim, Słowińskim czy wreszcie Sławuckim tylko nie Słowackim, jest tylko pomyłką na nasz użytek, czy też ogranym chwytem, upokarzającą szpilką, która ma pomniejszyć jego postać? A może to po prostu "syndrom Sikorskiego" u kobiety wielokrotnie przez życie doświadczonej bo "raz, że wdowa. Dwa, że biedna. Trzy, że stara. Cztery, że baba. Pięć, że przechrzta żydowska. Sześć, że brzydka" (do kompletu powinna być jeszcze feministką i lesbijką i politycznej poprawności stałoby się zadość), i która przecież sama mówi o sobie, że jako "stara, coraz częściej zapominam"?

Na żadne z tych pytań nie dostaniemy definitywnej, przekonującej odpowiedzi. Dzięki temu brakowi pewności nawet zwolennicy spiskowej teorii dziejów mogą znaleźć pożywkę dla swoich koncepcji, bo kto może zaręczyć, że Makryna nie była tylko politycznym narzędziem w rozgrywkach możnych tego świata, które równie szybko straciło na znaczeniu jak wcześniej zdobyło popularność, a jej życie miało zupełnie inne koleje. Wszystkie odpowiedzi są możliwe a żadna nie jest wykluczona ale, moim zdaniem, to trochę mało i w sumie, nieco rozczarowujące w stosunku do oczekiwań.

środa, 22 października 2014

Historia Manon Lescaut i kawalera des Grieux, Antoine-François Prévost d'Exiles

Nic nowego pod słońcem - po raz kolejny przekonałem się o prawdziwości tej starej sentencji, gdy Dwojra z Papierowej komnaty zwróciła mi uwagę na podobieństwo głównego motywu "Łuku triumfalnego" Ericha Marii Remarque'a, miłości Joanny i Ravica, do tego co znaleźć można w "Historii Manon Lescaut i kawalera des Grieux" Antoine'a Prévosta (ciekawostka - w oryginalnym tytule, odwrotnie niż w tłumaczeniu Boya-Żeleńskiego, Manon jest wymieniona na drugim miejscu, po swoim wielbicielu).


Co takiego ma do zaproponowania współczesnemu czytelnikowi książka sprzed blisko 300 lat? Jej autor pisze, że to historia "młodego szaleńca, który depce własne szczęście, aby się rzucić w ostateczne niedole; który, przy bogatych darach dających prawo do najświetniejszych nadziei, samochcąc przekłada pokątne i niesławne życie nad wszystkie przywileje losu i natury; przewiduje swe nieszczęścia nie chcąc ich uniknąć; czuje je i jęczy pod nimi, wzdragając się korzystać z lekarstw, jakie życzliwa ręka podsuwa mu bez ustanku", i która, jak przyznaje, jest przynajmniej w części odzwierciedleniem jego losów.

Przede wszystkim jednak jest to opowieść o prymacie uczucia nad rozumem, o zaślepieniu jakie towarzyszy miłości ale jeśli dobrze się jej przyjrzeć to można dostrzec także i drugą stronę medalu - mężczyznę manipulowanego przez kobietę, co w sumie nie powinno być żadnym zaskoczeniem, bo przecież i na naszym rodzimym podwórku biskup (znowu duchowny, podobnie jak Prévost) Krasicki formułował w "Myszeidos" ogólniejszą prawdę:  
 
"Gdzie miękkie serce, tam rozum nie nada.
Czegóż płeć piękna kiedy nie dokaże?
Mimo tak wielkie płci naszej zalety,
My rządzim światem, a nami kobiety." 

Kawaler des Grieux nie miał jednak żadnych szans poznania tej, jakże głębokiej, myśli choć i taj bardzo wątpliwe, czy gdyby ją znał, coś by to w jego postępowaniu zmieniło. Wiedział przecież doskonale na czym stoi, jak sam mówi - "Znałem Manon, doświadczyłem aż nadto, iż mimo wierności i przywiązania jej do mnie w dobrym losie, nie trzeba liczyć na nią w nędzy: zbyt kochała dostatek i uciechy, aby je dla mnie poświęcić". Wiedział a jednak wiąże się z nią, nie tylko wiedział ale i przekonał się o tym. I nic. Wmawiał sobie, że ona "Grzeszy bez złej intencji - (...) - Jest lekka i nierozważna, ale prosta i szczera". Cóż za naiwność, cóż za głupota z jego strony, nie tylko zresztą w ocenie Manon ale i jego samego.

Wbrew temu co mu się wydaje, jego tłumaczenia, jego usprawiedliwienia - "Miłość uczyniła mnie zbyt czułym, zbyt namiętnym, zbyt wiernym, może zbyt uległym wobec uroczej kochanki - oto moje zbrodnie" - nie wystarczają. O ile zmarnowanie własnych życiowych szans i konsekwencje jakie ponosi są jego osobistą sprawą, to zabójstwo niewinnego człowieka, oszustwa których ofiarą padają inni już takimi nie są. Jego miłość wcale nie jest taka czysta i niewinna jak mu się wydaje bo towarzyszy jej bezwzględność i wyrachowanie. Przecież relacja des Grieux, gdy mówi - "Mimo iż nie było wśród nas ani jednej osoby, która by nie kryła zdrady w sercu, siedliśmy do stołu z pozorami zaufania i przyjaźni", godna jest tego by znaleźć się w "Księciu" Machiavellego!

