niedziela, 27 grudnia 2015

Najlepsze i najsłabsze książki 2015 roku

Wiadomo, Nowy Rok to czas podsumowań i podtrzymując tradycję przedstawiam najlepsze i najgorsze przeczytane przeze mnie w 2015 roku książki. O ile z drugą kategorią nie miałem większego kłopotu, to w przypadku pierwszej żałowałem, że, niestety, dziesiątka nie jest z gumy (żeby było sprawiedliwie, książki przedstawiam w kolejności alfabetycznej tytułów).


1. Bracia Karamazow - mit założycielski duszy rosyjskiej.

2. Lalka - do czego może doprowadzić mężczyznę romantyczny ideał kobiety.

3. Mistrz i Małgorzata - ucieczka ze zglajszachtowanego świata.

4. Na wschód od Edenu - bo to zła kobieta była.

5. Rękopis znaleziony w Saragossie - historie jak z 1001 nocy w europejskim wydaniu.

6. Trawa śpiewa - do czego może doprowadzić osamotnienie i uprzedzenie.

7. Widnokrąg - nostalgiczne wspomnienie świata dzieciństwa.

8. Wyznania Nata Turnera - zło i dobro nie jest związane z kolorem skóry.

9. Zabić drozda - szkoda, że wyrastamy z wrażliwość dziecka.

10. Zasypie wszystko, zawieje... - Kresy odmitologizowane.

A teraz książki, które obrażają inteligencję czytelnika, są policzkiem dla dobrego smaku albo na które zwyczajnie szkoda czasu:

1. Drach - dowód na to, że marketing jest w stanie wypromować każde badziewie.

2. Dziewczynka w czerwonym płaszczyku - przykład jak można podpiąć się pod znany motyw nic nie prezentując.

3. Gdzie mól i rdza - kryminał z ambicjami, którego lepiej nie starać się zrozumieć.

4. Janion. Transe - traumy - transgresje. Niedobre dziecię - przykład, potwierdzający, że nie należy wywiadów przeprowadzać "na kolanach".

5. Kolumbowie, rocznik 20 - zdumiewające, jak to możliwe, że książkę zideologizowaną udało się wcisnąć jako prawdę.

6. Lato w Jagódce - gdzie tam Mniszkównej do Katarzyny Michalak.

7. Love story - Amerykanie też mają swoją wersję "Trędowatej", na szczęście o wiele krótszą.

8. Panienka z okienka - kobieca wersja popłuczyn po Sienkiewiczu sprzed 100 lat.

9. Studnia bez dnia - Katarzyna Michalak czuje gorący oddech na placach Katarzyny Enerlich.

10. Sztuka Afryki w kolekcjach i badaniach polskich - z wielkiej chmury mały deszcz czyli dowód na to, że w badaniach nad afrykańską sztuką plemienną jesteśmy 20 lat (jeśli nie więcej) za Murzynami.

środa, 23 grudnia 2015

Emma, Jane Austen

Jak napisała mi Natalia, pomysłodawczyni i organizatorka Festiwalu "Emmy" i której przy tej okazji dziękuję za zaproszenie, jestem jedynym facetem, który w nim uczestniczy. Wolę nie myśleć, że umieszczenie mnie na szarym końcu to odwet za seksistowskie treści u Austen (bo przecież to nie ja wybierałem "Emmę") ani że kolejność wpisów oznacza ich gradację lecz raczej pocieszać się angielskim powiedzeniem last but not least.  Jakby nie było, jako rodzynek w damskim towarzystwie poczułem się zobowiązany do zachowania przytomności umysłu, a jest to ciężkie zadanie jeśli ma się z do czynienia z fenomenem. I to nie jednym, i jeszcze na dodatek tyloma ochami i achami. No bo jakim cudem ciągle czytany jest romans sprzed dwóch wieków, w którym przez pół rozdziału starszy pan trzyma wszystkich w "gorączkowym napięciu", zastanawiając się czy wsiąść do powozu? Śmiem twierdzić, że zamieszczenie "Emmy" w wykazie lektur szkolnych momentalnie przywróciłoby książce należne jej miejsce w  panteonie nudy (choć może nie bez winy jest też tłumaczka Jadwiga Dmochowska).


A tak, póki co, "Emma" podobnie jak pozostałe powieści Jane Austen, z wyjątkiem "Dumy i uprzedzenia", jest dowodem potęgi prania mózgów ukrytego pod nazwą marketingu, bo trudno inaczej wytłumaczyć fakt, że książka będąca apoteozą konwenansu i samozniewolenia kobiet, jakby to powiedziały feministki, przeżywa renesans w dobie ofensywy gender. Nie da się ukryć, że zyskała one także i u nas drugie życie a właściwie pierwsze, jeśli się weźmie pod uwagę, że jej wydanie z 1962 roku (którego okładkę zamieszczam) przeszło zupełnie bez echa. Dzisiaj za to, wraz z innymi książkami Austen, jest czytana, jak rzadko która powieść "z myszką".

Pewnie w dużym stopniu zawdzięcza to etykietce romansu i ekranizacjom ale nie bez znaczenia jest też pretensjonalność i przewidywalność do bólu. To wszakże kwintesencja literatury kobiecej - perypetie miłosne, rozgrywające się w środowisku angielskiego ziemiaństwa, na angielskiej prowincji w początkach XIX wieku, które obowiązkowo kończą się dobrze czyli zamążpójściem głównej bohaterki (i nie tylko jej) opowiedziane w zwolnionym tempie. Coś, co doskonale przystaje do naszego stereotypowego wyobrażenia o klasycznej angielskości.


Nie ma co ukrywać, "Emma" nie jest szczytowym osiągnięciem Jane Austen, a kto pamięta "Dumę i uprzedzenie" (choć pewnie bardziej poprawne byłoby odwołanie się do "Rozważnej i romantycznej") ten w sumie zna już jej pozostałe powieści (może z wyjątkiem "Opactwa Northanger"). "Emma" nie jest tu wyjątkiem: pani Weston to wariant Charlotty Lucas, pan Elton jest odmianą Williama Collinsa, mityczna pani Churchill jest echem lady Katarzyny de Bourgh, pan Woodhouse ze swoją głupotą jest męskim wydaniem a rebours pani Bennet, uległość "kury domowej", Izabelli kojarzy się z Jane Bennet, Jerzy Knightley za swoją rezerwą i rozsądkiem to Darcy, zaś Emma jest wariacją na temat Lizzy, tyle że znacznie bardziej irytującą, by nie powiedzieć głupszą. Swoją drogą to trochę dziwne, że młoda dziewczyna zajmuje się tym co jest domeną samotnych, starszych pań usiłujących związać koniec z końcem, w rodzaju Jente czy pani Meliton, ale kto w końcu zrozumie kobietę?

Czy da się więc wycisnąć coś z "Emmy", coś co nadałoby powieści trochę większe znaczenie niż nudnego romansu, z jednowymiarowymi postaciami, w którym bohaterowie jeśli już wychodzą z domu, to po to "aby spędzić pięć nudnych godzin w cudzym domu, nie mając nic do powiedzenia ani nie spodziewając się usłyszeć nic, co nie byłoby już powiedziane i usłyszane wczoraj i nie może być powiedziane i wysłuchane jutro" a szczytem rozrywki jest małomiasteczkowa potańcówka? Jeśli pan Knightley skarżył się dwa wieki temu, że chodzenie "z wizytami jest bardzo nieprzyjemne; po pierwsze strata czasu, po wtóre nudne baby, a ponadto groza zetknięcia się z drugo- i trzeciorzędnym towarzystwem" to co dopiero ma powiedzieć współczesny czytelnik czytając o tych wszystkich herbatkach.

Tak..., znalezienie w tym przypadku "treści intelektualnie nośnych" to trudna sprawa. Przecież bohaterowie "Emmy" niczym się w gruncie rzeczy, poza obgadywaniem bliźnich, nie zajmują. Nawet postacie wydawałoby się o najszerszych horyzontach a więc bracia Knightley'owie są zdumiewająco ograniczeni. Nie mają żadnych zainteresowań, nie rozmawiają o polityce, gospodarce, sprawach dotyczących lokalnej społeczności czy wydarzeniach kulturalnych. Jedyny ukłon w powieści Austen w tę stronę to wymienienie tytułów kilku książek. Gdybym był bardzo złośliwy, to powiedziałbym, że bohaterowie "Emmy" intelektualnie niespecjalnie wyrastają ponad poziom "ekipy z Newcastle". Fakt, nie klną, nie piją na umór, nie kopulują z kim popadnie, nie są wydziergani i to im można zapisać na plus. Ale czy to wystarczy żeby, jak to często się powiada, "Emma" nas bawiła?

Co powiedzielibyśmy dzisiaj o dwudziestojednoletniej ograniczonej, zadufanej w sobie, bogatej pannie, która usiłowałaby "meblować życie" o cztery lata młodszej koleżance - gdybyśmy nie mówili o książce, ale o realnym życiu, gdybyśmy byli świadkami tego, jak ktoś taki o włos mógł złamać życie dwojga ludzi? Zabawne?

Równie jest zabawna jest scena, w której Emma idzie "do rodziny chorych biedaków, których otaczała opieką" by "pocieszyć nieszczęsną rodzinę i dać jej dobrą radę". Oto czego trzeba ubogim i chorym od bogatej panny - dobrej rady, wszak te, jak wiadomo zawsze są w cenie. Byłbym zapomniał, dostaną jeszcze garnek rosołu, jak tylko go sobie przyniosą z jej kuchni. To doprawdy miłe z jej strony, mogła przecież powiedzieć by również po dobre rady i pociechę wpadali do Hartfield. Jakie to zabawne! Nie wątpię, że bawi nas także udręczona, samotna Jane Fairfax miotająca się pomiędzy paniami Bates a Augustą Elton, przecież ma czego chciała. A może jednak nie do końca?

Kiedy czytam, że w książce "widać wyraźnie przemianę, dojrzewanie, rozwój głównej bohaterki" to aż ciśnie się na usta pytanie, a na czym właściwie ma polegać ta przemiana, dojrzewanie i rozwój Emmy? Czy na tym, że postanowienie zostania starą panną zostało ciśnięte w kąt gdy tylko oświadczył się jej kandydat, który odpowiadał jej aspiracjom? Czy też może na tym, że na wieść o śmierci pani Churchill, pierwszą myślą Emmy jest perspektywa małżeństwa Harriet z Frankiem, a gdy rodzi się córka państwa Weston już zamierza ją wyswatać z którymś z synów Izabelli choć kandydatka na żonę na razie tylko je, śpi i robi w pieluchy? Gdy Emma idzie z wyrzutami sumienia w odwiedziny do panny Bates  po tym jak ją publicznie upokorzyła, czy przeprasza ją? - nie, ależ skąd, pyta za to o zdrowie Jane - jakież to delikatne. Itd., itd., itd.

Jeśli trzeźwo spojrzy się na postać Emmy to widać, że jedyna rzecz, która się w Emmie zmieniła, to jej stan cywilny. Owszem, pewnie sporo by się dało wytłumaczyć kompleksem Elektry, na który, zdaje się cierpi, bo jej związek z ojcem przybiera chorobliwe objawy - "krótki dialog z własnym sercem zrodził uroczyste postanowienie, że nigdy nie opuści ojca. Odsunęła wszelką myśl o tym, uważając ją za grzech popełniony myślą. Póki ojciec żyje, może być tylko narzeczoną pana Knigtleya (...)" ale to temat raczej dla jakiegoś psychologa czy psychoanalityka. Zdumiewające, że podobno inteligentna kobieta nie umie wyobrazić sobie relacji z ojcem i mężem inaczej jak tylko alternatywy rozłącznej albo... albo.... Aż strach pomyśleć, co by się stało gdyby, na szczęście, ktoś nie ukradł kur pani Weston. Ciekawe zresztą kto to mógł być, przecież Cyganie już wcześniej uciekli.

