piątek, 26 grudnia 2014

10 najważniejszych książek

Zaproszony do zabawy przez  Molesławę, podjąłem rękawicę, układając swoje najważniejsze książki chronologicznie ograniczając się jednocześnie do beletrystyki.

1. "Baśnie" Hansa Ch. Andersena, dzięki którym dowiedziałem się, że życie wcale nie jest tak odległe od baśni, jakby to się na pierwszy rzut oka wydawało.

2. "Dom pod kasztanami" Helena Bechlerowa za pokazanie, że czarodziejski świat jest na wyciągnięcie ręki i zależy tylko od dziecięcej wyobraźni każdego z nas.


3. "W 80 dni dookoła świata" Juliusza Verne, za których sprawą odbyłem egzotyczne podróże, przeżywając mrożące krew w żyłach przygody, wychodząc z nich obronną ręką dzięki odwadze, zimnej krwi i pomysłowości, a potem żyłem długo i szczęśliwie, jak to w bajkach.


4. "Awantura w Niekłaju" Edmunda Niziurskiego, dzięki której uświadomiłem sobie, że chłopaki z małego miasta też mogą w całkiem zwyczajnych miejscach przeżywać ekscytujące przygody.


5. "Księga strachów" Zbigniewa Nienackiego, za to że pokazał, że historia wcale nie musi być nudna i nie jest tylko sprawą przeszłości.


6. "Syzyfowe prace" Stefana Żeromskiego za lekcję patriotyzmu w wieku dorastania.


7. "Niebezpieczne związki" Choderlosa de Laclos, które udowodniły, że uczucia niezależnie od miejsca i czasu mają moc, także niszczenia.


8. "Lalka" Bolesława Prusa za uświadomienie, że im bardziej kochamy, tym bardziej cierpimy.


9. "Dzieci Jerominów" Ernsta Wiecherta za uświadomienie, że jakże często nasz obecny dom był domem ludzi o których nic nie wiemy a ich przywiązanie i tęsknota do niego w niczym nie jest mniejsza i gorsza od naszego doń przywiązania.


10. "Jądro ciemności" Josepha Conrada, za odkrycie że "żyjemy tak jak śnimy - samotnie" i nie znamy nawet samych siebie.


 Wszystkich chętnych, oczywiście, zapraszam do zabawy.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Po wyzwoleniu ... (1944-1956), Wiktoria Kraśniewska (Barbara Skarga)

Przedświąteczne dni to nienajlepsza pora na taką książkę, ale też żadna chyba nie jest wystarczająco dobra jednak wspomnienia Barbary Skargi nie bez kozery znajdują się w kanonie literatury obozowej i naprawdę warto poświęcić im czas. Przy okazji "Kazachstanu" Grażyny Jonkaytys-Luby wysuwałem swoje obiekcje co do wspomnień pisanych po latach, okazuje się, że nie byłem w nich odosobniony. Te same wątpliwości miała autorka "Po wyzwoleniu ...". Jej decyzja o spisaniu relacji z dwunastu lat zsyłki, mimo zastrzeżeń, które dochodziły w niej do głosu, wynikła z poczucia konieczności dania świadectwa, po części w reakcji na "Archipelag Gułag" Sołżenicyna i pokazania rzeczywistości obozowej z punktu widzenia osoby należącej do zupełnie innego niż rosyjski, kręgu kulturowego.  


Wspomnienia Barbary Skargi (nazwisko Kraśniewska było pseudonimem przybranym przez nią dla potrzeb publikacji emigracyjnego wydania przez nieoceniony Instytut Kulturalny w Paryżu) są książką, rzec można, totalną. A to dlatego, że obejmują "kompletną" historię począwszy od pobytu w więzieniu, poprzez obozy a skończywszy na kołchozie, do którego Barbara Skarga została zesłana po "uwolnieniu". Totalną, także dlatego, że nie unika podejmowania kwestii najbardziej drażliwych i intymnych z punktu widzenia kobiet, nie stosując przy tym taryfy ulgowej. 

"Po wyzwoleniu ..." swoją drastycznością i naturalizmem da się chyba porównać tylko z "Innym światem" a świadomość, że autorką wspomnień jest kobieta sprawia, że relacja nabiera jeszcze większej ostrości. Barbara Skarga wyraźnie zresztą przyznaje, że książka Herling-Grudzińskiego jest jej znana, podobnie zresztą jak i twórczość Dostojewskiego i co ciekawe, nie trzeba wielkiej przenikliwości by dostrzec refleks tego, na co tak uskarżał się on we "Wspomnieniach z domu umarłych", a mianowicie dystans utrzymywany przez Polaków w stosunkach z Rosjanami. 