To nie jest też tak, jak usiłuje przedstawić, że do wyboru jest tylko alternatywa, z jednej strony miłość i a z drugiej religia (jako miłość do Boga) a ta pierwsza "mimo że zwodzi dość często, daje same zadowolenia i rozkosze, gdy religia żąda smutku i umartwień", a już na pewno miłość nie musi być pojmowana jako uczucie, któremu poświęcone i podporządkowane jest wszystko inne. To raczej fascynacja i zaślepienie niż dojrzałe uczucie. Oczywiście to, że ma się siedemnaście (jak des Grieux) czy nawet dwadzieścia lat, kiedy wydaje się nam, że to co przeżywamy jest jedyne na świecie, że nikt nigdy podobnego uczucia nie doznawał, nikt nie jest w stanie nas zrozumieć jest jakimś wytłumaczeniem choć nie usprawiedliwieniem ale przecież w żaden sposób nie wymazuje to popełnionych błędów ani krzywdy wyrządzonej innym.

Cóż, "zastanowiwszy się bodaj trochę nad przepisami moralnymi nie podobna się nie zdumiewać widząc, jak równocześnie ludzie szanują je i zaniedbują. Mimo woli pytamy o przyczynę dziwactw serca ludzkiego, które każą nam smakować w pojęcia dobra i doskonałości tak bardzo oddalając się od nich w praktyce".

Dzisiaj historia Manon odchodzi do lamusa, ma niewielkie szanse w starciu z opowieściami o Belli Swan czy Anastasii Steele, nie da się ukryć forma osiemnastowiecznej, oświeceniowej powiastki nie jest zbyt atrakcyjna dla współczesnego czytelnika a i potoki łez co jakiś czas wylewane przez głównego bohatera wywierają efekt przeciwny do zamierzonego - wiadomo "chłopaki nie płaczą" ale mam mimo to wrażenie, że skoro książka Prévosta tyle przetrwała, to jeszcze chyba nie jest z nią tak źle.

poniedziałek, 20 października 2014

Bez dogmatu, Henryk Sienkiewicz

Ufff! Ciężka sprawa, bo trudno by było inaczej, gdy Sienkiewicz usiłuje wnikać w "tajnie duszy", z akcentem na usiłuje, nawet jeśli jest to, mówiąc językiem prawniczym, "usiłowanie nieudolne aczkolwiek w zamiarze bezpośrednim". Tak bowiem można określić historię relacji macho, który w gruncie rzeczy jest żałosnym dupkiem i pierwszej naiwnej, która nie potrafi uwolnić się od toksycznej z nim znajomości. "Bez dogmatu" jest czymś w rodzaju "Niebezpiecznych związków", tyle że rozgrywających się na mazowieckich piaskach oraz pod niebem Italii i Bawarii, główny bohater bowiem igra z uczuciem kobiety, najpierw je rozbudzając, by następnie porzucić ją "dla idiosynkrazji", a gdy wyszła za mąż ponownie odgrzewa w niej uczucie, przyczyniając się do jej śmierci.


Trzeba przyznać Sienkiewiczowi, że napisał książkę, której bohaterowie budzą emocje. Nic to, że negatywne i że irytują, ważne że nie postawiają czytelnika obojętnym, trudno bowiem zachować niezmącony spokój poznając "odkrywcze" myśli na temat kobiety i jej roli w życiu. Dwa są naczelne zadania kobiety; wyjść za mąż, a gdy już ten swój cel życiowy osiągnie, to "powinna rozumieć, że pierwsze jej obowiązki są względem męża". Parafrazując pana Ignacego, "ponieważ piszę tę opinię bez obłudy, przyznam więc, że mi się ta myśl trochę podobała. Powiem nawet, że nabrałem niejakiej życzliwości dla Sienkiewicza", chociaż uważam, że życie z taką bezwolną lalką jaką chce zrobić z kobiety Sienkiewicz, moim zdaniem byłoby śmiertelnie nudne.

Jest pisarz niezrównanym znawcą kobiet, dzięki niemu czytelnik może dowiedzieć się, że "kobieca natura jest dziwna, choćby nawet była anielska" a umysłowość niezbyt skomplikowana bo "gdy ujrzą niebezpieczeństwo, chowają się za fortecę prostych wierzeń i prawd katechizmowych, którą może zburzyć samo tylko uczucie, ponieważ rozum jest wobec niej bezsilny". A z uczuciami, kobieta, zwłaszcza atrakcyjna i zamężna powinna bardzo uważać, bo nie dość, że "my, mężczyźni, jesteśmy tak przyzwyczajeni do dybania zawsze i wszędzie na kobietę, że do młodej i przystojnej żaden z nas nie zbliża się nigdy bez ubocznej myśli" to nie należy mieć złudzeń "że kobieta staje się wiarołomną dopiero wówczas, gdy porzuca męża: ona nią jest - i jest całkowicie - już w chwili, w której poczuwa, że miłość jej dla niego przestaje istnieć".