Samą siebie przechodzi Emma w reakcji na wiadomość od przyjaciółki, że ta kocha Knightley'a - "Takie wywyższenie dla niej. Takie zejście z piedestału dla niego! Emma myślała z przerażeniem, jak go to pogrąży w opinii ogółu, przewidywała uśmiechy, szyderstwa, wesołe żarty, jakie ludzie będą stroić jego kosztem; zgryzotę i upokorzenie, jakim to będzie dla jego brata, tysiące przykrości, jakie to pociągnie za sobą dla niego". Oto jest przyjaźń Emmy! Co za empatia! To jest dopiero przemiana! I jeśli ktoś ma wątpliwości czy Emma dojrzała w finale powieści, to ostatecznie powinna rozwiać ją refleksja - "Ach, gdybyż Emma nie była nigdy wyróżniała Harriet! Gdybyż była pozostawiła ją tam, gdzie było jej miejsce i gdzie, jak powiedział wyraźnie pan Knightley, powinna była pozostać!" O to właśnie chodzi - Emma dojrzała bo przecież wreszcie zrozumiała, że trzeba było się od początku słuchać Knightley'a, bo nic dobrego z tego nie wyniknie gdy kobieta nie słucha mężczyzny.

Jasne, że jest w "Emmie" trochę ironicznego dowcipu i scen, które wywołują uśmiech ale są i takie, które wywołują ziewanie bo chwilami książka jest, co tu dużo mówić, nudna jak flaki z olejem, dajmy więc sobie spokój z twierdzeniem, że "Emma" wielką powieścią jest - jak jest, kiedy nie jest. 

Więc co tak naprawdę można "wycisnąć" z "Emmy"? Otóż, to co przewija się zresztą także w innych powieściach Jane Austen - przygnębiający obraz sytuacji i postawy kobiet, w spętanym konwenansami środowisku. Motorem ich działań jest strach przed deklasacją, bo deklasacja to tragedia a środkiem, który ma temu się przeciwstawiać jest małżeństwo, które staje celem życiowym. Gdy Emma zachwala związek z pastorem Eltonem, "mariaż ten przedstawia same dobre strony. Zapewni ci wszystko, czego możesz pragnąć: szacunek, niezależność, ładny dom, osiądziesz wśród prawdziwych przyjaciół, w bliskości Hartfield i mojej, co utrwali raz na zawsze naszą przyjaźń. Ten związek nie wywoła nigdy rumieńca wstydu ani na twojej, ani na mojej twarzy." to jest w tym wszystko tylko nie miłość, a opinia innych o związku jest równie ważna jak opinia kandydatki na żonę. Miłość, to co dla nas dzisiaj jest oczywistą i podstawą małżeństwa jest komfortem. Na małżeństwo z miłości może sobie pozwolić tylko bogata panna. Warto zwrócić uwagę, że Austen oszczędziła swoim bohaterkom dylematu i konieczności wyboru: biedny ukochany vs bogaty kandydat na męża. Być może dlatego, że byłby to dylemat pozorny a wynik tego wyboru byłby z góry przesądzony biorąc pod uwagę, że w niektórych sprawach panie w "Emmie" nadzwyczaj twardo stąpają po ziemi i doskonale zdają sobie sprawę "jak zgubny wpływ na harmonię domową może mieć brak pokoju dla kucharki albo niewygodna spiżarnia". I czyż nie mają racji?

niedziela, 13 grudnia 2015

Smuga cienia, Joseph Conrad

"Smuga cienia" chodziła już za mną od dawna, jako że tytuł powieści Conrada "wybił się na niepodległość" kojarząc się z pasmem smutku a byłem ciekaw, czy i ewentualnie na ile, to co "funkcjonuje w obrocie" oderwało się, podobnie jak w przypadku "Nostromo" od źródła. W trakcie lektury zainteresował mnie jeszcze kontekst książki. Znamienna jest dedykacja dla syna, który na ochotnika zgłosił się do wojska i walczył we Francji (oczywiście w czasie I wojny światowej - to dla niezorientowanych) i podtytuł "Wyznanie". Światło rzuca na to przedmowa, w której Conrad chce powiedzieć, zachowując oczywiście proporcję wagi zdarzeń, że istnieje pewna analogia doświadczeń każdego młodego człowieka, który musi stawić czoła nie tylko namacalnemu niebezpieczeństwu ale także czemuś nieuchwytnemu i dopiero sprostanie takiemu wyzwaniu czyni z niego osobę dojrzałą.

 
Prawdę mówiąc, Conrad trochę przesadził trochę z tym "Wspomnieniem", bo ani jego poprzednik nie był tak demoniczny, ani stan załogi tak zły ani nawet żegluga nie była tak szybka to wynikło z książki, ale przecież w końcu to nie autobiografia choć przedmowa, o której wspomniałem zdaje się sugerować coś innego. Własne przeżycia zostały nie tyle opisane w powieści, co zostały przez Conrada twórczo wyzyskane i udramatyzowane, co może budzić "mieszane uczucia" biorąc pod uwagę dedykację dla Borysa.

W każdym razie, jakby nie patrzeć "Smuga cienia" jest opowieścią o młodym, dobrze zapowiadającym się człowieku, który zdecydował się zrezygnować z kariery w marynarce. Czekając na statek, którym mógłby zabrać się z Indochin do Europy, otrzymał niespodziewany awans na kapitana statku, którego poprzedni dowódca zmarł. Uszczęśliwiony propozycją, zmienia swoją decyzję i obejmuje dowództwo a w czasie swojego pierwszego rejsu musi stawić czoło przeciwnościom, których się nie spodziewał.
 
Tytułowe określenie pada w powieści tylko raz, na początku książki - "Postępujesz naprzód, a twoim śladem nieodstępnie i niepostrzeżenie posuwa się czas. Aż przychodzi chwila, w której spostrzegasz przed sobą smugę cienia ostrzegającą cię, że dzień pierwszej młodości dobiegł już do końca." Wydaje mi się jednak, że to coś więcej niż przejście z okresu młodzieńczego do dorosłości bo Conrad pisze, że "to, co ogarnia cię niewysłowionym urokiem, to właśnie zetknięcie się z powszechnym doświadczeniem, od którego oczekujesz jakichś szczególnych lub zupełnie osobistych wrażeń - odrobiny czegoś własnego". Chodzi tu więc o bardziej o jakieś "mistyczne poczucie związku z "dynastią"" (w tym przypadku kapitanów statków), dołożenie własnej cegiełki do doświadczenia poprzedników, których życie zbudowało etos zawodu. Ale zaryzykowałbym twierdzenie, że nawet takie wyjaśnienie nie oddaje istoty "Smugi cienia".

Owszem, to zestawienie naszego działania z doświadczeniem naszych poprzedników, którzy wywarli swoje piętno na tym z czym przyszło się nam borykać ale w konfrontacji z przeciwnościami i to nie każdymi, lecz także tymi którym nie można nadać materialnego kształtu. Główny bohater książki walczy przecież nie tylko z czymś co ma realny wymiar - epidemią panującą wśród załogi i przeciwnościami pogody ale także z pamięcią o poprzednim dowódcy. Progiem naszej dorosłości/dojrzałości nie jest więc stawienie czoła jako określonemu niebezpieczeństwu. Dopiero konfrontacja z piętnem pozostawionym przez innego, z fatum ciążącym nad załogą i statkiem stanowi ten Rubikon, a to coś znacznie gorszego niż namacalne przeciwności, którym można spojrzeć w twarz - to walka z cieniem, z czymś co istnieje tylko w wyobraźni człowieka, z czymś co jest nieuchwytne a czego istnienia nie da się jednak zaprzeczyć.

Co prawda główny bohater i jednocześnie narrator jest rzeczowy do bólu, całkowicie odrzuca zabobonną wiarę swego pierwszego oficera przekonanego o skuteczności klątwy rzuconej przez poprzedniego kapitana statku ale w gruncie rzeczy jest to odrzucenie werbalne. Głośno nie przyjmując jej do wiadomości, w gruncie rzeczy jest na najlepszej drodze do uwierzenia w nią. Wszak po zwycięstwie nad przeciwnościami losu wyraźnie mówi o pokonaniu złośliwego upiora, przełamaniu złego uroku i zdjęciu klątwy choć Conrad wyraźnie zastrzega, że "cokolwiek podlega władzy naszych zmysłów, musi być naturalne i, jakkolwiek wyjątkowe, nie może się różnić w swojej istocie od wszystkich innych przejawów widzialnego i dotykalnego świata, którego jesteśmy świadomą cząstką".

Mnie jednak bardziej niż główny bohater zaintrygowała tajemnicza postać jego poprzednika. Wiemy o niej tylko tyle co przekazał Burns, a nie wiadomo na ile można mu wierzyć, jedną fotografię i podejrzenie o zamianę chininy. Ale nawet z tych ułamków informacji wyłania się postać dramatyczna, znacznie ciekawsza niż narrator - człowiek rozdarty pomiędzy miłością o poczuciem obowiązku, który dla zdobycia względów ukochanej kobiety, ryzykuje zdrowie załogi a tęsknotę zabija narkotykami. W którym, w chwili impulsu zwycięża co prawda poczucie obowiązku unieszczęśliwiając go jednak i budząc w nim pragnienie zarówno samounicestwienia, jak i zagłady statku, który stanął pomiędzy nim a kobietą, którą kochał. To jednak tylko hipoteza, a o jej prawdopodobności musielibyście już sami się przekonać.

Co tu dużo mówić, prawdziwa Conradowska proza!

sobota, 5 grudnia 2015

Gösta Berling, Selma Lagerlöf

"Gösta Berling" odpokutował u mnie już wystarczająco długo na półce i pewnie dalej by zbierał na niej kurz gdyby nie listy Karen Blixen, w których Karen skarżyła się, pisząc do matki, że jedna z ciotek porównuje ją z Marią, z powieści Selmy Lagerlöf, kobiety która opierała się miłości, a gdy w końcu dała się porwać uczuciu, było już za późno i wystawiła się tylko na drwiny. Książka Lagerlöf zbierałaby ten kurz, bo co tu dużo mówić, lektura "Gösty Berlinga" nie zatyka dechu w piersiach, bardzo oględnie rzecz ujmując.


To powieść wyłącznie dla tych, którzy gustują w niespiesznej lekturze, w sam raz na ponure, długie jesienne i zimowe wieczory, w hieratycznej prozie, która swoją stylistyką kojarzyć się może z literaturą średniowieczną (zresztą tytuł oryginału używa określenia saga). Nie ma co ukrywać, to ciężki orzech do zgryzienia i nie zmienia tego nawet fakt, że to książka o miłości. A przecież to taki dobry materiał na bestseller.

Tytułowy bohater przecież jest przystojniakiem, wrażliwcem i heartbreakerem. Wystarczy, że spojrzy na kobietę, porozmawia z nią, zatańczy, a ta już traci dla niego głowę. Z wzajemnością zresztą, jako że facet strasznie jest kochliwy. Aczkolwiek nie jest księciem z bajki, bo to obdartus i alkoholik - cóż, nikt nie jest doskonały - ale to wszystko przez to, że cierpi na weltschmerz. Zakrawa przez to trochę na protoplastę "swobodnego jeźdźca", ceniącego sobie wolność i niezależność, kierującego się głównie porywami serca, rozumem zaś, niestety, w znacznie mniejszym stopniu i stąd wszystkie nieszczęścia. A do tego jeszcze ta anachroniczna męska duma - policzek w twarz feminizmu. Doprawdy, irytujące. A jeszcze bardziej irytujące, że kobiety Lagerlöf  poświęcają swoją autonomię dla mężczyzn. Fe, któż tak dzisiaj robi. Na szczęście, są  i takie, które ratują honor rodzaju żeńskiego stawiając stanowczy opór męskiej dominacji, za co muszą zapłacić wysoką cenę. Wiadomo. Jednak, ku zadowoleniu czytelników, którzy dotrwali do finału, wszystko kończy się dobrze. Nawet śmierć jest błogosławiona.