Tak jak jest on drażniący dla Rosjan tak dla nas jest zupełnie zrozumiały, wynikający z oceny Rosjan en masse - jako narodu niewolników, pozbawionego zdolności samodzielnego myślenia, otępiałej, zapijaczonej, zastraszonej tłuszczy nawet nie odczuwającej wartości poczucia wolności. Świat Tołstoja czy Dostojewskiego to tylko coś w rodzaju wsi potiomkinowskiej na obliczu Rosji a i to jest już w gruncie rzeczy zamierzchłą przeszłością, do której nie ma powrotu. 

W książce Kraśniewskiej niewątpliwie widoczna jest perspektywa czasu, ale nie ma się wrażenia zniekształcenia obrazu rzeczywistości, jeśli już, to można mówić raczej o dystansie do przeżyć, próbie ich opisania i wyjaśnienia w kategoriach ogólnych, bez zapiekłej złości, poczucia krzywdy i martyrologicznych tonów. I ten dystans świadka do opisywanego świata, w którym daje się wychwycić lekką nutę triumfu z odniesionego zwycięstwa,  robi większe wrażenie niż lament i emfaza.

Pasjonująca książka.

sobota, 20 grudnia 2014

Hordubal, Karel Čapek

Niedawny post Koczowniczki poświęcony książce Grosmana uświadomił mi, że obok innych moich literackich braków nie znam zupełnie prozy czeskiej. Owszem, wiem że Hašek, Hrabal i Čapek to Czesi ale od wiedzy o nazwiskach daleko jeszcze do wiedzy o tym co pisali. Co prawda, kiedyś tam, w młodości czytałem "Inwazję jaszczurów" i trylogię tego ostatniego, ale do "Hordubala", "Meteoru" i "Zwyczajnego życia" stosuje się, w moim przypadku, to co pisał Lem o książkach młodości


Już po pierwszych stronach "Hordubala" widać, że ta historia nie może się dobrze skończyć, dla nikogo. To powieść o subiektywności postrzegania świata, pobrzmiewająca niczym antyczna tragedia, tyle że rozgrywająca się w scenerii czeskiej wsi a od mitologicznego morderstwa dokonanego przez Ajgistosa na Agamemnonie różni się tym jeszcze, że wiadomo na pewno, że wydarzyła się naprawdę.

Čapek powiedział kiedyś - "Wierzę, że wiedzieć to jest wielka mądrość, że im więcej kto widzi, tym mniej może sądzić i tym mniej również pragnie być sędzią" i przejaw tej wiary widoczny jest w "Hordubalu". Ale ja, przyznaję, uległem pokusie sądzenia czynów bohaterów książki, przynajmniej w pierwszym odruchu chociaż zanim ją skończyłem, już wiedziałem jak mylne mogą być pochopne sądy.

Czy żonę głównego bohatera mam postrzegać tak jak on, jako piękną kobietę, czy też tak jako nieatrakcyjną, tak jak ludzie postronni? A jak postrzegał ją jej kochanek - czy popełnił morderstwo, zupełnie zbędne, jak się okazało, dla niej z miłości, czy dla siebie dla pieniędzy? Czy dokonując oceny czynów innych mamy polegać tylko na własnym postrzeganiu świata, czy też powinniśmy próbować zrozumieć subiektywny punkt widzenia innych ludzi?

Karel Čapek tylko stawia te pytania i nie daje na żadne z nich odpowiedzi. Nawet gdy w trakcie lektury ma się poczucie, że udało się na nie odpowiedzieć, to szybko okazuje się, że gdy czyn mordercy zostaje naświetlony pod innym kątem zaczynają się wkradać wątpliwości i wcale już nie jesteśmy tacy pewni swoich racji.

Gdyby sprowadzić "Hordubala" na grunt rządzącej dzisiaj literatury popularnej można by powiedzieć, że to w gruncie rzeczy melodramat - powracający z utęsknieniem, po latach wyrzeczeń, kochający mąż i ojciec, niekochająca żona i oczywiście ten trzeci, a na dodatek jeszcze dziecko, bardziej przywiązane do kochanka niż do własnego ojca. Nie wątpię, że dałoby się z tego stworzyć kolejny "wyciskacz łez" i bestseller, tylko kto by wówczas zrozumiał przejmujący finał książki Čapka - "Serce Juraja Hordubala gdzieś przepadło i nigdy nie zostało pochowane"

czwartek, 18 grudnia 2014

Dole i niedole dzielnego żołnierza Szwejka, Jaroslav Hašek

Zaintrygował mnie prowokacyjny (?) tytuł posta Poszukującej człowieka, bo czy rzeczywiście Szwejk może nie śmieszyć? A że jeszcze ostatnio Paren odpytywała mnie na okoliczność znaczenia wagi, jaką przykładam do tłumaczeń uznałem, że należy złapać byka za rogi i samemu sprawdzić jak to jest z tą powieścią Haška. Od dawna już miałem zamiar porównać jej tłumaczenia, najpopularniejsze - Pawła Hulki-Laskowskiego, przez które przemknąłem jak burza za co będę musiał odpokutować ponowną jego lekturą, najbardziej rozreklamowane - Antoniego Kroha oraz zapomniane i niedoceniane - Józefa Waczkówa. Zacząłem od końca.
 