Cóż, można by do tych mądrości Sienkiewicza odnieść słowa głównego bohatera "Bez dogmatu", Leona Płoszowskiego - "Dziwna rzecz: wszystko to, co piszę, jest, jak już powiedziałem, czystą teorią". Bo czystą teorią są nie tylko banialuki głoszone w powieści na temat relacji damsko-męskich ale także same postacie. Taki na przykład Płoszowski ma być symbolem dekadenta, ale cóż to za, pożal się Boże, dekadent, który owszem powiada o sobie - "gdybym nie był człowiekiem zwichniętym, niezrównoważonym, zatrutym przez sceptycyzm, krytykę samego siebie i krytykę tej krytyki, gdyby moja miłość była prawidłową i prawą, byłbym znalazł w Anielce mój życiowy dogmat, za którym przyszłyby i inne" i sobie podobnych - "Krytyka wszystkiego i samych siebie wyżarła w nas siły dodatnie; brak nam podstaw, brak punktu wyjścia, brak wiary w życie" a jednocześnie biega do kościoła, przestrzega norm towarzyskich obchodząc się zwłaszcza z ciotką zawiadującą rodzinnym majątkiem, jak z jajkiem i pisząc w bardzo osobistym dokumencie, jakim jest pamiętnik, o swojej kochance per Davisowa (od nazwiska jej męża). To nie dekadent, to kołtun, który mógłby stanąć w zawody ze Zbyszkiem Dulskim, w dodatku z dużą szansą na wygraną.

Już bardziej przekonująca jest Anielka, która wychodzi za mąż bo ... jej matka "była zdesperowana". Nie sposób się dowiedzieć czy wychodzi za niego z miłości czy nie ale jest lojalną żoną przynajmniej do czasu do kiedy Płoszowski ponownie nie zacznie się do niej umizgiwać, czyniąc z niej wg własnych kryteriów kobietę wiarołomną a której prostolinijność nie umie sobie poradzić z odradzającym się uczuciem.

To wszystko sprawia, że książka która powinna być tragiczna w swojej wymowie, chociażby dlatego, że postacie padają w "Bez dogmatu" jak muchy (doliczyłem się pięciu nieboszczyków) a i sam Płoszowski sugeruje, że wybiera się w zaświaty, choć można w to wątpić bo przecież kupił pistolet z kaburą (a samobójcy zawsze kupują pistolet bez kabury) i wlecze się za nim, jak sam powiada "owa straszna nieudolność życiowa, która ciąży jak fatum nad podobnymi do mnie ludźmi w ogóle, a nade mną w szczególności, [która] pochodzi stąd, że pierwiastek kobiecy przeważa w naszych charakterach nad męskim" i sprawia, że niezdolny jest do jakiegoś stanowczego czynu. Chociaż niczego przesądzać nie można,  ponieważ to człowiek wrażliwy jak mimoza, co prawda tylko na własnym punkcie, ale za to do tego stopnia, że mu "czyniło się zimno w mózg i czaszkę". Równie dobrze może ochłonąć i ożenić się, już ciotka kogoś mu narai bo przecież "człowiek powinien się ożenić i dla siebie samego, i dlatego żeby mieć dzieci - bo to przecież obowiązek społeczny".

Polecam, ku przestrodze.

piątek, 17 października 2014

Coś dla śpiochów ...

Dawno nie było czegoś z Afryki ...

Ci, którzy wzorem Księżniczki na ziarnku grochu narzekają, że źle  sypiają mogą się pocieszyć, że i tak nie mają najgorzej, dla porównania kilka afrykańskich "poduszek".



Dinka (Sudan Południowy)


Hemba (DR Konga)
 
 
Turkana (Kenia)


Luba (DR Konga)

wtorek, 14 października 2014

Wczorajsza młodość, Elżbieta Jackiewiczowa

Swego czasu w jednym z komentarzy u Natanny wytoczyłem ciężkie działa przeciwko "Wczorajszej młodości" bo też i widać w książce wyraźne skrzywienie propagandowe i o ile przed laty nie zwracałem na to uwagi to teraz te akcenty nieprzyjemnie zgrzytały i myślę, że to za ich sprawą książka po '89 roku już nie była wydawana. Trochę szkoda bo gdyby nie to, to byłaby to całkiem niezła "dziewczyńska" powieść.


Jej akcja rozgrywa się w okresie międzywojennym  i opowiada o młodej nauczycielce i jej pracy w kolejnych szkołach. Oparta jest na biografii autorki, która zaczynała pracę w Nieświeżu - powieściowym Świeżewie, przenosząc się następnie "za mężem" do Łukowa (w książce przedstawionym jako Łęgowo) i Tomaszowa Lubelskiego (Bartoszewa). Jackiewiczowa poruszyła wątek swego nieudanego małżeństwa choć na potrzeby książki zniekształciła go - Tadeusz, mąż głównej bohaterki ma cechy zarówno pierwszego jak i drugiego męża. Wykorzystała też autentyczną sprawę maturzysty Włodzimierza Stanika (w powieści Włodzimierz Iwaniuk), członka Komunistycznego Związku Młodzieży, który zastrzelił sekretarza rejonowego komitetu Komunistycznego Partii Polski Jana Machonia. Autobiograficznego charakteru powieści Jackiewiczowa zresztą nie ukrywa sama "demaskując" się, ustami jednego z uczniów, który odkrywa jest ona "z domu jakoś Terajewicz czy Ratajewicz, nie pamiętam. I ona urodzona w jakiejś wsi w Nowogródzkiem, wcale nie w Rzeszowie" (matka Jackiewiczowej była z domu Terajewicz ona sama urodziła się w Nowinkach na Nowogródzczyźnie).