Widać więc z tego, że owszem, książka Lagerlöf ma potencjał, w końcu skandynawskie kryminały biją rekordy popularności, więc może i skandynawski romans mógłby się sprzedać na tej fali, tyle że nie obyłoby się bez cięć. Coś trzeba byłoby zrobić z tymi wszystkimi opisami przyrody i umiejscowienia akcji na jakimś szwedzkim zadupiu. Literaturoznawcy usiłują to tłumaczyć miłością pisarki do ziemi ojczystej, ale przecież to takie nudne. Te wszystkie śniegi, lasy, jeziora i skały, które panują nad człowiekiem i determinują jego życie - nie tego nam dzisiaj trzeba. Wystarczyłoby gdyby Lagerlöf raz o tym wspomniała, a ona nie dość, że ciągle do tego wraca, to jeszcze się tym zachwyca. Jeśli już naprawdę akcja musi się tam toczyć, to można by wprowadzić jakieś smoki, potwory, facetów biegających w efektownych hełmach z rogami i kobitki z wyeksponowanymi atrybutami macierzyństwa i już byłby, jak się patrzy, konkurencja dla "Pieśni lodu i ognia". Tak, to byłby materiał na przebój, a tak co? - niewyzyskany potencjał.

Wyraźnie widać, że Lagerlöf pisała "Göstę Berlinga" będąc myślami w przeszłości, bo książka jest opowieścią o ludziach, z którymi rozminęła się w czasie, a o których pamięć była jeszcze żywa, tyle że u niej ich realny kształt został przykryty płaszczem legendy. Tak, to co przebija w jej książce, to tęsknota za minionym światem, żal że choć miejsca w których istniał pozostały, to jednak on sam minął bezpowrotnie, choć tak niewiele, wydawałoby się brakowało by go dotknąć. Świat ludzi gwałtownych w uczuciach ale jednocześnie szczerych, w których wszystko było jasne i występowało w czystej postaci, tak miłość jak i nienawiść. Cóż za naiwność. Dzisiaj to zupełnie co innego. No i jeszcze ta kwestia grzechu, winy i skruchy, co za staroświeckie pojęcia, nie mówiąc już o braku dosłowności i detaliczności w opisach okrucieństwa nie mówiąc już o zupełnym braku scen erotycznych. Z czym do ludzi?! Muszę sobie chyba jako odtrutkę zaserwować, któryś z bestsellerów...

niedziela, 29 listopada 2015

Brązownicy i inne szkice o Mickiewiczu, Tadeusz Żeleński (Boy)

Dzisiaj to już nic takiego, "szarganie świętości" to średnia krajowa i aż dziwne, że podnosiły się głosy oburzenia na supozycje dotyczące homoseksualizmu Konopnickiej, a biografia Kapuścińskiego została poddana cenzurze, ale nawet obecnie "Brązownicy" zachowały trochę swojego smaczku mimo upływu ponad 80 lat od ich pierwszego wydania. Co prawda, to już żadna rewelacja i współcześnie książka Boya-Żeleńskiego przypomina odkrycie, że "słońce wschodzi na wschodzie a zachodzi na zachodzie" ale świetne pióro, żywy język, no i jednak także i tematyka gwarantują kilka godzin przyjemności.

A emocje zaczynają się już we wprowadzeniu Marii Janion - "Mickiewicz z brązu i Mickiewicz żywy", która sama zresztą została poddana zabiegom brązowniczym w wywiadzie-rzece Kazimiery Szczuki. Czegoż to u Janion nie ma - jest "bezprzykładna nagonka klerykalno-faszystowska", "zależność od kościelnej ambony" i "trybuny wstecznego stronnictwa politycznego""burżuazyjna mickiewiczologia". Żeby było ciekawie, w gruncie rzeczy jej tekst można uznać za krytykę Boya-Żeleńskiego, który jednak na szczęście, jak się można dowiedzieć, ostatecznie docenił "perspektywy marksizmu, że szukał drogi poznania i zbliżenia się do jego założeń, że niecierpliwie oczekiwał zasadniczej przemiany obrazu świata (...)". 


Wówczas, gdy artykuły Boya-Żeleńskiego się ukazywały ("Brązownicy" stanowią zbiór tekstów, które łączy przełamywanie tabu obowiązujące w stosunku do postaci i otoczenia Mickiewicza) to musiało być coś, choć przecież patrząc na nie obecnie, te "sensacje" okazują się w sumie całkiem niewinne. Obracają się one wokół trzech tematów. Dotyczą mianowicie Ksawery Deybel, opiekunki dzieci Mickiewiczów, kochanki wieszcza i matki jego nieślubnego dziecka, atmosfery panującej w kręgu towiańczyków, do których należał Mickiewicz oraz jego patriotyzmu.

Przede wszystkim jest to jednak filipika skierowana przeciwko funkcjonowania dwóch obiegów historii literatury; jednego, oficjalnego skierowanego do maluczkich oraz drugiego, ezoterycznego znanego tylko specjalistom, którzy decydują to co można a czego nie można upublicznić z życia autorytetów. Ale paradoksalnie Boy-Żeleński sam widząc belkę w oku przedstawicieli świata historyków literatury sam nie dostrzega jej we własnym oku, gdy zastrzega się - "bardzo intrygująca jest "ustna" tradycja naukowa, oparta na korespondencji Celiny Mickiewiczowej z Towiańskim... Nie śmiem jej powtórzyć..." Także i on więc stosuje wobec czytelników zasadę "wiem ale nie powiem", którą ma za złe ówczesnym luminarzom historii literatury (choć najcięższe zarzuty padają - i słusznie - pod adresem syna Mickiewicza, Władysława), których nazwiska oprócz profesorów Pigonia i może jeszcze Kleinera i Tarnowskiego zapewne już nic nie mówią pokoleniu "gimbazy".

Już tak na marginesie mówiąc, przeżyłem lekki szok, gdy przeczytałem, w jaki sposób wydawnictwo Iskry rekomenduje świeżo wydane "Pamiętniki" Władysława Mickiewicza, pisząc mianowicie, iż są one "znakomitym źródłem informacji o losach Wielkiej Emigracji, nieustających próbach wskrzeszenia rozdartej przez zaborców ojczyzny, świadectwem patriotyzmu wychodźców i ich wytrwałości w dążeniu do wytyczonych celów. Były one przez wiele lat źródłem wiedzy o życiu autora Pana Tadeusza i symbolem kreacji postaci wieszcza przez syna-badacza niejednokrotnie przeinaczającego fakty i naginającego historię dla podkreślenia jego znaczenia w historii Europy w XIX wieku." Podczas gdy jest tajemnicą poliszynela, że Władysław Mickiewicz był hagiografem własnego ojca i miał bardzo specyficzne podejście do dokumentów źródłowych. Jak pisze Boy-Żeleński w "Brązownikach", Artur Wołyński odmówił mu udostępnienia pamiętnika jego ciotki, która mieszkała w Paryżu z Mickiewiczami, pisząc wprost, że nie powierzyłby mu rękopisu "bo cię ludzie obwiniają, że dokumenta fałszujesz przez obcinanie i przerabianie ustępów, które ci się nie podobają, że dokumenty pożyczone do odpisania zatrzymujesz, a właścicielowi oddajesz udatne facsimilia z nadwerężonym tekstem, że w twoich publikacjach naciągasz jedne fakta, inne zupełnie pomijasz milczeniem, aby tym sposobem podnieść zasługi rodzica swojego (...)".

W przypadku śledztwa, jakie Boy-Żeleński przeprowadza w odniesieniu do towiańczyków, widać u niego jakiś lekki rodzaj niezdrowej monomanii. Wszystko bowiem kojarzy mu się z jednym, tak jak młodemu wojsku w kinie, gdy koniecznie usiłuje "wycisnąć" z dostępnych sobie źródeł skandal obyczajowy w środowisku towiańczyków, mając w gruncie rzeczy za całą podstawę swoich przypuszczeń, ostrzeżenia starszych pań skierowane do młodej kobiety, która udaje się do Paryża. Nie żebym próbował wybielać sektę Towiańskiego ale od przestróg jeszcze daleka droga do atmosfery "Sodomy i Gomory".

Wydaje mi się, że z punktu oficjalnego, podręcznikowego wizerunku Mickiewicza najbardziej interesująca jest kwestia patriotyzmu poety. To nie tylko rekord świata w powolności przyjazdu do kraju na wieść o wybuchu powstania listopadowego, którego bicie rozpoczął w grudniu 1830 r. wyjeżdżając z Rzymu by w maju 1831 r. znaleźć się w Paryżu a od sierpnia do marca 1832 r. zabawiać się zjeżdżając wzdłuż i wszerz Wielkopolskę do czasu doczekania wiadomości o klęsce powstania i po której wyjechał do Drezna. Jego "patriotyczną" postawę świetnie puentuje historia - "kiedy raz w liczniejszym zebraniu poeta wywodził, że należało raczej zagrzebać się żywcem pod murami Warszawy niż uchodzić z życiem za granicę, odpowiedział generał Małachowski: "Chyba dlatego tak wypadało postąpić, abyś pan miał jedną ruinę więcej, na której z boleścią mógłbyś opiewać nasz upadek"." Ale o ile ripostę Kazimierza Małachowskiego można jeszcze potraktować w kategoriach anegdoty, to jednak nie da się tego zrobić w przypadku listu Mickiewicza, w którym "podzielał szczęście swoich spółrodaków" z okazji... koronacji cara Mikołaja I na króla Polski, nie mówiąc już o wiernopoddańczym wstępie do petersburskiego wydania "Konrada Wallenroda". Tu jednak, o dziwo, Boy-Żeleński nie jest już tak bezkompromisowy w ocenie faktów, w przeciwieństwie do wcześniejszej bezpruderyjnej oceny poszlak.

Niezależnie jednak od tego, jak ocenia się sądy Boya-Żeleńskiego, to niezależnie od czytelniczej atrakcyjności tematu - targnięcie się na pomnik ze spiżu zawsze jest czytelniczo atrakcyjne, swoją atrakcyjność zawdzięczają lekkiemu pióru, dalekiemu od podręcznikowej nudy. Pewnie gdyby swego czasu zdecydował się on na napisanie podręcznika do historii literatury, może niewiele byśmy dowiedzieli się o twórczości literackiej jako takiej ale o życiu ich twórców z pewnością już tak. Tego Boyowi-Żeleńskiemu odmówić się nie da.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Rękopis znaleziony w Saragossie, Jan Potocki

Największe literackie wydarzenie roku! Efekt "Wow" gwarantowany! Nie, nie, to nie jeszcze jeden spęd blogerów, na którym radzi się jak by tu zwiększyć ilość wejść na bloga albo jak załapać się na "współpracę" z wydawnictwem i nie, to nie kolejne targi, na których można kupić taniej książki i zdobyć autograf książkowych celebrytów, nie, to także nie kolejna edycja konkursu, który wygrywają autorzy i książki, o których za kilka lat nikt już nie pamięta, nie - to pierwsze, kompletne wydanie "Rękopisu znalezionego w Saragossie".

Jakoś dziwnie cicho o nim na blogaskach, choć przecież jeśli chodzi o objętość, powieść Potockiego nie ustępuje "Księgom Jakubowym" ani książkom "królowej polskiego kryminału" więc już choćby pod tym względem powinna robić karierę w książkowej blogosferze. No, ale być może Wydawnictwo Literackie tym razem odmówiło "współpracy", a jeśli tak, to słusznie bo książka broni się sama, także dzięki przekładowi Anny Wasilewskiej  (jej "Słowo od tłumacza" jest nie mniej ciekawe niż sama historia powieści), dzięki której na tekście nie znać piętna czasu. W ogóle z pewnym niepokojem odnotowuję nową jakość - bo ani wydawnictwo nie zachwala, ani tłumaczka nie deprecjonuje wcześniejszego przekładu i jego opracowań, co na tle napompowanych do granic wytrzymałości balonów próżności i miłości własnej niektórych tłumaczy, których przekłady są - a jakżeby inaczej - kongenialne, stanowi miłą odmianę, znamionująca klasę. Dziś o takiej postawie mawia się chyba "old school" a to przecież takie nienowoczesne.


