sobota, 31 stycznia 2015

Bracia Karamazow, Fiodor Dostojewski

Wow! Absolutna rewelacja i mistrzostwo świata (chociaż z drugiej strony, czy takie znowu mistrzostwo - bo konia z rzędem temu, kto doliczy się, ile lat miała Anna Fiodorowna Krasotkin!)! To jest dopiero literatura! To dzięki "Braciom Karamazow" Dostojewski uchodzi za znawcę duszy ludzkiej a właściwie rosyjskiej, co może zakrawać na kosmiczne nieporozumienie, bo gdy czyta się jego wynurzenia na temat narodu bogonośćca, kiedy to "lud napotkawszy ateistę zwycięży go, i nastanie jedna prawosławna Rosja. (...) albowiem lud ten - to lud Boga w sobie noszący" i zestawi się to z obrazami tego samego ludu tak dzielnie poczynającego sobie z własnymi cerkwiami, niecałe pół wieku później, w czasie rewolucji październikowej, można mieć pewne wątpliwości, czy aby Dostojewski na pewno wiedział o czym pisze. Skąd się wziął u niego pomysł, że "czysto rosyjskimi" są pytania "czy jest Bóg, czy jest nieśmiertelność" a rozważania "o socjalizmie, o anarchizmie, o przeistoczeniu ludzkości" to problemy rosyjskie? Ale przecież gdy Wielki Inkwizytor mówi "O, pozwolimy im nawet na grzech, słabi są i bezsilni, i będą nas kochali jak dzieci, za to pozwolimy im grzeszyć" nie można odmówić Dostojewskiemu znajomości swojego narodu, wobec którego te słowa okazały się nadspodziewanie prorocze. 


Ale niezależnie od tego, czy Dostojewski odsłania prawdę o człowieku, czy też tylko jej pozór, swoje wyobrażenie o nim albo półprawdę to nie da się przejść obok jego opus vitae, kwitując je wzruszeniem ramion i lekceważeniem. Owszem, można próbować zrobić z "Braci Karamazow" romansidło, bo przecież powieść ma wszelkie dane ku temu; ojciec i najstarszy syn konkurują o względy kobiety tej samej kobiety dosyć niepewnej konduity igrającej ich uczuciami, a porzucona narzeczona tego drugiego, ciągle go kochająca, jest celem adoracji średniego syna.

Nawiasem mówiąc, ciekawe kto miał rację? Czy Dymitr, który nie może się od niej odczepić, gdy mówi, że zakochała się  nie w nim lecz "w swoim marzeniu, w swoim majaku... ponieważ to m o j e marzenie, m ó j majak!" a może zakochany w niej Iwan, wg którego to "co dla innych jest obietnicą, to dla niej... wiecznym, ciężkim, może ponurym, ale nieustannym obowiązkiem. I będzie odtąd napawać się poczuciem spełnionego obowiązku!" a Dymitr jest jej potrzeby aby "mogła nieustannie rozpamiętywać heroizm własnej wierności i aby mu wyrzucać wiarołomstwo." a może najmłodszy z braci Alosza, który uważa, że dręczy ona Iwana tylko dlatego, że go kocha. a dręczy dlatego, że w Dymitrze kocha własną udrękę a cała jej miłość wmówiła sobie. Już samo to wystarczyłoby na niezłą historię miłosną.

Tak, trzeba przyznać Karamazowowie to niezła rodzinka, "lubieżniki, dusigrosze i jurodiwi!", bo i takich tu nie brak. Wszak u Aloszy dopatrzeć się można powinowactwa z księciem Myszkinem z "Idioty", ci zresztą którzy choć trochę interesują się Dostojewskim znajdą bez trudu i inne nawiązania zarówno do jego twórczości jak i jego życia. Bo czyż na przykład obietnica Katii - "Niech pan posłucha, Alosza, niech pan wie, że skoro się tylko pobierzemy, będę pana podglądać i otwierać wszystkie listy... Uprzedzam pana..." nie przypomina żony Dostojewskiego, Anny, która miała specyficzny stosunek do tajemnicy korespondencji, a wynurzenia na temat zazdrości, że "niepodobna sobie wyobrazić całej hańby i moralnego upadku, z jakim potrafi się oswoić zazdrośnik bez najmniejszych wyrzutów sumienia" nie są odbiciem jego własnych doznać? Albo czy pytanie, "czy istotnie każdy człowiek ma prawo rozstrzygać patrząc na innych ludzi: kto z nich godzien jest żyć, a kto nie godzien?" nie kojarzy się z dylematem Raskolnikowa ze "Zbrodni i kary", a dwaj Polacy przedstawieni jako szwarccharaktery to nie stały element jego twórczości? Etc., etc., etc.  