Mimo, że akcja książki rozgrywa się na przestrzeni jedenastu lat (co jednak nie wynika bezpośrednio z powieści) odnosi się wrażenie, że czas jakby się głównej bohaterki nie imał, że ciągle ma się do czynienia z tą samą młodą nauczycielką stawiającą pierwsze kroki w swoim zawodzie. To postać w typie Siłaczki, z poczuciem misji, tyle, że w wersji soft, której wysiłki również, w ostatecznym rozrachunku kończą się porażką, aczkolwiek nie w takim wymiarze jak w przypadku Stanisławy Bozowskiej. Jest ona nieodmiennie jasnym punktem na tle środowiska, z którym się styka w każdej z kolejnych szkół, i jeśli nie jest jedyną sprawiedliwą to i tak stanowi spiritus movens pozytywnych zmian w nich zachodzących.

"Wczorajsza młodość" jest książką "szkolną" a rebours. Przedstawia problemy młodzieży widziane od drugiej strony, oczami nauczycielki, która jest jednocześnie jej powiernicą i mentorem. Mimo młodego wieku przemawia za nią już doświadczenie życiowe, tak że z pewną nutką wyższości może powiedzieć, że "Bardzo młodym ludziom wydaje się często, że miłość jest tylko jedna, że serce ludzkie jest w stanie tylko raz zaznać wielkich uniesień i raz mocno boleć. Ale wszędzie, gdzie człowiek walczy i pracuje, tam rodzi się miłość, życiu nadaj sens, czyni je pełnym uroku i wiecznie nowych, nie znanych dotąd wartości." Jednocześnie jednak wiara w ludzi, którą usiłuje zaszczepić swoim uczniom i którzy biorą ją do serca, wystawia ich samych na sztych prozy życia. Jak mówi jedna z uczennic: "Życie nie jest sielanką, a pani jest trochę za bardzo ufająca i wierząca. I to nawet niedobrze, że pani klasę tak przekonywała, że życie jest takie ciekawe i piękne, że trzeba kochać ludzi, że wszystko można osiągnąć. Tak nie jest. Ja o tym już wiem. Pani uczy zaufania do ludzi, do wszystkich ludzi a za to drogo trzeba będzie kiedyś zapłacić. Ale nie mam żalu do pani. Jeszcze i pani się od życia dostanie, jeszcze i pani sama się przekona, jaki naprawdę jest świat. Jaki piękny jest dla jednych i jaki podły, zły, okrutny dla innych."

I wszystko byłoby pięknie gdyby nie widoczne gołym okiem zaangażowanie polityczne głównej bohaterki. Pół biedy jeszcze z tym, że będąc polonistką "kochała Mickiewicza, ale nie pielgrzyma i mistyka - ale przywódcę młodzieży, Mickiewicza, który wojował z Bogiem, szarpał papieża za ręce i krzyczał o prawach paryskich robotników" ale gdy okazuje się, że rząd Polski stoi w jednym szeregu z Włochami Mussoliniego i Niemcami Hitlera - "W Polsce pułkownicy głosili teorię "zamordyzmu", zamykali w więzieniach i Berezie, umiejętnie flancowali na rodzimy grunt metody zagranicznego faszyzmu" - robi się dziwnie. Myślący uczniowie "nienawidzili obszarników i sanacji, klęli Piłsudskiego i jego klikę" a ci mniej inteligentni byli zwolennikami endecji. Księża roszczą sobie prawo do niepodzielnego rządu dusz, zawodowa armia niszczy ludzi, a "jaśnie oświeceni" "robią sobie zabawki z ludzi, upokarzają ich, ośmieszają". Owszem fakt, że książka po raz pierwszy ukazała w 1955 roku wyjaśnia dużo ale przecież nie wszystko. A to mogła być całkiem fajna książka. Szkoda.

poniedziałek, 13 października 2014

Burza od Wschodu, Maria Dunin-Kozicka

Wspomnienia Marii Dunin-Kozickiej to jedne z ciekawszych wspomnień dotyczących Kresów, swego czasu docenione przez Międzynarodową Komisję Współpracy Intelektualnej przy Lidze Narodów, Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego a i w czasach PRL-u doczekały się one swoistego uznania będąc objęte zakazem publikacji.


Nie wiem czy "Burza ..." dorównuje popularnością "Pożodze" Zofii Kossak-Szczuckiej ale to w sumie mało istotne bo tak właściwie jest to ta sama książką tylko że pisana przez inną autorkę. Jest tu wszystko to, co można spotkać i w "Pożodze" a więc żal i tęsknota za bezpowrotnie utraconym domem, jakby zaskoczenie biegiem wydarzeń i niezrozumienie ich podłoża, opisy grabieży i mordów dokonywanych na Polakach, przywiązanie do tradycji, miłość do męża i dziecka. Nawet ta sama rzewna, sentymentalno-czułostkowa i patetyczna stylistyka w stylu "Na ściany padały dopiero cienie wieczoru - noc jeszcze była daleko i sen nie przychodził przedwcześnie ... Wówczas duch leciał na skrzydłach fantazji do tej Polski dalekiej, chylił się tam przed jej odnowioną potęgą i błagał: Wysyłaj swe hufce co rychlej na odsiecz bezbronnym twym dzieciom! Jak ongi otacza je chmara dzikich siepaczy! Z dnia na dzień maleją ich siły ... Wysyłaj, Polsko, na Kresy sił zbrojnych zastępy, męstwem skrzydlate! ... ", tyle że występująca, niestety, w znacznie większym rozmiarze.