Wyrzekałem niedawno na biografię Potockiego ale czego by o niej nie mówić, to muszę jej jednak oddać sprawiedliwość - dzięki niej czytałem "Rękopis znaleziony w Saragossie" ze znacznie większym zrozumieniem niż w przypadku gdybym książki Rosseta i Triaire'a nie znał. Może nie byłaby to "Sefer Zohar czyli Księga blasku, nazwana tak, gdyż nic nie można z niej zrozumieć, tak bardzo bijąca z niej jasność oślepia rozum" ani "Sifra Dizeniuta, czyli Księga tajemna, w której nawet najbardziej zrozumiały fragment może uchodzić za zagadkę" ale z pewnością umknęłoby mi znacznie więcej rzeczy, bo co do tego, że umknęło mi wiele, nie mam wątpliwości. Świadomość tego sprawiła, że po lekturze powieści Potockiego stanąłem w rozkroku - z jednej strony pisanie o niej po jednokrotnym przeczytaniu wydaje się rzeczą co najmniej ryzykowną, z drugiej jednak, i na tym chyba polega zasadniczy urok "Rękopisu znalezionego w Saragossie" - na zagubieniu czytelnika w gmatwaninie wątków i postaci oraz próbach odnalezienia łączących je tropów. Gdzie tam Julio Cortazarowi do Jana Potockiego!

Czytając "Rękopis... ", nie raz i nie dwa cofałem się, trochę rozbawiony swoją bezradnością wobec opowieści w opowieści, w opowieści, w opowieści, w opowieści, dając zresztą kilkukrotnie za wygraną, za to z mocnym postanowieniem powrotu do niej. Zwłaszcza, że nawet po jednorazowej lekturze ma się już przeświadczenie, że to coś więcej niż tylko literacki figiel nudzącego się arystokraty, opowieść "o wampirach i widmach, o zmorach i duchach, o zjawach i wisielcach" i przygodach miłosnych utrzymanych w libertyńskim tonie, gdzie się "nieustannie obiera klasztory na teatrum (...) swawolnych przygód" ale mimo wszystko dalekich od bezpośredniości (miłośnicy mocnych scen a la Szczepan Twardoch z pewnością będą zawiedzeni). Nie ulega wątpliwości, że wędrówka kapitana gwardii walońskiej Alfonsa von Wordena przez góry Sierra Morena to tylko pretekst, ale pretekst do czego? Literackiej zabawy? Przedstawienia własnych poglądów na świat? Zwerbalizowania własnych doświadczeń życiowych?

Pewnie wszystkiego po trochu, choć mi najciekawsza wydaje się ta trzecia opcja bo trudno nie zauważyć odniesień do biografii Potockiego i nie chodzi mi nawet o motywy wyzyskane przygodowo, że tak powiem, ale raczej o te, które mówią coś o samym autorze.

Czy gdy jeden z bohaterów mówi: "mogę powiedzieć, że wcale nie znałem Leonory, ale była moją żoną i myśl o niej łączyła się ze wspomnieniem rozkoszy naszego krótkiego związku. Czułem ból, smutek i przygnębienie", nie można w tym dopatrzeć się okazywanego poniewczasie żalu po śmierci pierwszej żony? A wzmianki o szaleństwie - "moje roztargnienie sprawiło, że w (...) uważano mnie za pomylonego, i było coś na rzeczy, albo raczej sprawiałem wrażenie szaleńca, albowiem moje szaleństwo różniło się od obłędu pozostałych współobywateli" albo "dowiedziałem się, że uchodzę za szaleńca, i z wielkiej egzaltacji spadłem w otchłań przygnębienia. Wyznam, że stan zniechęcenia był długi i bolesny" nie są reakcją na opinie na jego temat?

Czy nie odnajdujemy poczucia bezużyteczności i stanu depresji, które leżały u podłoża samobójstwa w opisie, w którym do duszy jednej z postaci "zakradł się smutek, ponieważ nawyk pracy, podtrzymywanej nadzieją, był dla niego najprzyjemniejszym towarzystwem i wypełniał mu całe dnie. Teraz utracił to towarzystwo i nuda, której nigdy wcześniej nie zaznał, zaczęła mu doskwierać"? Albo czy rada, której udziela - "gdy poczujesz się czymś przygnębiony, usuń się, zamknij w sobie, pokrzepiaj duszę własnymi zasobami, a wtedy doświadczysz szczęścia" nie jest wyrazem nadziei, które towarzyszyły decyzji o powrocie do rodzinny włości, a która okazała się pomyłką. Czy nie można jej traktować jako próby odnalezienia także dobrych stron w decyzji, do której czuł się zmuszony okolicznościami? A jednocześnie, patrząc na jego podróżnicze doświadczenia można powiedzieć, że jako do człowieka przeciwieństw (podobno) jak ulał pasowała do niego skarga - "dręczy mnie niepokój, którego nie potrafię wyrazić, nazwać ani opisać, że pragnę odetchnąć innym powietrzem, zobaczyć horyzont, lasy, góry, morze, ludzi i z pewnością umrę, jeśli nie uzyskam takiej sposobności", choć świadom jest też drugiej strony medalu, gdy pisze, że "wielu ludzi zna świat z wyjątkiem własnego kraju". W ustach człowieka, który większość swego życia spędził poza granicami kraju i którego nieumiejętność w posługiwaniu się językiem ojczystym była tajemnicą poliszynela brzmi to bardzo wiarygodnie. Etc., etc., etc.

Ale można odnaleźć także bardziej "materialne" nawiązania do biografii, jak choćby przewijających się wielokrotnie kawalerów maltańskich, chociaż ciekawsze wydają się takie drobiazgi jak nawiązanie do zainteresowań chronologią albo wzmiance o skamieniałościach, która była śladem po jego nieudanym posłowaniu do Chin, w trakcie którego natrafiał na skamieniałości mamutów.

Jest też "Rękopis znaleziony w Saragossie" w jakimś stopniu pewnie też i wizją świata, którą można dzisiaj interpretować w sposób, o jakim Jan Potocki zapewne nawet nie śnił. Zwolenniczki feminizmu ze zgrozą mogą odkryć, że Potocki wyprzedził Luce Irigaray pisząc o "pewnych własnościach krzywych oskulacyjnych" na powierzchni męskiego ciała w punktach styku z dwiema kobietami, bo co trzeba ze zgrozą zauważyć - jego bohaterowie często miewają "okoliczność" z dwiema paniami na raz, a bywa że i z trzema.

Wszystko to podlane dowcipem, jak wówczas gdy jeden z bohaterów żałuje: "Ach! Czemuż - prawił - nie posłuchałem fra Heronima de la Trinidad, mnicha, kaznodziei, spowiednika i wyroczni naszej rodziny; jest on szwagrem pasierba szwagierki ojczyma mojej macochy, a będąc naszym najbliższym krewnym, nie pozwala, by cokolwiek w rodzinie wydarzyło się bez jego rady" - może nie pobudzającym do rubasznego śmiechu ale do uśmiechu z pewnością.

Bezapelacyjne największe literackie wydarzenie roku! 

sobota, 21 listopada 2015

Jan Potocki. Biografia, François Rosset, Dominique Triaire

François Rosset i Dominique Triaire dokonali trudnej sztuki - "zakatowali" chyba pasjonujący życiorys. Piszę "chyba pasjonujący" bo z ich książki trudno to stanowczo przesądzić, z drugiej strony nawet pobieżna znajomość biografii Jana Potockiego wskazuje, że są wszelkie dane ku temu by tak sądzić. Niestety, panowie robią co mogą by zanudzić czytelnika i niewiele im brakuje by pobić w tej dziedzinie rekord ustanowiony przez Hannę Kirchner w "Nałkowska albo życie pisane", choć Hanna Kirchner zawiesiła poprzeczkę bardzo wysoko.


A przecież aż się prosi o biografię, którą czytałoby się z wypiekami na twarzy bo mamy do czynienia z człowiekiem, który wymykał się prostemu zaszufladkowaniu. Potocki "nie był człowiekiem jakiegoś kraju, lecz pewnej krainy, że nie należał do jakiegoś narodu, lecz do pewnego porządku społecznego i chciał zajmować należne mu miejsce", "pisał źle po polsku, a jeszcze gorzej mówił, tak że - jak twierdził jego dobry znajomy, Stanisław August Poniatowski - "nigdy nie zaryzykował ani jednej mowy podczas dwóch lat swojego posłowania" (w okresie Sejmu Czteroletniego)". "Wyrzekł się polskiej tożsamości, którą obnosił z entuzjazmem, choć przelotnie, w latach 1788-1792" i określenie renegat pasuje do niego jak ulał. Jego umysł, "jego charakter i osobowość zawsze cechowało pewne rozdwojenie: zarazem wyrachowanie i marzycielstwo, rygoryzm i fantazja, rozsądek i szaleństwo" ale w książce Rosseta i Triaire'a w sumie trudno znaleźć dowody na poparcie tej opinii bo też niewiele można dowiedzieć się o Potockim jako człowieku. Jako podróżniku, literacie, naukowcu, choć w gruncie rzeczy był zbzikowanym erudytą- samoukiem, który "sam rościł sobie wielkie pretensje do pozycji uczonego" - jak najbardziej ale gdybyśmy chcieli dowiedzieć się jaki właściwie był, z tym jest gorzej.

Sferę życia osobistego, która najwięcej mówi o człowieku, Rosset i Triaire traktują po macoszemu, być może jest to poniżej ich godności jako naukowców, zaglądać komuś pod łóżko i pod kołdrę albo przepatrywać szuflady i dlatego koncentrują się oni na widocznej publicznie aktywności Potockiego. A przecież życie osobiste to temat nie mniej frapujący niż na przykład próba posłowania do Chin. Nie dowiemy się więc, co takiego się stało, że jego pierwsze małżeństwo było fiaskiem, jeszcze większym niż drugie, do tego stopnia, że syna z tego związku poznał w zasadzie dopiero jako dorosłego człowieka i nawet nie pofatygował się na pogrzeb żony? Czemu był uważany za wariata przez rodzinę - przesiadywanie w samotności i jakiś pojedynczy epizod (bo to tylko można wyczytać) to chyba trochę za mało. Co prawda Rosset i Triaire wspominają, o tym, że "jego czułe stosunki z piękną i niezbyt skromną matką, burzliwe relacje z teściową, które sugerują miłosną urazę, dziwaczność jego zachowania wobec tajemniczego wielkoluda, Ibrahima" mogły rozpalić wyobraźnię ale najwyraźniej nie rozpaliło wyobraźni Autorów.

Zły jestem na nich bo rzuciłem się na książkę jak "cham na pasztetową", zawsze to przecież ciekawie dowiedzieć się co sądzą o nas inni. W tej mierze zresztą się nie zawiodłem bo obaj patrzą na nas trzeźwo i bez sentymentów, co widać choćby w ich ocenie naszej postawy wobec zaborców  - "Ostatecznie agonia Rzeczypospolitej nie oznaczała kresu wszystkiego: pałace stały na swoim miejscu, fortuny były nienaruszone, tytuły zachowane; niektóre majątki zmieniły państwową przynależność, ale dochody z nich nadal zasilały te same kasy, a chłopi pracowali dla tych samych panów. I dlatego też tak łatwo zdołano doprowadzić do rozbioru tego królestwa." Ale przecież to nie to stanowi clou książki.

Owszem może biografia Potockiego "to oszałamiająca bogactwem panorama Europy czasów oświecenia a także nieocenione źródło wiedzy dla miłośników i badaczy Rękopisu znalezionego w Saragossie." ale wolałbym być oszołomiony bogactwem wiedzy o samym Janie Potockim a nie hipotezami w rodzaju tej, że matka pisarza być może zetknęła się na jakimś przyjęciu z dziadkiem autora słynnych "Listów z Rosji" wydanych, bagatela, prawie ćwierć wieku po śmierci bohatera biografii. Może takie supozycje i są ciekawe, ale tylko Autorzy znają odpowiedź na pytanie, co to ma za znaczenia dla poznania Jana Potockiego.

wtorek, 17 listopada 2015

Awantura w Niekłaju, Edmund Niziurski

Moje powroty do książek z dzieciństwa, tych "chłopackich" oczywiście, to jeden z elementów budowania tradycyjnej, międzypokoleniowej więzi z synem, utrzymanej w nurcie "my, faceci musimy trzymać się razem". Oczywiście chęć przekazania dziecku "pałeczki" przyjmując czasami karykaturalną postać, przyznaję się - również nie jestem bez winy, nie ogranicza się tylko do ojców. W każdym razie powieści Edmunda Niziurskiego nadają się do tego, jak mało które. Mowa naturalnie o jego najlepszych powieściach, kończących się - to ewentualna kwestia sporna - na "Awanturach kosmicznych".