Ale "Bracia Karamazow" nie są ani romansem, ani kryminałem (mimo zamordowania starego Karamazowa) ani eklektycznym przeglądem motywów twórczości pisarza i epizodów z jego życia, to wizja człowieka takiego jakim go widzi Dostojewski, człowieka pełnego sprzeczności, w którym "diabeł z Bogiem się zmaga, a polem bitwy jest serce człowiecze". Człowieka miotanego burzą uczuć, a uczucia te nie mają granic i hamulców. Jego bohaterowie "trudno uwierzyć: gubią siebie nawzajem nie wiadomo po co, wiedzą o tym, delektują się tym", "to straszne, to, powiadam panu, udręka, koszmar, doprawdy" jeśli w miejsce uczuć używają rozumu, to tylko po to by wyrządzić zło. Jednak czy dla ich ofiar robi różnicę, że krzywda jakiej doznali popełniona jest z wyrachowania albo pod wpływem emocji?

"To tylko nerwy... pańskie przeczulone nerwy" słyszy w czasie przesłuchania Dymitr ale przecież to samo może odnosić się i do innych postaci występujących w powieści. Niewielu tu zwykłych ludzi, większość postaci to wrażliwi niczym mimozy histerycy, noszący nerwy nie pod ale na skórze, w swoich nastrojach wahający się niczym pijani "od płota do płota" i obnoszący się ze swoimi nastrojami publicznie. Gdyby żyli dzisiaj, mogli by zrobić "karierę" w "Rozmowach w toku" Ewy Drzyzgi. Ale jednocześnie w tej histerii, skrajności i ekshibicjonizmie uczuć bohaterowie Dostojewskiego mimo wszystkich wad są jakoś dziwnie bliscy, może dlatego, że "na ogół przecież ludzie, najbardziej niegodziwi, są naiwniejsi i lepsi, niż nam się to wydaje. Podobnie jak my sami."

środa, 28 stycznia 2015

Zabić drozda, Harper Lee

Przypadkiem, niedawno zobaczyłem, że "Zabić drozda" zostało wydane w serii "Cała Polska czyta dzieciom". Nie wiem, kto dokonał takiego wyboru i przez litość nie będę tego komentował. Ja w każdym razie, nie odważyłbym się przeczytać mojemu ośmioletniemu synowi powieści Harper Lee, przynajmniej w tłumaczeniu Zofii Kierszys, w ramach czytania "na dobranoc" i pewnie będę w tym podobny do powieściowej ciotki Alexandry, która zresztą koniec końców okazuje wcale nie tak ograniczoną kobietą jaką widzi ją Smyk.


Nie żeby "Zabić drozda" było złą książką albo mi się nie podobało. Nic takiego, wręcz przeciwnie. Ale jakoś ciężko by mi przyszło, z własnej, nieprzymuszonej woli zapoznawać dziecko z wulgaryzmami, które pojawiają się w powieści. Pomijam już to, że jeśli w ogóle rozpatrywać ją w kategoriach powieści dla dzieci, to z całą pewnością dla takich, które wyrosły już z wieku, w którym to im się czyta.

Gdy ja czytałem "Zabić drozda" po raz pierwszy, jeszcze w szkole, powieść Harper Lee odbierałem w jej najprostszej warstwie jako wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w egzotycznym dla nas anturażu (amerykańskie Południe, Murzyni), książkę ciepłą i wzruszającą. Teraz po ponownej lekturze, to wrażenie się umocniło bo "Zabić drozda" w tej pierwszej, podstawowej warstwie takie jest i pod tym względem należy do nurtu obecnego także i w naszej literaturze, począwszy od Prusa i Żeromskiego poprzez Gomulickiego, Bieniasza i Nowakowskiego a skończywszy na Morcinku oraz Parandowskim, żeby wymienić tylko najlepsze i najbardziej znane. Jest historią świata dziecka i jego wartości w zderzeniu ze światem dorosłych, gdzie nie można być już sobą ale należy przybrać maskę konwenansu ale jednocześnie jest też opowieścią o tym, że poszanowanie autonomii dziecka jest możliwe. 