Nie pomagają książce telepatyczne wizje córki autorki - "Ależ to tatuś, mamusiu! Tatuś na pewno! Ja go widzę stąd, naszego biedusia, na tym statku ... Przymknął oczy, bo myśli o nas! Smutny jest bo martwi się, jak sobie radzimy bez niego! Widzisz matkusiu, mówiłam ciągle, że tatuś żyje!" w moim przypadku wywierające efekt odwrotny od zamierzonego. Tak jak i opowieści o matce-staruszce (sic!) dziewiętnastolatka, troska córki o to by matka się nie przeziębiła w czasie gdy dom jest bombardowany itp. itd.

Jeśli dobrze się wczytać w "Burzę ..." to widać, że autorka i jej rodzina padła nie tyle ofiarą walki z polskością, co konfliktów społecznych. Dunin-Koziccy zapłacili ceną za wyobcowanie i bogactwo odróżniające ich podobnie jak i innych członków ziemiaństwa od zwykłego chłopstwa.  Własność ziemska należała do Polaków stąd powstała jakby zbitka pojęciowa "Lachy-pany", która nie dotyczy tych Polaków, którzy byli kompletnie zdeklasowaną szlachtą, znajdującą się w tej samej sytuacji materialnej co ukraińscy chłopi, od których różniła ich tylko wiara i ustna tradycja.

Mimo przywiązania do rodzinnych stron dla swoich sąsiadów ziemiaństwo okazało się obce. Nie ma mowy o jakimś promieniowaniu kultury, to odbywa się tylko we własnym zamkniętym światku warstwy społecznej. Dunin-Kozicka chyba zdaje sobie z tego poniewczasie sprawę - "Oświata nie rozjaśniła mroków nieuctwa i zastoju w przedwiekowym barbarzyństwie, a na nas, niestety, walą się następstwa tyloletniego fałszywego systemu postępowania z ciemnymi tłumami", które jakoś nadzwyczaj chętnie wystąpiły przeciwko tym, którzy uważali się za ich dobroczyńców. Ale to są już wszystko żale ściętej głowy. "Kości zostały rzucone" i mimo złudzeń nie było już powrotu do dawnego świata. Ale to jest jasne tylko dla niektórych bo "Nastąpił rozłam w polskim społeczeństwie: jedni wyjeżdżali, nie chcąc próbować niepewnych dobrodziejstw bolszewickiego systemu, inni zostawali, drwiąc z uciekających, iż nie taki straszny diabeł, jak go malują, a przede wszystkim obawiając się zupełnego zerwania wątłych nici, łączących ich z gniazdem rodzinnym." Rodzina Dunin-Kozickich należała do tej drugiej kategorii. Mam przy tym wrażenie, że te wątłe nici miały charakter materialny a decyzja przyniosła opłakane skutki - nie potrafiąc zdobyć się na ratowanie tego co jeszcze można było ratować i jak wyjazd do Polski, Dunin-Koziccy utracili w rezultacie wszystko.

Z książki można odnieść wrażenie, że Polska i polskość to dla autorki niekoniecznie synonimy. Jest Polką, czuje się Polką ale jej ojczyzna to nie Polska lecz Kijowszczyzna. Nie przyjmuje do wiadomości, że byt i życie rodziny są zagrożone. Polska to jest coś pięknego - owszem, ale dalekiego i abstrakcyjnego a ona i jej rodzina, żyje tu i teraz, sądząc w dodatku, że skoro ona jest ze swego bytu zadowolona to i wszyscy obok są zadowoleni. Za tę naiwność, by nie powiedzieć głupotę, drogo zapłaciła, chociaż i tak miała szczęście, że nie była to cena najwyższa.

Rzecz jasna ktoś musiał być temu wszystkiemu winien. Wiadomo kto, co do tego Dunin-Kozicka nie ma wątpliwości  - "Spłynęły na mnie mocne prądy odwiecznej, rasowej nienawiści potomków Izraela do wyznawców Chrystusa"."Całemu światu znane są nazwiska nowych władców Rosji! Oto one: Trocki-Bronsztajn, Joffe, Radek-Sobelsohn, Kamieniew-Rosenfeld, Krasin-Goldfarb, Zinowjew-Apfelbaum, Stekłow-Nachamkes, Jankiel Jurowskij, Martow-Cederbaum, Kamkow-Katz, Efremow-Chaimowicz, Petrow-Waisbrot ... czyż nie dość? (...) W naszych oczach dokonywa się przewartościowanie dawnych pojęć i układów społecznych. Geniusz Izraela wydał bój duchowi Ariów, zaprzągłszy, jakby na urągowisko, do wywrotowej pracy znaczny odłam wierzących w ułudy komunizmu Aryjczyków! Idzie gra Olbrzymów!" Jakie to proste!