Co prawda, jakby to powiedzieli specjaliści od gender studies, utrwalają one tradycyjne, heteronormatywne stereotypy czy jakoś tak, ale wystawia to tym książkom, paradoksalnie, jak najlepszą oceną. Rzeczywiście, dziewczęta "przemykają" tylko w jego książkach, a nawet gdy zdarza się, że stanowią nawet spiritus movens działań głównych bohaterów, to nawet wówczas bardziej są przedmiotem, niż podmiotem ale nie o feministycznych aspektach "Awantury w Niekłaju" chciałem pisać, bo na to szkoda czasu.

To stadium przejściowe pomiędzy "Księgą urwisów" a "Siódmym wtajemniczeniem". Z pierwszą łączą ją elementy propagandy - nawet piraci na swojej fladze mają napis "precz z kolonializmem i imperializmem", ojciec wodza Kolonistów jest aktywistą partyjnym, nazwisko Adenauera ma pejoratywny wydźwięk (dla niezorientowanych - w latach 60-tych prezydent RFN był dyżurnym chłopcem do bicia propagandystów PRL), a złodzieje przemysłowi usiłują wykraść osiągniecie polskiej myśli technicznej i sprzedać imperialistom z Zachodu. Na szczęście dzieci, przełamując dotychczasowe antagonizmy, zjednoczyły swoje siły i przy współudziale milicji obywatelskiej udaremniły te niecne knowania. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że te wysiłki nieletnich nie na wiele się zdały, jak wiadomo bowiem, silniki "syrenek" i "warszaw" jakoś nie pobiły "mercedesów" i "fordów" więc nawet gdyby kradzież się udała, wielkiej straty nikt by nie poniósł. 

Z kolei wyraźnie widoczny motyw odrzucenia, wynikający z obcości i fizycznych niedoskonałości to zapowiedź "Siódmego wtajemniczenia", w którym stanie się on motywem przewodnim. "W Awanturze w Niekłaju" wyraża się on w stosunku do Światopełka Dauera i ... emerytów z ulicy Zapłotkowej (kapitalna scena z wózkiem zbieracza surowców wtórnych, która się na niej rozgrywa, należy do najlepszych w książce). Ale to nie jedyne podobieństwo tych dwóch powieści bo swój odpowiednik w postaci trumny Klappera znajdą tam też skrzynie Szwajsa, Ogród w twierdzy Persil, a Piraci i Koloniści zmienią się w Matusków i Blokerów. Wreszcie kosmiczne zainteresowania Federacji Astronautów przerodzą się w ucieczkę w kosmiczne fantazje Gustawa Cykorza i Inocynta Ankohlika.  

Ale powiedzmy sobie szczerze, to wszystko to kwestie drugorzędne dla grupy docelowej, czyli dzieci z przełomu podstawówki i gimnazjum. Ważne jest co innego - ważne jest, że są bandy, które ze sobą konkurują i ważne jest poszukiwanie skarbów. To wszystko umieszczone jest w anturażu militarno-wojennym, który zawsze działa na chłopców, niezależnie od wieku i zostało sprawnie opowiedziane (z niewielkimi tylko potknięciami), z wartką akcją, zgrabnie wplecioną, nienachalną dydaktyką. Dzisiaj, co najwyżej może być kłopot z realiami bo akcja powieści rozgrywa się w 1960 roku ale też nie jest wielki mankament skoro książka spodobała się słuchaczowi, który chodzi dopiero do trzeciej klasy.  

poniedziałek, 16 listopada 2015

O "Zaklętych rewirach" Henryka Worcella

Henryk Worcell w gruncie rzeczy znany jest jako autor swej jedynej powieści (nie zmienia tego nawet fakt, że jego opowiadania "Najtrudniejszy język świata" swego czasu był szkolną lekturą), jednego z najciekawszych debiutów powieściowych dwudziestolecia międzywojennego, o którym już wcześniej pisałem. I o ile zdarza mi się pisać krytycznie, choć akurat nie o tej książce, to jest to nic w porównaniu z krytyką, jaką poddali powieść poznańscy kelnerzy na łamach Kuriera Poznańskiego (nr 95 z 1937 roku), a którą poniżej zamieszczam w całości, z zachowaniem pisowni oryginału.


"My, jako zawodowi kelnerzy, nie zgadzamy się z treścią broszury pt. Zaklęte rewiry, albowiem takowa hańbi cały przemysł gastronomiczny, gdyż wywody takowej nie są dla ogółu przeznaczone i nieprawdziwe.
Nasi pracownicy, jak i pracodawcy, poświęcili się swojemu zawodowi z przekonaniem, by przysłużyć się publiczności, ażeby uprzyjemnić takowej pobyt w zakładach gastronomicznych i dlatego idą ich starania w tym kierunku tak dalece, ażeby się publiczność czuła jak w domu, a może nawet lepiej.
Usługa będzie wychowywana w moralności, czystości i sumienności, a jeżeli się zdarzają przekroczenia jednostek, to się ich karci, ale nigdy pod takimi warunkami, jak autor nadmienia.
Jeżeli przewyższa w innych zawodach materializm, to można powiedzieć o gastronomii, iż takowa kieruje się wpierw ideałem, albowiem przeważna część w naszym zawodzie wybrali zawód swój, ze zamiłowania, dlatego jemu najbardziej zależy o dobrą opinię na zewnątrz.
Każdy jest stróżem swojego bliźniego, ażeby wpłynąć na swe otoczenie estetycznie.
Brudy zaznaczone w owej broszurze nie zna się na całym świecie, gdyż przeważnie czy to pracodawca, czy biorca, są wyszkoleni wszechstronnie, osiągnąwszy doświadczenia w rozmaitych krajach.
O ile teraźniejsza generacja nie odpowiada zaletom w naszym zawodzie, staramy się przez kursa wskazać drogę lepszego ujęcia klienteli i dlatego powinna owa powyższa broszura zniknąć, która demoralizuje wszystkich zatrudnionych w zakładach, od picola począwszy aż do właściciela.
Zastanawiamy się nad wywodami autora względem zanieczyszczenia potraw i napoi, ponieważ podawanie takowych jest to wizytówka danego przedsiębiorstwa i nie zgadzamy się na takie wybryki, których się nawet w krajach niekulturalnych omija, gdyż jest to wbrew poczucia ludzkiego, ażeby takie występki mogły być tolerowane.
Dziwimy się, iż produkt takiej broszury mógł zostać przez cenzora przyjęty i dlatego prosimy wszelkie Instytucje jak i Władze o zaprotestowanie dalszemu rozpowszechnianiu owej broszury.
Mając nadzieję, iż nasz protest będzie uwzględniony, skreślamy
Związek Zjedn.
Prac. Gastronomicznych
(-) Józef Grypś"          

środa, 11 listopada 2015

Sześć wcieleń Jana Piszczyka, Jerzy Stefan Stawiński

Kto by nie znał Jana Piszczyka?! Pewnie każdy trafił kiedyś w TV, choćby przypadkiem, na "Zezowate szczęście" albo na jego kontynuację "Obywatel Piszczyk". Ale tak na prawdę, stworzył go nie Andrzej Munk w swoim filmie tylko Jerzy Stefan Stawiński w "Sześciu wcieleniach Jana Piszczyka" (nawiązując zresztą do własnego życiorysu) i nie jest to dokładnie ta sama postać, którą znamy z filmu, budząca przede wszystkim śmiech. Jan Piszczyk Stawińskiego tylko na pierwszy rzut oka może budzić śmiech a z każdą kolejną stroną książki zaczyna dominować politowanie i wreszcie obrzydzenie. Bo kowalem losu głównego bohatera nie jest, jak to on utrzymuje, zezowate szczęście - nie dajmy sobie wcisnąć tej ciemnoty - lecz on sam.


Jest ofiarą własnych kłamstw i oszustw, które w ostateczności zawsze go pogrążają. Jak Pinokio przekonał się, że "kłamstwo zaraz można poznać, ponieważ istnieją dwa rodzaje kłamstw: takie, co mają krótkie nogi, i takie, co mają długi nos", co prawda "zaraz" w jego przypadku jest względne, ale w każdym razie konsekwencje nadchodzą nieuchronnie. Owszem przez jakiś czas można Piszczyka odbierać jako ambitnego człowieka, który chce się wyrwać z ram, w jakie chce wtłoczyć go ojciec, tyle, że w swojej niezgodzie na to, pragnieniu akceptacji "na siłę", porusza się jak słoń w składzie porcelany. Może i chce dobrze, ale jak wiadomo, dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane.

Pierwsze wydanie "Sześciu wcieleń Jana Piszczyka" ukazało się w 1959 roku i niestety duch tamtych lat unosi się nad książką. W dużej mierze jest to bowiem satyra na Polskę lat międzywojennych, zgodna z "jedynie słuszną linią" - wyśmiewane jest harcerstwo, napiętnowane partie narodowe, obrywa się sanacyjnej moralności drobnomieszczańskiej i moralności elit, armii jako zbiorowisku nieudaczników, którzy znaleźli w niej sposób na podbudowanie własnego ego. Stawiński nie zapomniał też wspomnieć o antysemityzmie, bezrobociu i więzieniu komunistów.

W krytyce nowego ustroju Stawiński już nie jest tak pryncypialny. W zasadzie nie wychodzi poza to co praktykowała "Trybuna Ludu" w ramach listów od obywateli, czyli krytyce biurokracji. Wiadomo, to w nowym ustroju był grzyb pasożytujący na zdrowym jądrze sojuszu robotniczo-chłopskiego i pracującej inteligencji, a jego krytyka nie godziła w podstawy ustroju. Zła jest też tzw. prywatna inicjatywa - kobieta która porzuca spracowanego urzędnika administracji państwowej i zdradza go z prywatnym przedsiębiorcą obowiązkowo stacza się, a biuro pisania podań, w którym pracuje Piszczyk oparte jest na niekompetencji i oszustwie.

Ale nawet spod tych pokładów ówczesnej poprawności politycznej da się wypatrzeć, inne, bardziej złowrogie ślady tamtych czasów - to postać kadrowca, wielkiego inkwizytora czuwającego nad moralnością i poglądami pracowników i sprawa napisu w toalecie (oba motywy przywodzą na myśl słynny "Rejs" Marka Piwowskiego), która urasta do niebotycznej rangi i kończy tak dobrze rozwijającą się karierę tytułowego bohatera.

Wszystko to razem, można odczytać jako naiwne przesłanie; oto drogi czytelniku, do czego prowadzi, droga "na skróty", jeśli zaś tylko ciężko i uczciwie pracujesz, pogodzony z losem i przydzielonym ci miejscem na ziemi, nie wychylasz się, może ominie cię miraż sukcesu ale za to będziesz mógł spokojnie żyć.

czwartek, 5 listopada 2015

Wspomnienia z domu umarłych, Fiodor Dostojewski

Jakiś czas temu Koczowniczka trochę mnie zbeształa za to, że kręciłem nosem na "Wspomnienia z domu umarłych". Gwoli wyjaśnienia, kręcenie nosem odnosiło się, naturalnie, nie do literackiego warsztatu, lecz głównych motywów pisarstwa Dostojewskiego, zwłaszcza jego wiary w wyjątkowość natury ludu rosyjskiego, dla którego "najwznioślejszym i najbardziej znamiennym rysem (...) jest poczucie sprawiedliwości i pragnienie jej" i który jest "gotów zapomnieć piekło mąk za jedno poczciwe słowo" czy kompleksu na punkcie Polaków, choć oczywiście tych motywów jest nieporównywalna.