 
Nie wiem, czemu przekład Józefa Waczkówa jest niedoceniany i nie podejmuję się na to pytanie odpowiedzieć. Nie wiem też, na ile mój odbiór powieści Haška w jego tłumaczeniu wynika z samego przekładu, a na ile z ponownej lektury, w której, w sposób naturalny "wychodzą" rzeczy, na które wcześniej nie zwróciło się uwagi.

Tym razem Szwejk wydał mi się znacznie mniej sympatyczną postacią, nie jest już tym chłopkiem-roztropkiem, jakim był u Hulki-Laskowskiego, ale co to w końcu za odkrycie, bo co sympatycznego może być w kimś, kto żyje z kradzieży psów i ich sprzedaży naiwnym nabywcom? Przyjmijmy nawet, że i złodziej może być sympatycznym człowiekiem i naszej sympatii nie jest w stanie zaszkodzić nadmierny pociąg do kieliszka. Jednak zawsze są jakieś granice.

Bo czy Szwejk będzie ciągle tym samym sympatycznym wojakiem (jak chce Hulka-Laskowski) vel żołnierzem (jak chcą Waczków i Kroh) w epizodzie, w którym poznaje kapelana Katza? Służbista wypełniający rozkazy pijanego oficera nie ma w sobie, moim zdaniem, nic zabawnego. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to co na pierwszy rzut oka bierze się za prostoduszność jakoś dziwnie bliskie jest wyrachowaniu. W przekładzie Waczkówa wychodzi na jaw jakby druga twarz Szwejka, która zapewne wcale tak bardzo nie była ukryta przed nami, to raczej my nie chcieliśmy jej dostrzec albo bardziej poprawnie - widzieliśmy ją tylko nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego co widzimy.

Wiadomo, że powieść Haška jest satyrą, satyrą antywojenną, skierowaną przeciwko monarchii austrowęgierskiej, która "blask minionej potęgi i chwały musi podpierać i osłaniać przy pomocy sądów, policji, żandarmerii i sprzedajnej zgrai donosicieli" , w której pisarz traktuje "szerokogębnego Habsburga, Franciszka Józefa, jako skończonego idiotę", satyrą antyklerykalną (co najmniej), w której bez większego trudu można odnaleźć antysemickie aluzje.

Ale chwilami, jak na satyrę robi się jakoś mało śmiesznie, rozdziały dotyczące kapelana Katza są nie tyle zabawne, co ocierają się o bluźnierstwo a opisy więziennej celi, w której "okratowanym okienku nad drzwiami mżyło mętne światło kopcącej czadem lampy naftowej. Odór nafty mieszał się z naturalnymi wyziewami niemytych ludzkich ciał i ze smrodem kibla, który po każdorazowym użyciu wylewał z rozbełtanej powierzchni (...) świeżą falę fetoru" czy okopu  z  martwym żołnierzem ("w ich oddziale już nie było ani jednego, żeby nie miał pełno w portkach. A jeden martwy, któremu nogi zwisały z nasypu, bo jak wyłaził do ataku, pół łba mu szrapnel urwał, jakby uciął brzytwą, to ten w ostatniej chwili tak się sfajdał, że mu ciekło z portek razem z krwią do okopu. A właściwie to do tej urwanej czaszki z mózgiem, bo akurat w to miejsce upadła."), żeby pozostać tylko przy tych przykładach brzmią nie satyrycznie lecz realistycznie. Tak, przyznaję, opowieść o Szwejku w takich momentach wcale nie śmieszy. Ale z drugiej strony nie brak epizodów, dzięki którym Szwejk zasłużył sobie na swą opinię, na szczęście. 

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Podróż sentymentalna przez Francję i Włochy, Laurence Sterne

Cóż za uczta dla ducha! Początkowo nic jej nie zapowiada, bo cóż może być interesującego w toczącej się powolnym, może nawet sennym tempem opowieści angielskiego duchownego podróżującego po Francji (Włoch jakoś tu niewiele)? A jednak z każdą kolejną stronicą, urok narracji Sterne'a zaczynał do mnie coraz bardziej docierać, tak że odkładałem książkę niemile zaskoczony - jak to, to już koniec?!