Naturalnie nie należy spodziewać się obiektywizmu w ocenie historii stosunków społecznych Kijowszczyzny bo trudno oczekiwać tego od kogoś, kto utracił swój dom rodzinny. Ale czy to deprecjonuje w jakiś sposób "Burzę ..."? Moim zdaniem nie - prawo do własnej "małej ojczyzny" należy do podstawowych praw a zmuszenie kogoś do porzucenia rodzinnego domu zawsze łączy się z krzywdy nawet gdy w kategoriach ogólnych próbuje się ją usprawiedliwiać "sprawiedliwością dziejową", "racją stanu" czy jeszcze innym określeniem-wytrychem.

poniedziałek, 6 października 2014

Wiry, Henryk Sienkiewicz

Wiadomo, że twórczość Sienkiewicza ze schyłkowych lat jego życia również zasługuje na miano schyłkowej, może poza "W pustyni i w puszczy" ale to w końcu książka dla dzieci, zupełnie nie ten kaliber, którego oczekuje się od laureata literackiej nagrody Nobla. Ja również o tym wiedziałem, ale wiedzieć od innych a samemu się przekonać to zupełnie inna sprawa więc się przekonałem, na złość babci odmrażając sobie uszy.


"Wiry" należą do zapomnianych utworów Sienkiewicza i słusznie zresztą. Ich recepcji po 1989 roku nie pomógł nawet nimb powieści niesłusznej i sekowanej za komuny ze względu na przedstawione tam poglądy polityczne pisarza (książka została wydana tylko raz, w edycji "Dzieł" Sienkiewicza w 1951 roku, z której pochodzi skan okładki). A wątek polityczny rozgrywa się na linii Narodowa Demokracja (dobrzy) - PPS (źli), która oplotła swoimi mackami cały kraj, terroryzując obywateli "bombą i browningiem" i której ucieleśnieniem jest ex-student, nienawidzący bogatych i który nie dość, że ośmielił się zakochać w panience z dobrego domu to jeszcze na domiar złego było "w tej namiętności coś z żądzy Murzyna do białej kobiety".  Sienkiewicz w gruncie rzeczy nie naruszał zasadniczych pryncypiów powojennej władzy ale nie wątpię, że takie passusy o ogólniejszym znaczeniu jak "wasze państwo socjalistyczne, jeśli je kiedykolwiek założycie, będzie takim poddaniem osobistości ludzkiej urządzeniom społecznym, takim wtłoczeniem człowieka w tryby i koła powszechnego mechanizmu, taką kontrolą i taką niewolą, że nawet dzisiejsze państwo pruskie jest w porównaniu świątynią wolności" były dla niej nie do przełknięcia.

Jednak wątki polityczne nie grają w powieści pierwszorzędnej roli, są wplecione w romans, który mógłby służyć za scenariusz do brazylijskiej telenoweli, jak chociażby scena, w której angielska bourgeois okazuje się kowalową córką, którą uwiódł przed laty główny bohater, gdy dziewczyna była jeszcze podlotkiem (jest też i samobójstwo nieszczęśliwie zakochanego). Jego uczucie momentalnie stygnie, a pikanterii dodaje fakt, że jest z przekonania narodowym demokratą - wychodzi więc, na to, jak mu zarzucał przedstawiciel salonowych nihilistów, że gdy "towar angielski okazał się wyrobem krajowym - made in Poland - spadł w cenie", choć przecież powinno być na odwrót.

Cóż za niestałość męskich uczuć! a przecież jeszcze niedawno na widok tej kobiety, którą wydawało mu się, że kocha "rozszalało się w nim serce i zmysły, których nigdy nie umiał hamować. Patrzył na jej promienną twarz, obnażone ramiona, wykute jakby z ciepłego marmuru, na wypukłą silną pierś, na wężowate gibkie linie postaci, na rysujące się pod lekką suknią zbliżone ku sobie kolana i porywał go wicher żądz, które zmagały się z uczuciem uwielbienia, jakie żywił dla tej dziewczyny, czystej jak łza. Tętna poczęły bić mu głucho, na czoło wystąpił splot żył." Wygląda na to, że dosyć mocno ekscytował się widokiem kobiet. A przecież to stary koń, dwudziestosiedmioletni facet.

Coś musiało być z nim nie tak. Żeby w tym wieku na widok kobiety biorącej prysznic, którą zresztą widział tylko przez sekundę tak reagować?! - "popędził jak wicher do swego pokoju i wzburzony a zarazem i przerażony chwycił drżącą ręką karafkę, nalał szklankę wody, wypił ją i jął powtarzać bezładnie: "Co się stało? Kto to był? Dla Boga, co się stało!" Nic więc w sumie dziwnego, że matka ciągle bezskutecznie szuka mu żony, i nawet znalazła "smukłą brunetkę z wyrazem blondynki" (cokolwiek to znaczy), tyle że jako wdowa nie miała szans u syna, który był zwolennikiem czystości u kobiet, choć sam niespecjalnie ją praktykował.