W każdym razie, zasiadłem do powtórki i nie żałuję. Dostojewski, wiadomo - "Zbrodnia i kara", ""Bracia Karamazow" i "Biesy" - to podstawa wiedzy o duszy człowieczej w literackim ujęciu. Ale oprócz tych żelaznych pozycji, jest też grupa utworów, które może nie są okryte aż takim nimbem sławy ale przecież wcale nie są gorsze. Nie mam wątpliwości, że należą do nich "Wspomnienia z domu umarłych". Lokują się one (oczywiście nie pod względem chronologicznym) gdzieś pomiędzy ""Jądrem ciemności" poprzez ukazanie meandrów duszy ludzkiej a "Innym światem" opisując granice człowieczeństwa. Łączy je z nimi także to, że są odbiciem podobnie jak u Conrada i Herling-Grudzińskiego, własnych doświadczeń autora, a nie wydumaną rzewną historyjką.

"Wspomnienia z domu umarłych" są relacją mordercy żony, skazanego na odsiedzenie dziesięcioletniej katorgi w twierdzy, w której Dostojewski wyraził swoje doświadczenia z czteroletniego zesłania. Na tym też polega podstawowa paralela z książką Herling-Grudzińskiego, tyle, że u Dostojewskiego odczłowieczenie widoczne w "Innym świecie" jest dopiero w stadium początkowym. Ale nawet i wówczas był to "własny, osobliwy świat, niepodobny do niczego innego, tu były własne, osobliwe prawa, osobliwa odzież, osobliwe zwyczaje i obyczaje, i martwy za życia dom, i życie jak nigdzie indziej, i szczególniejsi ludzie.", "hałas, rejwach, rechot, klątwy, brzęk kajdan, swąd i kopeć ogolone głowy, napiętnowane twarze, poszarpana odzież, wszystko to - sponiewierane, splugawione... Tak, człowiek jest wytrzymały! Człowiek - to istota, która się do wszystkiego przyzwyczaja, i sądzę, że to najtrafniejsze określenie człowieka."

Ten mroczny portret wcale nie odnosi się tylko do ludzi za kratami. Ci, którzy żyją po ich "dobrej" stronie, wcale nie są lepsi czego dowodem jest opowiadanie "Mąż Akulki", a już z pewnością już nie są lepsi ci, którzy mają chronić społeczeństwo przed tymi, którzy naruszyli jego prawa. Pokusa, na którą zostali wystawieni jest szczególna - "Kto raz zakosztował (...) władzy, tego bezgranicznego panowania nad ciałem, krwią i duchem takiego samego jak on człowieka, podobnie stworzonego, brata w Chrystusie, kto zakosztował tej władzy, kto miał możność poniżyć największym poniżeniem inną istotę, stworzoną na obraz i podobieństwo Boże, ten już nieuchronnie przestaje władać nad swymi doznaniami." Okazuje się, że władza z jej atrybutami również może prowadzić człowieka na manowce - "w mundurze był groźnym bóstwem. W surducie stał się nagle zwykłym zerem i zakrawał na lokaja. Aż dziw, jak wiele znaczy u tych ludzi mundur".

Ale w tym posępnym świecie, według Dostojewskiego, nawet w najgorszej jednostce istnieje pierwiastek człowieczeństwa - "Każdy człowiek, kimkolwiek by był, poniżony żąda - chociażby instynktownie tylko, chociażby bezwiednie, poszanowania swojej ludzkiej godności." Przecież o każdym można powiedzieć "Toć i on miał matkę!", co u Dostojewskiego jest odwrotnością poglądu Conrada o zarodku zła tkwiącym w człowieku, widocznym w słowach Marlowa "A i to miejsce (...) było ongi jednym z ciemnych zakątków ziemi".

Niezależnie od obrazu "domu umarłych" i losów przebywających w nim ludzi, które w skondensowanej formie zawarte są w paraboli przedstawiających losy zwierząt - co najmniej równie ciekawie a znacznie bardziej zagadkowo przedstawia się postać Gorianczykowa, autora odnalezionych przez narratora zapisków. Wyłania się z nich zupełnie inna postać, niż ta którą opisuje narrator. O ile we odnalezionych przez narratora wspomnieniach mamy do czynienia z człowiekiem, który chce czuć wspólność losu wraz z towarzyszami niedoli, choć ci wolą jednak zachować wobec niego dystans, to w wolnym świecie jest on człowiekiem pełnym nieufności do innych. Tam zbrodniarze, tu uczciwi obywatele i to ci drudzy budzą w nim lęk. Odnosi się wrażenie, że bliższy był mu świat więźniów niż świat ludzi wolnych. Być może u podstaw tego leży przyczyna, dla której popełnił zbrodnię, która raz na zawsze podkopała w nim zaufanie do innego człowieka, ale wszakże to jego zaufanie także i w więzieniu było nadużywane. To poczucie wspólnoty szczególnie widoczne jest w braku refleksji i wyrzutów sumienia nad popełnioną zbrodnią - cechą wspólną wszystkich więźniów. Wyjątkiem w tej regule jest tylko dziewczynka - niewinna istota, nieskażona jeszcze wadami dorosłości.

Tajemnicą Dostojewskiego pozostanie natomiast rozwiązanie "zagadki życia", które sprawiało, że ci którzy je posiedli "niemal zawsze pozostają na Syberii i z rozkoszą się tu zadomawiają", chociaż jeśli chwilę się zastanowić i przypatrzeć jego życiorysowi, można powątpiewać, czy rzeczywiście je znał.  

niedziela, 25 października 2015

Drach, Szczepan Twardoch

Uf! Skończyłem. Matko, co za katorga. Ale skoro tyle rabanu narobiono wokół tej powieści, to sądziłem, że jest w tym coś więcej niż tylko efekt pracy specjalistów od marketingu. Jednak, jak to zwykle bywa, król okazał się nagi i kiepsko musi być z naszą literaturą współczesną jeśli coś takiego dostaje nominacje do nie wiem czy najważniejszej, ale na pewno do najbardziej rozreklamowanej nagrody literackiej. Z drugiej strony, co się dziwić, jeśli dostały je także "Sońka" i "Matka Makryna".

Książka dzisiaj jest produktem, a produkt trzeba dobrze sprzedać - wie to Katarzyna Michalak i wie to Szczepan Twardoch, tyle że każde z nich ma inną grupę targetową. I chociaż dla mnie książka produktem nie jest to, tak po ludzku, rozumiem ten punkt widzenia - w końcu z czegoś trzeba żyć. Więc skoro Szczepanowi Twardochowi udało się z "Morfina" to czemu nie wyzyskać sprawdzonej metody raz jeszcze.


Bo nie ma co ukrywać, Szczepan Twardoch serwuje w "Drachu" odgrzewane kotlety. Gdybym był krytykiem literackim, to plótłbym coś o Eros i Tanatos, wariacji wokół "z prochu powstałeś i w proch się obrócisz" z Księgi Rodzaju oraz uroborosa jako motywach przewodnich powieści, ale na szczęście nie jestem i mogę napisać, czym rzeczywiście jest "Drach", a jest odcinaniem kuponów od sukcesu "Morfiny".

Jest w nim to wszystko, co i tam było, a więc wątek feministyczny - w tym odwieczne upośledzenie pozycji kobiety, "której jedyną powinnością i celem życia jest wyjść za mąż, rozłożyć przed mężem nogi, przyjąć go w siebie, urodzić i odchować dzieci" i która dopiero w czasach nam współczesnych wybija się na równouprawnienie. Jest rzucenie rękawicy w twarz "polskiego kołtuna" poprzez spojrzenie na relacje narodowościowe na Śląsku, zwłaszcza na powstania śląskie, w których obraz Polaka i powstańca jest odheroizowany, no i nie obyło się bez obowiązkowego wątku homoseksualnego. Zaskakuje tylko to, że w swoich zmaganiach ze stereotypami Szczepan Twardoch sam się im poddaje, utrwalając stereotyp Ślązaka z "tą miałką śląską rzetelnością, która ceni tylko konkret, wymierność, pracę fizyczną, posłuszeństwo, pokorę, asekuranctwo w tym, co spontaniczne, połączone z tępą odwagą skupioną na obowiązku. Wyrastają z tego mężczyźni zacięci, pracowici, o nielichej inteligencji technicznej, przyziemni, spolegliwi i konkretni." itd., itd.

Wszystko to do bólu naturalistyczne (zainteresowani dowiedzą się nawet jaki smak ma sperma) i podlane stylistyką mającą chyba znamionować filozoficzną głębię - "Drogi ludzkich miłości są zawiłe. Bardziej kręte niż drogi miłości sarnich i miłości drzew. Ale wszystkie prowadzą w to samo miejsce do ziemi, wszystko do ziemi wraca. Wszystko co żyje, jest tylko pulsowaniem ziemi.", której nie powstydziłby się żaden grafoman. Albo jeszcze lepszy przykład, w którym "Ernest wie, że nic nie ma znaczenia i że wszystko jest ważne. Ernest wie, że życie jest, a potem go nie ma. Ernest wie, że w życiu nie trzeba być szczęśliwym ani nie trzeba cierpieć, jedyne co trzeba, to żyć to życie, nic więcej nie trzeba. Ernest czeka na śmierć z nadzieją i ochotą, bez rozpaczy, bez smutku za tym, co utracone, bo Ernest wie, że nigdy nic nie macie, więc niczego nie możecie utracić, ale to nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia." Czyż to naprawdę nie głębokie? Chociaż mi kojarzy się to nie tyle z głębią, co z kawałami o Stirlitzu i unieśmiertelnionym w piosence kabaretu OT.TO:

"wie, że wiem.
Ja wiem, że on wie.
On wie, że ja wiem, że on wie.

Ja wiem, że wiem.
On wie, że ja wiem.
Ja wiem, że on wie, że ja wiem".
Właśnie, i Ernest też wie...

Dla uniknięcia nieporozumień - "Drach" nie jest jakąś specjalnie złą książką. Jest w niej wiele naprawdę ciekawych epizodów, w rodzaju wspomnienia o dawnej miłości Stanisława Gemandera, czy rozdział Loretto. Höhe 165 nawiązujący to pierwszo wojennych powieści batalistycznych.

Na plus Szczepanowi Twardochowi należy także niewątpliwie zapisać próbę przywrócenia Śląska polskiemu czytelnikowi. Po Morcinku i Bienku, który miał swoje pięć minut w połowie lat 90-tych i z którego "Tetralogią gliwicką" skojarzenia nasuwają się automatycznie zapanowała bowiem "w tym temacie" martwa cisza. Tyle, że o ile tamte powieści odbiera się jako autentyczne, to w "Drachu", niestety, jest to tylko scenografia a la wieś potiomkinowska. Bienek pisze bowiem o tym, o co sam w jakiś sposób miał szansę się otrzeć, Szczepan Twardoch z oczywistych powodów szansy takiej nie miał i nie pomoże w tym epatowanie śląską gwarą. Co najwyżej mógł doświadczyć środowiskowej zawiści, z której czerpie satysfakcję jego Nikodem ale nie ma w tym niczego specyficznie śląskiego (podobnie zresztą jak i w przypadku rodziny Ebersbachów), rzekłbym, że to uczucie ogólnopolskie, jeśli nie ogólnoludzkie.

wtorek, 20 października 2015

Dymy nad Birkenau, Seweryna Szmaglewska

To przykre gdy jedna z najważniejszych, jeśli nie najważniejsza książka należąca do nurtu literatury obozowej przez ponad 70 lat nie znalazła czytelnika, a już na pewno czytelnika, który przeczytałby ją do końca. Tak... przyszło mi rozcinać kartki (zabieg dzisiaj, w odniesieniu do książki, czytelnikom nieznany) "Dymów nad Birkenau", trzeciego wydania, z 1946 roku, i pomyśleć, że książka miała trzy wydania w ciągu dwóch lat.