Kiedy teraz, po raz drugi po nią sięgałem, mogłem z czystym sumieniem powtórzyć za Stanisławem Lemem, to co pisał w przedmowie do "Na srebrnym globie""Do ponownego odczytania zabierałem się z pewnym niepokojem. Niejedno już bóstwo powieściowe strąciłem z piedestału, który ufundowałem mu ongiś. W takich rozczarowaniach tyleż jest żalu do autora, do książki, z której się wyrosło, w której się już człowiek nie mieści, co do samego siebie. Mają posmak wstydu i zdrady. Prawda, że trafiają się książki-rekompensaty; dawniej głuche, martwe, zamknięte na wszystkie spusty, znajdują drogę do czytelnika dojrzałego, ukazują problemy i sceny, na które było się przedtem ślepym."

Ileż w tym prawdy! Pamiętam męki nad "Cierpieniami młodego Wertera", które odkryłem dopiero teraz, po z górą dwudziestu latach i tak też jest z "Podróżą sentymentalną", tą cichą podróżą "serca w poszukiwaniu natury i tych uczuć, które z niej się biorą i uczą nas kochać się wzajemnie - i kochać świat lepiej, niż go dotychczas kochamy".

Jasne, że współczesny czytelnik a zwłaszcza czytelniczka nie zostawiłaby na głównym bohaterze i narratorze, Joriku (tak, tak, skojarzenie nieprzypadkowe a miłośnicy literatury odnajdą jeszcze przynajmniej dwa inne, co najmniej równie czytelne) suchej nitki - jak to, to kocha jedną, która została w domu, a ledwo z niego wyjechał robi maślane oczy do drugiej, by zaraz poddać się urokowi, kolejnej i kolejnej? Coś  musi być z nim nie tak! No bo jeszcze i to ... - roztkliwia go trzymany w niewoli szpak potrafiący mówić "nie mogę się wydostać", tak bardzo, że usiłuje go wydostać z klatki w hotelu, w którym mieszkał ale jakoś dziwnym trafem "zapomniał" go oswobodzić po tym, gdy udało mu się go kupić i ptak stał się jego własnością. Wolał go oddać w inne ręce niż zwrócić mu wolność. Tak, zdecydowanie dziwny jest ten sentymentalizm Sterne'a. 

A jednak główny bohater wydaje się zrozumiały, nie tylko ze względu na swój manifest, który w XXI wieku nabiera nowego znaczenia - "Jestem zupełnie pewien, iż mam duszę, i wszystkie książki, którymi zatruli świat materialiści, nie zdołają mnie przekonać, że jest inaczej" ale także, a może przede wszystkim, na drążącą go nieustannie potrzebę oddania własnego serca, komuś drugiemu. Fakt, stałość uczuć nie jest jego mocną stroną ale jednak jego postępowanie nie ma nic wspólnego z wyuzdaniem. To konsekwencja prymatu serca nad rozumem, bo "kiedy serce lotem swym wyprzedza rozum, oszczędza to osądowi naszemu wielu kłopotów", no i poddania się losowi ("rządzą mną okoliczności - sam nimi bowiem rządzić nie mogę"), chociaż z drugiej strony, gdy chce, główny bohater zaskakująco przedsiębiorczo bierze los we własne ręce sam go kształtując.

To całkiem nowe oblicze sentymentalizmu, dalekie od stereotypu, który sobie wyrobiliśmy na jego temat - tu nie ma mowie o wzdychającym i lejącym łzy przy księżycu safandule, a jeśli nawet trochę ich uroni przy siedzącej na kamieniu u źródła pastereczce, to jakoś nie przeszkadza mu to być dziwnie przedsiębiorczym wówczas gdy trzeba. Zaskakująco dobra rzecz i szkoda tylko, że taka krótka.

wtorek, 9 grudnia 2014

Kandyd, czyli optymizm, Wolter

Stos, jaki ostatnio zobaczyłem w Tramwaju nr 4 a w nim "Powiastki filozoficzne" Woltera zdopingował mnie do wyciągnięcia z zakamarków bibliotek jego najbardziej znaną powiastkę, a ściślej mówiąc jedyną, która przetrwała w pamięci publicznej czyli "Kandyda"