A podane jest to wszystko w drętwym stylu podlanym wygłaszanymi ex cathedra poglądami porte-parole pisarza - Grońskiego, który jest wyrocznią dla wszystkich w sprawach wszelakich, w tym polityki i ... muzykologii. Ale w sumie to nic dziwnego, bo generalnie znał się na wszystkim, "poza jego rzeczywistym zamiłowaniem do języków i autorów starożytnych, zajmowała go i polityka, i nauka, i literatura, i sztuka, i współczesne historie społeczne, i wreszcie prywatne stosunki ludzkie, a te ostatnie do tego nawet stopnia, że niechętni zarzucali mu zbytnie zamiłowanie do wiadomości o bliźnich" do tego stopnia, że nawet w jego mieszkaniu panowała "dzięki gospodarzowi, wysoka i umysłowa atmosfera". Jeśli ktoś zna biografię Sienkiewicza choćby w minimalnym wymiarze, to łatwo dostrzeże, że Grońskiego z pisarzem łączy także jakaś dziwna sympatia do imienia Marynia i to że podobnie jak on, mówiąc oględnie, "był amatorem w zielonych jabłek", choć zastrzega, że jego uczucie do szesnastoletniej dziewczyny (jest trzy razy od niej starszy) ma kolor "niebieski" a nie "czerwony".

Nie ma sensu znęcać się nad książką oraz jej bohaterami, którzy mimowolnie zapewne wyszli Sienkiewiczowi na nieciekawych ludzi. A i polemika z poglądami pisarza, czy to w sferze obyczajowej (gdzie na przykład wszyscy podchodzą ze zrozumieniem i sympatią do łowcy posagów, który nawet nie ukrywa tego, że żeni się ze starą panną dla pieniędzy) czy politycznej mija się z celem bo są one anachroniczne i trudno nawet powiedzieć, że sprowadzają się do obrony tradycyjnych wartości. Jeśli już, to do obrony ich karykatury. Ale na swój sposób, jako swego rodzaju kuriozum "Wiry" warte są jednak poznania.

czwartek, 2 października 2014

Łuk Triumfalny, Erich Maria Remarque

Kiedyś Remarque należał do moich ulubionych pisarzy a jego książki do moich ulubionych powieści. "Na zachodzie bez zmian", "Łuk Triumfalny", "Czarny obelisk""Czas życia i czas śmierci", "Trzej towarzysze" ... zaczytywałem się nimi permanentnie w szkole. Ale z upływem czasu młodzieńczy entuzjazm coraz bardziej ustępuje sceptycyzmowi, którego ofiarą padł ostatnio "Łuk Triumfalny" i o ile kiedyś byłem oburzony głosami krytyków, twierdzących, że Remarque wielkim pisarzem nie jest, to teraz jednak widzę, że mieli rację, niestety.


Jakżeż dawniej irytowała mnie Madou, która nie mogła dochować wierności Ravicowi i bezduszni, głupi (z wyjątkami) Francuzi żerujący na ludziach, dzięki którym się bogacili. Te wrażenia pozostały ale doszły do nich także kolejne; odkrycie banałów serwowanych co kilka stron z uporem godnym lepszej sprawy, w rodzaju: "Jest się zawsze samotnym i nie jest się nim nigdy", "(...) więcej jest prostytutek wśród kobiet, które nigdy nie spały z mężczyzną, niż wśród tych, które w ten sposób z trudem brną przez życie" czy "Człowiek ma zawsze wielkie zamiary, ale wykonanie szwankuje" albo, "Życie to zbyt wielka rzecz, aby mogło się skończyć, zanim wydamy ostatnie tchnienie.", które wcale nie kończą listy. Do tego pokutujące mity, jak ten na temat wojny domowej w Hiszpanii, w której byli tylko dobrzy republikanie oraz wyłącznie źli frankiści albo ten o człowieku rosyjskim, w którego twarzy obowiązkowo "zamajaczyły nagle stepy, przestrzeń, wiedza i całe doświadczenie świata", dzięki którym zapewne mógł on tak trafnie, już na pierwszy rzut oka, nie zamieniając z nią słowa ocenić miłość Ravica mianem "suka".

Równie prawdziwa jest i burdelmama, oczytana, a jakże, i z którą rozmowa "miała wdzięk, dowcip i lekkość. Cytowała Montaigne'a, Chautabrianda i Voltaire'a" oraz jej pracownice zachowujące się niczym pensjonarki z pensji dla panienek z dobrych domów.

Już tylko jako ciekawostkę dodam, że uważny czytelnik dostrzeże aluzję do "Na zachodzie bez zmian" w postaci Kaczyńskiego i powinien zawrzeć świętym oburzeniem, na stwierdzenie, że najlepsza wódka to nie polska lecz "Łotewska, z Rygi (...)."

W sumie wyszedł z tego tani melodramat w rodzaju "pani zabiła pana, to zbrodnia niesłychana" tylko, że u Remarque'a to pan zabił panią, która miała ten feler, że lubiła urozmaicone życie i nie ulegała przesądom na temat monogamii.  Jeden mężczyzna był u niej "dla szału, gwałtownej miłości albo kariery, a drugi, któremu mówi się, że go się kocha inaczej i głębiej, póki osioł nie uwierzy w to i nie stanie się bezpieczną przystanią między dwoma szałami." Tym osłem miał być główny bohater, który jednak zachował trzeźwy osąd sytuacji, choć w jego przypadku zakrawa to na paradoks. To człowiek niezłomny, wierny swoim zasadom i podchodzący do świata ze sceptycyzmem wynikającym z doświadczenia i który jak na nielegalnego emigranta całkiem nieźle sobie żyje, spędzając czas głównie przy butelce czegoś mocniejszego, pijąc jeśli nie w towarzystwie to samotnie. Gdybym był złośliwy, zapytałbym kiedy on trzeźwiał i o poziom przedwojennej francuskiej chirurgii, skoro ciągle pijąc i tak był lepszy od swoich francuskich kolegów po fachu?