Szmaglewska mimo trzech lat spędzonych w obozie, nie opowiada o własnych przeżyciach, jako narrator jest kompletnie niewidoczna, choć to co opisuje dotyczy także jej - nie tylko dlatego, że zastrzega, że zamierza "podać wyłącznie fakty bezpośrednio zaobserwowane i przeżyte" ale przede wszystkim dlatego, że siła jej opisów nie pozostawia wątpliwości, że pisze o czymś, z czym się osobiście stykała. Ta jej pozycja narratorki budzi skojarzenia z "Z otchłani" Zofii Kossak, której za taki zabieg dostało się od Tadeusza Borowskiego i którą zresztą Szmaglewska dosyć enigmatycznie wspomina w swojej książce. Tyle, że Szmaglewska przedstawia może nie całkowicie inny, ale w każdym razie odmienny obraz obozu - to w czym obie pisarki jeszcze się zgadzają to niewyobrażalny prymitywizm warunków życia i jego brutalizacja, ale pozostałe akcenty są już jednak inaczej rozłożone.

Przede wszystkim, "Dymy nad Birkenau" mówią o załamaniu wolnościowego systemu wartości. Nie ulega wątpliwości, że "Birkenau staje się dżunglą, w której łatwo zgubić drogę. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak zareaguje na tę samą rzecz dziś, a jak jutro. Nikt nie jest w stanie powiedzieć jak reagować będzie jego sąsiad z lewej, a jak z prawej - bez względu na narodowość i rasę. Opadają łuski zasad, foremki dobrych obyczajów, które czasem w unormowanym życiu pozwalają człowiekowi-zeru przejść przykładnie przez wiele sytuacji nie dostrzegłszy, że jest zerem." a "wszystko, co słabe, delikatne, niezaradne, chore zasługuje na prześladowanie, jest zepchnięte i zdeptane". Bóg tu nie ingeruje, owszem wiara jest jakoś obecna jak wówczas gdy "widzieć można stare kobiety, które co wieczór w grozie ruchliwych płomieni mówią litanię za konających. To modlą się ludzie pozostający jeszcze na chwilę przy życiu za ginących w gazie ludzi." ale takich momentów u Szmaglewskiej jest niewiele. Nie ma też tego poczucia narodowej i religijnej odrębności, tak wyraźnego u Kossak. Nic tu nie jest dla nikogo zarezerwowane, nikt nie jest lepszy i nikt nie jest gorszy. Polki i Żydówki jako capo w brutalności i bezwzględności nie ustępują Niemkom. Owszem zdarzają się porządne ale "smutna to prawda, (...) stwierdzić ją trzeba, że funkcyjni wyrządzili więźniom Oświęcimia co najmniej tyle złego, ile wszyscy SS-mani razem wzięci, gdyż oni właśnie byli owym ślepym mieczem zadającym każdy ledwo zamierzony przez SS-manów cios." i od tej uwagi w książce niewiele można wyłuskać wyjątków.

Pytanie, co było przyczyną takiego zachowania wobec współwięźniów, czy prawdziwa natura człowieka, która w warunkach obozowych straciła swój polor, czy też jest to zachowanie "incydentalne" powodowane chęcią przetrwania za wszelką ceną, które ma zapewnić ochronę przed spełnieniem fatalistycznego "so wie so Brzezinka, so wie so Krematorium"?

Może rzeczywiście Conrad miał rację, twierdząc w "Jądrze ciemności", że człowiekowi brakuje tylko impulsu, okoliczności, które by odsłoniły jego prawdziwą naturę? Tyle, że o ile u niego oznaczało to cofnięcie się cywilizacji o prawie dwa tysiące lat, to rzeczywistość obozowa ma znacznie bliższe paralele. Gdy czyta się, że "nie wszyscy (...) mają siły podnieść się, podejść i przepchnąć się przed innymi do nielicznych kromek. Niektórzy nie zmieniając pozycji wyciągają tylko rękę i nie patrzą w stronę dzielących. Tyle razy dla nich zabrakło, tyle razy o nich, najsłabszych, zapomnieli silni, mający jeszcze moc walczyć o życie. Gdy zdarzy się, że w taką bezradną dłoń głodnego cienia-człowieka wsunie ktoś wreszcie kruszynę chleba on rękę porywa ku oczom, które rozwiera szeroko, i patrzy, dysząc w zdumieniu. Na twarzy jego widać zaskoczenie - i ból - i radość, oczy jak dwie żagwie przywarły do trzymanego w ręce chleba, cała twarz, jak zasugerowana, wymową wszystkich rysów skupiła się na tej kruszynie.", przypomina się scena z gaju śmierci, i uświadamiamy sobie, że to wcale nie musi być li tylko literacka fikcja, jak ją przywykliśmy traktować, oddalona w czasie i przestrzeni ale świadectwo tego co człowiek może uczynić z innym człowiekiem.

Cóż może być większym impulsem niż walka o życie? Nic dziwnego, że "czasem w kimś tworzy się sztuczna, zapożyczona od przestępców odporność, nie przebierająca w środkach umiejętność wychodzenia cało ze wspólnej niedoli, z pokrzywdzeniem innych, z zabezpieczeniem potrzeb własnych." To jest tylko upodobnienie się do tych, którzy ze swoim brakiem skrupułów i brutalnością lepiej sobie radzą w rzeczywistości obozowej, bo przecież znaleźli się w nim nie tylko niewinni ludzie, co jakoś podświadomie zwykliśmy przyjmować, ale także "długoletni kryminaliści, starzy przestępcy, karani czasem ponad trzydzieści razy za kradzież, fałszerze banknotów, eleganccy złodzieje hotelowi, bandyci, zboczeńcy, nierządnice, właściciele domów publicznych - ci przyjeżdżają z politycznymi, razem z nimi żyją traktowani jednakowo, razem idą do pracy i razem kładą się spać."

Szmaglewska porusza jeszcze jedną niewygodną kwestię, pisząc że "o wiele łatwiej "zadekować się" zdrowej i młodej niż chorej albo starej. Toteż wypędzane przez blokowe, idą w pole staruszki ciągnąc na chudych nogach ciężkie drewniaki, idą uśmiechając się pomarszczonymi twarzami do młodych, jakby przepraszały, że są mniej zwinne, że potykają się utrudniając marsz innym." nie stawia jednak "kropki nad i". Nie wyjaśnia, co to tak naprawdę oznaczało. Że "dekując się" jednostki silniejsze skazywały pośrednio jednostki słabsze i mniej zaradne, które musiały je zastąpić, na eskalację cierpień i śmierć. Tylko czy można w nieludzkich warunkach oczekiwać stosowania ludzkich kryteriów z normalnego życia? Czy można oczekiwać by każdy człowiek poświęcał się dla innego stawiając na szali swoje własne życie? Szmaglewska nie podejmuje tego wątku wskazuje jednak na postawy altruistyczne, które w tamtych warunkach urastają do rangi bohaterstwa, i to jest mimo wszystko, pocieszające. 

piątek, 16 października 2015

Kolumbowie, rocznik 20, Roman Bratny

Trafiłem niedawno, na którymś z kanałów TV na film dokumentalny/reportaż "Kto dziś pamięta o Kolumbach" podejmujący próbę rehabilitacji jednej z popularniejszych powieści okresu PRL "Kolumbowie, rocznik 20", do której to popularności przyczyniła się zapewne również obecność na liście lektur szkolnych. Byłem trochę zaskoczony takim postawieniem sprawy, zwłaszcza, że z powieści zrobiono "ofiarę" konsekwencji wydania przez Romana Bratnego jego osławionego "Roku w trumnie". Niezależnie jednak od oceny powieści (o tym za chwilę) film obnażył żenujący poziom niewiedzy, którego nie powstydziliby się nawet blogerzy książkowi "głównego nurtu" (ale nie ma się co dziwić - to nie nowość wydawnicza, nie wznowienie i wydawnictwo nie rozsyła jej w ramach "współpracy") nie tylko na temat samej powieści Bratnego ale także samego pojęcia "kolumbowie".

Kiedyś powieść Romana Bratnego obok "Kamieni na szaniec" i "Pamiętnika z powstania warszawskiego" należała do najbardziej znanych książek poświęconych Powstaniu Warszawskiemu, może zresztą jest tak i obecnie, zwłaszcza że jeśli chodzi o sprawność pisarską, Bratny z pewnością zostawiłby w pokonanym polu wielu powieściopisarzy pretendujących do nagrody Nike. Wzmianki o Katyniu, aluzje do 17 września 1939 r. i epilogu akcji "Ostra Brama" Wilnie, więzienie AK-owców przez powojenne władze, wreszcie niekomunistyczna konspiracja lat okupacji i samo powstanie warszawskie, piętnowane a w najlepszym razie marginalizowane i to wszystko podane w bardzo sprawny sposób. Nie ma tu wgłębiania się w "tajnie dusz" postaci, nie ma "treści intelektualnie nośnych", Bratny nie wymaga od czytelnika intelektualnego wysiłku. Jest za to wartka akcja jak na powieść wojenną przystało, w realistycznym stylu, generalnie bez nachalnego propagandowego zadęcia, przy jednoczesnym "mruganiu okiem" do czytelnika, co z pewnością w tamtych latach (pierwsze wydanie ukazało się w 1957 r.) to było coś.

Ale jeśli trochę uważniej przypatrzyć się książce, to spod tej politury, która ma pozór szlachetnego drewna wychodzą paździerze choćby w postaci sugestii, że decyzja o kontynuowaniu walki po wrześniu 1939 w armii polskiej na Zachodzie to jednak nie to, co decyzja o podjęciu walki w kraju, że niekomunistyczne podziemie stosowało postawę "z bronią u nogi" podczas gdy żołnierz radziecki bohatersko walczył z Niemcami, "narodowcy" zajęci byli przede wszystkim zwalczaniem podziemia komunistycznego, głupi, nieodpowiedzialni dowódcy narażali bezsensownie życie pełnych entuzjazmu, ogarniętych patriotyzmem i chęcią walki ale też naiwnych i niedoświadczonych życiowo i politycznie młodych ludzi, etc., etc., etc.

By nie było wątpliwości, część poświęcona powstaniu warszawskiemu jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem książki, choć i tu wyraźne jest rozdzielenie oceny dowództwa i decyzji o wybuchu powstania od losów zwykłych powstańców. Bohaterstwo, martyrologia, batalistyka - zetknięte z bezdusznością, małostkowością i tchórzostwem. To właśnie dzięki takiemu zestawieniu powieść Bratnego zyskała taką popularność bo stawała się przez to wiarygodna - nie ma w niej bogoojczyźnianego patosu, jest za to strach i odwaga, miłość i nienawiść, co sprawia że bohaterowie książki nie są postaciami ze spiżu lecz żywymi, zrozumiałymi dla czytelnika ludźmi. Nawet w powojennej rzeczywistości, ci którzy się z nią godzą (czytaj: pozytywni bohaterowie) są jakoś bardziej bliscy, nie są może idealni ale kto w końcu jest a przez to bardziej realni, a to że "ślepną" i "głuchną" na to co robi nowa władza, też jest po ludzku zrozumiałe - no, cóż, jakoś trzeba przecież żyć.

Ale o ile jeszcze można przymrużyć oko na manipulacje widoczne w dwóch pierwszych częściach powieści, to część trzecia - "Życie" jest równie "wiarygodna" co, nie przymierzając, "Popiół i diament" stanowiąc przekrój postaw powstańców wobec powojennej rzeczywistości i komunistycznej władzy. Ci, którzy pozostają na Zachodzie zajęci są "szemranymi" interesami stając się w gruncie rzeczy kryminalistami, ci którzy żyją w Polsce są zagubieni bo nie wykorzystują szansy jakiej daje im "ludowa ojczyzna" nie potrafiąc bądź to wybaczyć krzywd jakie od niej zdążyli zaznać bądź to wyzwolić się z dawnego myślenia mimo albo też opowiadają się, mimo początkowych rozterek i trudności za nową władzą zgłaszając akces do partii, która, jak wiadomo, generalnie chce dobrze i poprowadzi społeczeństwo ku świetlanej przyszłości. To, niestety, także są "Kolumbowie, rocznik 20".

piątek, 9 października 2015

Panienka z okienka, Deotyma

Najbardziej znana, a w zasadzie jedyna szerzej znana książka Deotymy, to jak sugeruje już jej podtytuł, "starodawny romansik", klasyka literatury młodzieżowej i jak to bywa, podzieliła los klasyki. Jedni omijają ją z daleka szerokim łukiem, drudzy sięgają zwykle na fali sentymentu do lektur młodości. A powroty, jak wiadomo, bywają ryzykowne. Ten okazał się nie tyle ryzykowny co raczej zabawny, choć gdybym był specjalistą od krytyki feministycznej i gender pewnie zgrzytałbym zębami czytając "Panienkę z okienka" bo to woda na młyn seksistów, wsteczników i w ogóle wszelkiej maści ciemnogrodzian.