Dzisiaj, to przede wszystkim dowcipna ramotka, w której Wolter wbija szpilki Leibnizowi (a któż to znowu?) i zapewne sam byłby zdziwiony gdyby dowiedział się, że mimowolnie unieśmiertelnił jego tezę o "najlepszym ze światów", za którą tak konsekwentnie obstawał preceptor tytułowego bohatera twierdząc, że "dowiedzione jest (...) że nic nie może być inaczej; ponieważ wszystko istnieje dla jakiegoś celu, wszystko z konieczności musi istnieć dla najlepszego celu" czy odkrycie, że "nie ma skutku bez przyczyny" bo istotnie, przypadłość, której ofiarą padł Pangloss miała swoją przyczynę - "znałeś Pakitę, subretkę dostojnej baronowej; zakosztowałem w jej ramionach słodyczy raju; ale stały się one źródłem piekielnych mąk, które mnie oto trawią; była nimi skażona do szpiku; może umarła od nich! Pakita otrzymała ten podarek od uczonego franciszkanina, który dotarł aż do źródła, miał go bowiem od starej hrabiny, która otrzymała go od kapitana kawalerii, który zawdzięczał go margrabinie, która dostała go od pazia, który otrzymał go od jezuity, który w czas swego nowicjatu posiadł go w prostej linii od jednego z towarzyszów Krzysztofa Kolumba".

Tylko, że co to może obchodzić współczesnego czytelnika? Owszem miło, gdy odkrywa się polskie akcenty w tej niewielkiej książeczce, ale co taki Wolter mógł wiedzieć o tym, co będzie obchodziło nas w dzisiejszych czasach? A jednak, jakoś dziwnie współcześnie brzmi pytanie Kandyda "Czy wierzysz (...) że ludzie zawsze mordowali się wzajem, jak dziś czynią? że zawsze byli kłamliwi, chytrzy, przewrotni, niewdzięczni, drapieżni, słabi, zmienni, tchórzliwi, zazdrośni, chciwi, łakomi, opoje, skąpi, ambitni, krwiożerczy, obmowni, rozpustni, fanatycy, obłudni i głupi?". Chyba, w gruncie rzeczy niewiele zmieniliśmy od tamtego czasu, skoro czujemy się aktualnością tego pytania nieco zakłopotani. 

Nie ma się co dziwić, że przy takim zapatrywaniu się na ludzką naturę, będąc wobec niej sceptycznie nastawiony, Wolter alergicznie reagował na programowy optymizm,  bo "co to takiego "optymizm"? (...) - Ach - odparł Kandyd - to obłęd dowodzenia, że wszystko jest dobrze, kiedy nam się dzieje źle.

Pewnie Wolter byłby niemile zaskoczony, że, o i ile w ogóle jest rozpoznawalny, to tylko jako autor takiej "duperelki". Z jego poglądów, ukrytych za wyrażeniem wolteriański, pozostało chyba tylko jedno znaczenie - bezbożny, choć w gruncie rzeczy należałoby powiedzieć antyklerykalny, co zresztą w "Kandydzie" widać, gdy tytułowy zaskoczony pyta w krainie Eldorado - "Jak to! nie macie mnichów, którzy nauczają, dysputują, rządzą, knują i palą żywcem ludzi będących innego zdania?" Z takim podejściem mógłby bez problemu zrobić karierę w dzisiejszych czasach, bo nie sądzę by sam na poważnie wziął do serca, to co radził innym, że po prostu "trzeba uprawiać nasz ogródek" ... 

niedziela, 7 grudnia 2014

Listy z Afryki, 1914-1924, 1925-1931, Karen Blixen

"Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong" to jedno z tych pierwszych zdań powieści, które przechodzą do historii literatury i nic dziwnego.  Nie wiem, czy ktoś oparł się aurze jaką roztacza Blixen w swojej najsłynniejszej książce. Ja nie, ale jednocześnie byłem ciekaw, jak tam na prawdę było z tą Karen, bo z biografii Brennecke i Liauta wyglądało na to, że nie było wcale tak pięknie jak by to wynika z "Pożegnania z Afryką". Co innego jednak opinie innych a co innego możliwość samodzielnego wyrobienia sobie zdania. I tak doszedłem do listów Blixen pisanych w czasie jej pobytu w Afryce przede wszystkim do brata, matki i ciotki.


Czy dają one jej prawdziwy obraz pewnie też nie do końca  nie wiem, zapala się bowiem czerwona lamka, gdy w liście do brata, Karen przed odwiedzinami matki, pisze - "ponieważ znalazłam się tak daleko, nie mogłam jej rozczarować, a w listach tak łatwo dawałam jej to, czego oczekiwała, nie dopuszczając do całej reszty swojego życia". Skąd więc mamy być pewni, że innych dopuszczała do swojego życia? I wydaje mi się, że ta wątpliwość powinna pobrzmiewać w czasie lektury jak memento.