Gdyby Remarque żył możnaby go zapytać - i po cóż było psuć ciekawie zapowiadającą się powieść o nieszczęśliwej miłości z losami  nielegalnych emigrantów z Niemiec w tle? Dzisiaj na to pytanie już nie otrzymamy odpowiedzi, ale i tak, co prawda z tak zwanymi mieszanymi uczuciami, jego książkę mimo wszystko polecam.

środa, 1 października 2014

Sońka, Ignacy Karpowicz

Cóż za zbieg okoliczności! Kupiłem akurat, korzystając z przeceny, "Sońkę" Ignacego Karpowicza gdy wybuchła afera rodem z magla albo jak z "Rozmów w toku" Ewy Drzyzgi. Publicystka Kinga Dunin, publicznie skarży się, że pisarz wezwany do oddania pożyczonych pieniędzy kazał jej spierd... , na co pisarz rewanżuje się jej również publiczną enuncjacją, jak to w trosce o swój rozwój musiał kopulować z blisko o ćwierć wieku starszą panią i to jeszcze na dodatek feministką.

Żenada, dno dna i dziesięć metrów mułu, ale skoro wydałem już pieniądze to postanowiłem sprawdzić jak przedstawia się powieść, która swój kształt zawdzięcza, choć w nierównej części, podobno obu państwu.


Sprawdziłem - jest dobrze, powiedziałbym nawet, że bardzo dobrze i to do tego stopnia, że znajomość z prozą Karpowicza zamierzam kontynuować, bo trudno by było inaczej skoro książkę przeczytałem jednym tchem.

Jest w "Sońce", w opowieści tytułowej bohaterki, coś ze świata powieści Myśliwskiego, którego bohaterowie dokonują rozrachunku z własnym życiem, coś z klimatu "Prawieku i innych czasów" Tokarczuk i "Malowanego ptaka" Kosińskiego (kazirodztwo, scena gwałtu, "indagacja" w sprawie ojcostwa), że nie wspomnę o czytelnej aluzji do "Czarodziejskiej góry", choć bohater Manna był sporo starszy od miłości życia głównej bohaterki, no i w Gdańsku tylko trochę studiował a nie urodził się.

To opowieść starej kobiety, może takiej jak ta z fotografii Jerzego Piątka (tyle, że bez wnuczki), która ma "twarz naprawdę, takich twarzy życie już nie lepi, takich twarzy się nie widuje. Bo twarz Soni zstąpiła z ikony: brązowa, czerstwa, popękana, bez znaczenia i kłamstwa, ale też mocna z jaśniejszymi liniami zmarszczek (...). Bo twarz Soni to twarz po prostu: widać, że coś przeżyła, widać że coś marzyła, nade wszystko jednak ta twarz służy do tego, do czego ją Haspodź powołał: do słuchania, patrzenia, jedzenia, do mycia, całowania, wąchania, do czkania, płakania, siąkania."


Daruję sobie dyrdymały o feministycznej perspektywie narracji Karpowicza (jak to brzmi, prawda? a która jest dostrzegalna bez większego trudu ale nie jest jakoś specjalnie natrętna) bo są znacznie ciekawsze rzeczy, na które wypada zwrócić uwagę - zmierzenie się z mitami "wsi sielskiej, anielskiej" oraz "Wandy, co nie chciała Niemca".

W pełnym brutalności i prymitywizmu chłopskim życiu, tytułowa bohaterka, która nie ma w sobie nic z heroiny, znajduje ukojenie w ramionach Niemca i to jeszcze Niemca zbrodniarza, mordującego mieszkańców nieodległego miasteczka. To uczucie proste, nie oparte na "rozumieniu dusz" a jedynie na instynktownym poczuciu bliskości i oddania a przecież w żaden sposób przez to nie gorsze.

Ktoś obcy staje się dla Sońki ucieczką przed tym co powinno być dla niej najbliższe a jest tylko źródłem cierpienia. Obcy też unieśmiertelnia jej historię, bo ona sama "milczała. Gdyby porachować minuty jej życia, okazałoby się pewnie, że przemilczała własne życie. Że towarzyszami rozmów były krowy, kot i pies. Łąka, rzeka i przedmioty."

Ile my takich osób spotykamy na swojej drodze, mijając je ledwo zauważone? Kto z nas docieka, jakie doświadczenie kryje życie obcego nam człowieka? Czy jego historia dokonałaby może niekoniecznie jak w przypadku Igora/Ignacego przemiany z zadufanego w sobie bufona w człowieka, zdolnego odczuwać los innych ale wywołałaby choćby cień refleksji, nad błahością własnych porażek i sukcesów w obliczu ludzkiej tragedii? Chciałoby się wierzyć, że tak ...