W gruncie rzeczy powieść Łuszczewskiej jest adresowana do dziewcząt. Jeśli czyta się, jak to "za kawalerami szły panny także po trzy rzędem. Ubrania ich pstrzyły się różnymi barwami, ale krój miały jeden nieodmienny. Suknia sztywna w ciągnione floresowe wzory, z tyłu mocno powłóczysta, u dołu strefowana kilku pasamonami z ciemnych taśm kamelorowych albo z czarnego aksamitu. Na przód spódnicy spuszczał się długi a wąski fartuszek, w domu zwykle płócienny, a od stroju rąbkowy powiewny, jakby biała szarfa. Stanik twardy i długi dosadnie zarysowywał utoczenie kibici. Rękawy, podobne do męskich, wydęte, rozporkami zatrzęsione, ściągały się u dłoni pod koronkowy mankiet, a z ramion tworzyły dwie wypukłe bańki, niby dwie podpórki mające podtrzymywać równowagę krezy. Ta ostatnia bywała najrozmaitszych rodzajów: czasem grubo rurkowana, a mała w obwodzie, czasem znów cieniuchna, ledwie troszeczkę falująca, a za to szeroka jakby tarcza." i tak dalej przez ponad stronę z okładem, to nie da się ukryć, że nie jest to coś, co chłopcy czytają z zapartym tchem, chyba że któryś z nich zamierza zostać krawcem damskim albo kostiumologiem.

Ale mówiąc szczerze, mam poważne wątpliwości, czy "Panienka z okienka" strawna jest także dla dzisiejszych nastolatek. Brzmi bowiem prawie jak "Pamiętniki" Paska, jak choćby dialog Flory i Kazimierza:
"- Waszmość wykoncypowałeś takową halegorię, aby łódkę swego afektu przeprowadzić między rafami przeciwnych sobie humorów. (...)
- Owóż, upraszam jeno, abyś mię przyjęła pod banderę swojej protekcji, a tuszę sobie, że z takowym sygnałem dopłynę do fortunnego portu", przy którym trudno wstrzymać się od uśmiechu, podobnie jak przy dramatycznym wezwaniu Kazimierza do ukochanej - "Jadwichno moja! Suplikuję...", a na tle całej książki nie są to jakieś wyjątkowe fragmenty.

Ale to w końcu tylko forma, cóż dopiero powiedzieć o treści - aż dziw bierze, że Deotyma nie została jeszcze zmiażdżona przez którąś z krytyczek feministycznych. Jakim polem do popisu byłoby choćby zdanie, w którym pisze - "w domu bowiem tak porządnickiej, a zarazem tak lękliwej osoby, jaką była samotna wdowa, wszelkie wejścia i otwory miały szczelne zamknięcie" dla krytyczki formatu Luce Irigaray (specjalistki od seksualnych aspektów fizyki, która odkryła że "mechanika cieczy jest dziedziną kobiecą, podczas gdy mechanika ciała stałego to sprawa typowo męska - jak wiadomo, kobiece narządy płciowe wydzielają czasem płyny, męskie zaś wystają i sztywnieją.").

Myślę, że przez to pomijanie przez krytykę feministyczną "Panienka z okienka" dużo traci, a tak może miała by szansę na renesans popularności, po z okładem 100 latach. Co prawda Hedwiga i Kazimierz to nie Bella i Edward ale jakieś nowe odczytanie (ups... dekodowanie) z pewnością wyszłoby jej na dobre.

A tak co?! Pozostały leżące odłogiem zupełnie niewyzyskane feministycznie i genderowo przez Deotymę motywy, o co aż się prosi, mamy bowiem przybranego ojca, który chcąc się żenić z pasierbicą więzi ją i który ma za nic kobiecy intelekt, bez ogródek wyznając - "Co mi tam u niewiasty doktorskie dysputy? Byle ją na gębie Pan Bóg pobłogosławił, to już i dość dla niej mądrości".

Mamy macho, może niezbyt rozgarniętego za to wierzącego w potęgę swojej pięści (szabli) ale przecież panującego nad emocjami - wszak wyznaje Hedwidze - "teraz tedy waćpanna możesz zweryfikować, jaka jest dla niej moja adoracja, kiedy, wedle, jej ordynansu, pokłoniłem się temu staremu łykowi, wziąłem rekuzę i nie zdławiłem go na miejscu. Poszedł doma żyw", desperacko zakochanego w niewinnej cud-dziewicy, z wzajemnością zresztą, patriotę, któremu nie smakują "niemieckie specjały, niezrozumiałe dla szczeropolskiego podniebienia; jakieś gruszki z kluskami, jakieś ziółka ze śledziem. Pan Kazimierz byłby wolał zrazy z kaszą albo groch z kapustą". Choć jeśli się chwilę zastanowić, to pojawia się wątpliwość, czy nie jest to patriotyzm wątpliwej próby, bo dla szczeropolskiego podniebienia Kazimierza okazują się jak najbardziej zrozumiałe (o, zgrozo!) zagraniczne trunki - goldwasser, węgrzyn czy alikant.

Postacie kobiet nie robią w porównaniu z mężczyznami takiego wrażenia - ani Hedwiga, która jako katoliczka nie pójdzie za mąż za lutra ani pani Flora, która nie ma takich oporów, gotowa wyjść za każdego byleby tylko miał odpowiednio dużo pieniędzy. Aha, byłbym zapomniał, mimo perypetii głównych bohaterów, chwilami mrożących krew w żyłach, wszystko dobrze się skończyło i żyli długo i szczęśliwie. Czego i Wam życzę!

poniedziałek, 5 października 2015

Okruchy dnia, Kazuo Ishiguro

Oh, ten biedny, głupi, zakłamany Stevens! Im dłużej czytam jego wyznania, tym bardziej mam co do niego tak zwane mieszane uczucia, w których współczucie idzie o lepsze z irytacją. Czy on w ogóle potrafi być szczery? Chwilami przychodzi na myśl paradoks Eubuklidesa, bo czy gdy kłamca mówi, że kłamie, to kłamie czy mówi prawdę? Ale w sumie chyba nie ma mu się co dziwić. Odkryć, że wybór, którego się dokonało okazał się pomyłką i zakwestionować wartości, którym się hołdowało przez całe życie to prawdziwy dramat. Nie tak łatwo jest spojrzeć prawdzie prosto w oczy i przyznać nawet przed samym sobą, a cóż dopiero przed innymi, że życie okazało się porażką - i Stevens zdobywa się na to dopiero u kresu swojej podróży. Czy można mieć o to do niego pretensje? I tak, i nie.


Jego postać Stevensa w powieści jest znacznie mniej sympatyczna niż ta, którą przedstawił w swoim filmie James Ivory, koncentrujący się tam na zmarnowanym uczuciu i nieumiejętności/niechęci do jego wyrażenia. W książce to już nie jest nieumiejętność - to z premedytacją obrana droga życiowa. Trudno chwilami nawet powiedzieć, że to maska czy druga natura bo w przypadku Stevensa ma się wrażenie, że to jego jedyna osobowość i tylko przypatrując mu się przez lupę można dostrzec przebłyski jego rzeczywistej prawdziwej natury. 

Ale nie ma się co dziwić, przecież ideał, do którego dąży, Wielki Kamerdyner, to taki, który "potrafi dopasować się i to całkowicie do swojej roli; nie wytrącą go z niej nawet najbardziej nieprzewidziane, niepokojące czy denerwujące wydarzenia. Nosi swą postawę zawodową tak, jak prawdziwy dżentelmen swój garnitur; nie pozwoli, by ktokolwiek czy cokolwiek odarło go z niej przy innych; odkłada ją wtedy i tylko wtedy, gdy sam tego chce, i zawsze jedynie, gdy jest sam".

I to Stevensowi się udaje, całe życie poświecił trudnej sztuce maskowania uczuć i twierdzi, że jest z tego dumny, dowodem jego doskonałości jest wszak przyjęcie w dniu śmierci ojca i spotkanie w dniu, w którym kobieta, którą kochał przyjęła oświadczyny innego. Ale dla niego to paradoksalnie dni dumy i triumfu, świadectwo panowania nad uczuciami, choć przecież nie całkowitego bo jednak uważny obserwator może dostrzec, że coś się wydarzyło. (Nawiasem, nomen omen, mówiąc, "Okruchy dnia" są w ogóle książka dla uważnych czytelników, od których Ishiguro wymaga rozwiniętej umiejętności czytania między wierszami).

Ale nawet na tym polu, w gruncie rzeczy poniósł klęskę. Wszak wielki kamerdyner powinien służyć w szlachetnym domu, człowiekowi o odpowiednim poziomie moralnym. Co prawda Stevens zapewnia, że lord Darlington "był to człowiek o prawdziwie dobrym sercu, dżentelmen w każdym calu, i dumny jestem dziś z tego, że najlepsze lata mojej służby dane mi było poświęcić właśnie jemu" ale dla każdego jasne jest, że to zwolennik nazizmu, antysemita, człowiek roszczący sobie prawa do decydowania o losach kraju a jednocześnie żenująco nieporadny w normalnych, życiowych sprawach, który nie oszczędził Stevensowi nawet  "traktowania go jak jakiejś tresowanej małpy" czego ten, jak zwykle, nie chce nazywać po imieniu. Kiedy więc Stevens zapewnia, że może "czuć tylko wdzięczność i dumę, że dane" mu było dostąpić zaszczytu służenie w Darlington Hall, czytelnik przeciera oczy ze zdumienia.

Z czego tu być dumnym? Jak można być do tego stopnia ślepym i głuchym, by twierdzić, że uczyni się "wszystko co możliwe, by służyć jego lordowskiej mości aż do pomyślnego osiągnięcia przez niego tych szczytnych celów, jakie sobie postawił" czyli do przymierza z Niemcami? Ile warte są te zapewnienia Stevensa, skoro sam kłamiąc, wypiera się związków z człowiekiem, z którym związał całe swoje dorosłe życie?

A Stevens kłamie przecież nie tylko w tej sprawie. Eh, to jego rozumienie "godności", która polega "na tym by nie obnażać się publicznie" sprawia, że ciągle stawia zasłony dymne, w rodzaju opowieści, o tym, że romansidła są "niezwykle skutecznym sposobem utrzymania i rozwijania umiejętności posługiwania się językiem angielskim", byleby tylko nie przyznać, że tak jak każdy potrzebuje poczucia bliskości i miłości, rani innych byleby tylko nie pozwolić zedrzeć sobie maski z twarzy.

Unieszczęśliwił siebie i kobietę, którą kochał. Głos pani Benn (domo Kenton) jest tak naprawdę echem niewypowiedzianych przez niego słów. Bo przecież jej "nie mam pojęcia, jak uda mi się użytecznie wypełnić resztę mego życia" czy "reszta mego życia jest teraz dla mnie jedną wielką pustką" doskonale odzwierciedlają stan uczuć Stevensa. Nawet jej deklaracja "miłości" wobec męża, w której pobrzmiewa wszystko tylko nie miłość jest dowodem zaprzepaszczenia uczuć, których żadne z nich nie znalazło już u innej osoby.

Dopiero w finale maska Stevensa, na krótką chwilę spada. Wychyla się z niej stary, złamany poczuciem przegranego życia człowiek, który oddał z siebie wszystko, komuś kto nie był tego wart. Ale nie ma w tym żalu do lorda Darlingtona. Wszak to był wybór nie jego lecz samego Stevensa. Lord Darlington "obrał w życiu jakąś drogę, okazało się, że niesłuszną, ale przynajmniej coś wybrał. A ja? Ja nie mogę powiedzieć o sobie nawet tego. (...) nie mogę nawet tego powiedzieć, że popełniałem własne błędy. Doprawdy - nasuwa się pytanie - i jakaż w tym godność?