Z listów Blixen wyłania się jej "dynamiczny" obraz, który nie jest ani jednoznaczny ani niezmienny ale zmian, które w nich widać nie nazwałbym rozwojem. Gdy czyta się jej feministyczne wywody dotyczące małżeństwa, stanowiska kobiet czy rodzicielstwa trudno nie odnieść wrażenia, że stanowią one w dużej mierze dorobienie ideologii do jej osobistej sytuacji, w której się znalazła, bo jak inaczej traktować wyznania w rodzaju  "osobiście nie pragnęłabym niczego bardziej, niż podporządkować się mężczyźnie, którego podziwiam" czy  "bardzo chciałabym wyjść za mąż i jestem już zmęczona ciągłą codzienną samotnością", podczas gdy mąż się z nią rozwiódł a kochanek ani myślał o dzieciach i małżeństwie.

Chwilami wychodzi z niej czystej wody snobka, jak wówczas gdy pisze, że "warto było mieć syfilis, żeby zostać "baroness"", której życie w konkubinacie ma się nijak do wywodów o niezależnośc kobiet, ponieważ jej dom staje się dla Denysa Finch-Hattona hotelem all inclusiv w najszerszym tego słowa, do którego wpada kiedy chce i na ile chce, czasami zresztą w towarzystwie. Zaskakujące, że inteligentna kobieta tego nie dostrzega a jedyne refleksje z takich wizyt, to wspomnienia chwil szczęścia. Jej szczęścia. Finch-Hatton zapewne tak szczęśliwy nie był skoro ponad jej towarzystwo i wspólnotę myśli, przedkładał polowania z innymi a w końcu i tak porzucił Karen na rzecz młodszej.  można być zszokowanym, że nadal go przyjmuje w swoim domu i cieszy się z jego obecności. Jakiś bardzo teoretyczny jest ten feminizm Blixen.

Karen jest postacią przegraną i to przegraną na całej linii - "nie pocieszaj mnie, mówiąc, że już "coś osiągnęłam" i że nie wystawiam  na próbę cierpliwości bliźnich etc. - to najgorsze, co możesz powiedzieć, kiedy sama wiem, jak się sprawy mają, i że naprawdę dzieje się ze mną to, co powszechnie nazywa się pójściem na dno". I choć usiłuje bronić bilansu lat spędzonych w Afryce i swojego życia, "ta farma czy też tutejsze środowisko to jedyne, co osiągnęłam w życiu, i osobiście uważam, nie biorąc pod uwagę finansowej strony tego przedsięwzięcia, że ma to swoją wartość" , to trudno tej obrony nie traktować z rezerwą biorąc pod uwagę, że to właśnie dzięki "finansowej stronie przedsięwzięcia" opierającej się wieloletniej hojności rodziny, Blixen zawdzięczała możliwość pobytu w Kenii.

Nawet ta harmonia życia z "tamtejszym środowiskiem", tubylcami i przyrodą, nabiera chwilami specyficznego kształtu jeśli się zważy, że umierającym z głodu dzieciom poświęca w jednym z listów znacznie mniej miejsca niż żalowi po zaginionym psie, i ciągnął się za nią długi, krwawy szlak zabitych zwierząt, jako że polowania nalały do jej ulubionych rozrywek.

Nie wiem, czy lepiej jest czytać "Listy ..." Blixen przed, czy po "Pożegnaniu z Afryką" i bądących jego kontynuacją "Cieniach na trawie". I tak źle, i tak niedobrze, ale na pewno warto.

czwartek, 4 grudnia 2014

Czarnoksiężnik z Krainy Oz, L. Frank Buam

Wśród pytań zadanych przez Guciamal przy okazji zabawy w Liebster Blog było pytanie o czytelnicze preferencje: klasyka czy literatura współczesna. Jak pisałem wybór jest oczywisty ale nie sądziłem, że klasykę będę poznawała dzięki własnemu dziecku. Bo o ile w przypadku "Pinokia" był to powrót to w przypadku "Czarnoksiężnika z Krainy Oz", to odkrycie. 


Co prawda, nie wiem czemu taki właśnie tytuł nosi historia wędrówki Doroty i jej przyjaciół bo przecież Oz nie jest centralną postacią powieści. W jakimś stopniu, owszem, pełni on funkcję świętego Graala ale przecież spotkanie z nim nie stanowi punktu zwrotnego w życiu bohaterów książki, a narażeni są przez niego tylko na kolejne trudy i niebezpieczeństwa. Ma się wrażenie, że dziewczynka, Strach na wróble, Blaszany drwal i Tchórzliwy lew chcą być ofiarami jego szalbierstwa i to nie mimowolnymi lecz z premedytacją bo przecież mówi im kim jest naprawdę, ostrzega, a jednak nie wierzą! Zupełnie tak jak w życiu. Ileż to razy zdarzyło się, że ktoś nie wziął pod uwagę, że jego idee fixe bierze rozbrat z rzeczywistością, a jeśli już to do niego docierało, to okazywało się, że tym gorzej dla ... rzeczywistości.   

zdjęcie ze strony www.ambelucja.pl

"Czarnoksiężnik z Krainy Oz" jest przede wszystkim historią o wytrwałości i przyjaźni ale też o naszych kompleksach i braku wiary we własne siły, których potwierdzeniem są dopiero inni. Oz przecież nic nie tworzy, nie dokonuje w bohaterach książki Bauma żadnych zmian, daje im jedynie placebo, które ma im pomóc uwierzyć, że są takimi, jakimi chcieliby być. To tylko ich wewnętrzne przekonanie i naiwna wiara sprawiają, że szalbierz staje się dla nich demiurgiem. Trochę to mało pedagogiczne ale jakże życiowe, a najważniejsze, że podobało się mojemu słuchaczowi, zwłaszcza że tekst podparty jest przekonującymi ilustracjami Robert Ingpena. 

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Kazachstan, Maria Januszkiewicz (Grażyna Jonkaytys-Luba)

Przyznaję, że do takich książek jak "Kazachstan" Marii Januszkiewicz czy "Po wyzwoleniu 1944-1956" Barbary Skargi podchodziłem z pewną nieufnością, mimo że to jedne z ważniejszych książek nurtu literatury łagrowej. Na ich niekorzyść przemawiał upływ czasu pomiędzy przeżyciami a powstaniem zapisków, które je opisują, co wiąże się z "obudowaniem" pamięci o refleksje powstałe już z perspektywy upływu czasu, a przez to ich autentyzm nie wydaje się już tak silny jak w przypadku świadectwa spisywanego na gorąco albo tuż po. Z drugiej jednak strony tego rodzaju książki pokazują jak silne i traumatyczne musiały być to przeżycia skoro ciągle, mimo upływu lat pozostawały żywe w pamięci, a ludzie którzy ich doświadczyli czują potrzebę ich utrwalenia i podzielenia się nimi z innymi.


Podchodziłem więc do "Kazachstanu" z pewną rezerwą, w której upewniały mnie w dodatku pierwsze strony książki, bo cóż, rodzinę Autorki spotykają bolesne ciosy ale nie doświadcza ona przecież tragedii, która jest udziałem innych. Czym w końcu jest konieczność opuszczenia domu w porównaniu ze śmiercią nowo narodzonego dziecka i porzuceniem go jak niepotrzebnej rzeczy. Ale szybko okazuje się, że deportacja zbiera obfite żniwo śmierci już nie wśród anonimowych ludzi, o których tylko od kogoś się tylko słyszało ale wśród tych, których Maria Januszkiewicz zna, a rezerwa czytelnika szybko znika.

"Kazachstan" z obfitego wyboru literatury łagrowej wyróżnia zbiorowy bohater, jakim jest rodzina Autorki, a której spiritus movens stanowi matka oraz zakotwiczenie w wierze, kulturze i tradycji, które zapewniają zachowanie tożsamości narodowej ("na progu naszego domu kończy się Sowiecki Sojuz") i poczucie godności. Przy tym, mimo wyraźnego zaznaczenie znaczenia tych wartości nie ma u Januszkiewicz egzaltowanych, bogoojczyźnianych tonów bo wspomina także, o także o mało chwalebnych zachowaniach wśród członków polskiej społeczności polskiej. I może tym wyraźniej widać, że to w rodzinnej solidarności scementowanej tymi wartościami można doszukiwać się recepty na przetrwanie (a przynajmniej jednego z jej istotnych składników) ludzi, którzy zostali zakwalifikowani jako "wragi naroda" a ich przyszłość na nowym miejscu została jasno, z góry określona "was na to zdies priwieźli sztob' wy podochli" (taki też tytuł nosi krajowe wydanie książki).

Jednak, paradoksalnie, to nie terror stanowił największe zagrożenie dla zesłanych, a surowość przyrody i "zwyczajna" ludzka niechęć, czasami podsycona prymitywną propagandą. Z czasem okazuje się, że rezerwa i niechęć wobec obcych, której doświadcza rodzina Januszkiewicz ustępują bo "ta niewielka społeczność, żyjąca w nieludzko trudnych warunkach, pozbawiona sentymentów i uczuć miłosiernych, umiała docenić naszą nieustępliwość w poszukiwaniu wyjścia z trudnych sytuacji, nie opuszczającą nas - pomimo wszystko - pogodę ducha i niezwykłą życzliwość naszej Mamy w stosunku do ludzi."

Na próżno w "Kazachstanie" szukać czaru rosyjskiej wsi, tak lansowanego w kulturze rosyjskiej/radzieckiej, od Tołstoja po Szukszyna. To wieś znacznie bliższa tej jaką opisywał Bunin, brutalna i prymitywna, a która w swym prymitywizmie, z perspektywy czasu, może niekiedy wydawać się nawet śmieszna, jak wówczas gdy Autorka wspomina, że "przy sadzeniu kartofli - ponieważ nosiłyśmy dość krótkie sukienki - wyszło na jaw, że nosimy majtki. Był to powód do ogólnej radości kobiet w kołchozie. Początkowo mówiły, że majtki noszą tylko ladacznice, w końcu przekonały się do nas, poznawszy nasz tryb życia, wciąż jednak oglądały szczegółowo naszą bieliznę, a cudowaniom się i dziwieniom nie było końca." Uśmiech jednak szybko znika z twarzy czytelnika i te wiejskie kobiety nie są już śmieszne, gdy czyta się, że "gospodynie zaprzęgały się same po dwie do pługa, a trzecia pługiem kierowała ... Tak w noce księżycowe orały kobiety sobie swoje ogrody!"

Tym co dominuje w "Kazachstanie" jest fizyczna walka o przetrwanie, z jak najbardziej realną perspektywą śmierci głodowej - "głód był we wsi coraz dotkliwszy. Kiedy zboża dojrzały - ratowaliśmy się po trochu, urządzając prywatne "żniwa" za pomocą nożyczek. Ścinaliśmy kłosy po nocy, suszyliśmy wyłuskane ziarno i mełliśmy na żarnach" a "asystowanie i pomoc przy karmieniu świń stwarzała okazję do podebrania świniom kilku garści pośladów z prosa. Był to ostatni gatunek pośladu - plewy z domieszką zepsutych i drobnych ziaren oraz nawozu ptasiego, gdyż w magazynach pełno było wróbli, ale i to było dla nas wtedy dobre!" Januszkiewicz wyraźnie zaznacza, że zagrożenie to było udziałem całej społeczności wiejskiej, z wyjątkiem kołchozowych notabli okradających pracowników - "Dla zabicia uczucia głodu mieszkańcy (....) wyrabiali ... "gumę do żucia", tzw. żwagę. Gotowało się pocięte na drobne paseczki kalosze z dodatkiem soli i żywicy z drzew wiśniowych lub śliw, którą przywiózł ktoś zza Uralu. Po wielu godzinach gotowania powstawała z tego czarna, elastyczna masa, którą po stygnięciu dzieliło się na kawałki i producenci żuli ją pracowicie, aż uzyskiwała pożądaną konsystencję. Wtedy ugniatano ją w kulki wielkości piłeczek do ping-ponga i sprzedawano amatorom po 1 rublu za sztukę. Były okresy, że cała wieś żewała żwaku. I pytali jedni drugich: "Choczesz pożewatsa?" albo: "Daj-ka pożewatsa!"

To co zwraca uwagę w książce Januszkiewicz to, jakby mimowolne potwierdzenie świadectw widocznych także u innych autorów z kręgu literatury łagrowej. Bo czyż list, w którym jeden ze znajomych rodziny wyjaśnia przyczyny, dla których nie chce jej ściągnąć do armii Andersa nie przywodzi na myśl "Na nieludzkiej ziemi" Czapskiego? - a "pisał, że najbliższe okolice obozów Polskiej Armii zmieniły się najpierw w obozowisko umierających z głodu polskich zesłańców, którzy przyjechali tan na własną rękę z nadzieją ocalenia i odnalezienia bliskich, a znaleźli głód, nędzę i tyfus, który zdziesiątkował to nieszczęsne zbiorowisko i zamienił ich obozy w olbrzymie cmentarze bezimiennych grobów (...)."? Z kolei opis epidemii tyfusu, kojarzyć się może z powieścią Czuchnowskiego. Wreszcie opisywane w "Kazachstanie" przypadki wydawałoby się, inteligentnych ludzi ale którzy przeszli komunistyczne pranie mózgu i którzy nie mogli zrozumieć, że zostali sprowadzanie do roli nic nie znaczącego przedmiotu w rękach ludzi, dla których ich życie nie ma żadnej wartości przywodzi na myśl początkową postawę Ginzburg ze "Stromej ściany" tyle, że w przeciwieństwie do niej nie doznali "iluminacji" i nie zrozumieli czym w istocie była ideologia, w którą ślepo uwierzyli.

Jedna z lektur obowiązkowych. Polecam.