Druga warstwa, co najmniej tak samo istotna, dotyczy naszego stosunku do innych, tych którzy są dla nas "obcy", "inni" czy jak to jeszcze nazwać, a za symbol której można chyba uważać podejmowane przez dzieci próby odkrycia zagadki, kim jest Arthur "Dziki" Radley, i która widoczna w relacjach zamożni - biedni, kobiety - mężczyźni i chyba tej najbardziej znanej; biali - czarni. Sprowadzanie jednak "Zabić drozda" wyłącznie do statusu powieści antyrasistowskiej, ulokowanej gdzieś pomiędzy Beecher Stowe a Faulknerem byłoby zbytnim uproszczeniem. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że nie jest ono tak antyrasistowskie, jak to się przyjmuje, ograniczając się tylko do eksploatowania wątku sprawy Tima Robinsona prowadzonej przez Atticusa. Harper Lee dostrzega przecież "inność" czarnych, owszem, i oczekuje ich sprawiedliwego traktowania ale chyba niekoniecznie zrównania z białymi. 

W tej drugiej warstwie, da się też bez większego trudu wyodrębnić wątek feministyczny, potraktowany jednak w porównaniu z wątkiem rasistowskim, chwilami z przymrużeniem oka, jak choćby wówczas gdy główna bohaterka zastanawia się, dlaczego, żeby przejść na drugą stronę ulicy, kobiety wkładają kapelusze. 

Pozostaje wreszcie kwestia statusu materialnego i relacji bogaci - biedni, symbolizowana przez dwie odmiany biedy; Ewellów mających status hołoty, z jej skrajnym upadkiem, jakim jest mieszkanie w dawnej murzyńskiej chacie (przypominają się słowa z "Missisipi w ogniu" - "Jeśli nie jesteś lepszy od murzyna, to od kogo jesteś?") i "szlachetnej" biedy Cunninghamów.

Dzisiaj, mam wrażenie, te "równościowe" wątki pobrzmiewają dla nas jako coś przebrzmiałego i nas niedotyczącego ale mimo tego, a może dzięki temu. powieść Harper Lee ciągle porusza tę cieplejszą nutę w naszych sercach. 

sobota, 24 stycznia 2015

Wertepy, Leopold Buczkowski

Powieść Buczkowskiego, obok "Zasypie wszystko, zawieje" Odojewskiego to chyba najwybitniejsza powieść poświęcona Kresom, o lata świetle oddalona od dominującego nurtu sentymentalno-martyrologicznego, w której mlekiem i miodem płynąca kraina ogólnej szczęśliwości zostaje utracona.


Jej historia jest nie mniej ciekawa niż sama książka, "Wertepy" bowiem ukazały się przed wojną tylko we fragmentach, w lwowskim miesięczniku "Sygnały" ze względu na "zaaresztowanie" książki przez policję. W czasie wojny prawa do niej kupił Władysław Ryńca, który właściwie sponsorował pisarzy, kupując od nich powieści, które miały ukazać się po wojnie. Ale powieść ostatecznie wydał Gebethner i Wolff  w 1947 r. przy czym okazało się, że książka znowu nie przypadła do gustu władzy, bo nie obyło się bez ingerencji cenzury dotyczącej epizodu z wojny bolszewickiej, a który o dziwo, znajduje się w wydaniu z 1957 r.

Sam autor wspominał, że zainteresowanie pisarstwem było u niego  kwestią przypadku. Poproszony bowiem został o pełnienie funkcji protokolanta przy sekcji zwłok zabitego przez chłopów koniokrada, która został zresztą w powieści uwieczniona, choć zamiast trzech kartofli jakie wówczas znaleziono w żołądku zamordowanego w "Wertepach""kartofle i chleb, i coś jeszcze, to jest ... skwarki".

Maria Dąbrowska, przez którą zapewne po trosze przemawiała zazdrość wynikająca z niemocy twórczej i w jakiejś mierze odmienne założenia estetyczne, pisała w "Dziennikach" "Już na dwu pierwszych stronicach język bardziej niż zły. Wolno nie widzieć realiów, ale nie wolno ich widzieć fałszywie. Tylko genialna i rewelacyjna myśl może być tak źle i niepoprawnie napisana". Kazimierz Wyka pisał z kolei o ekspresjonizmie i naturalizmie ustawiając pod tym względem powieść Buczkowskiego obok "Wędrówki Joanny" Szelburg-Zarembiny i "Zazdrości i medycyny" Choromańskiego. Mnie z kolei bohaterowie "Wertepów", przynajmniej niektórzy wydają się bliżsi wymykają się jednoznacznemu sklasyfikowaniu. Ja bym powiedział, że ich bohaterom bliżej do Piotra Niewiadomskiego z "Soli ziemi" Wittlina.

Niezależnie już od tego, panuje, chyba zgodne, przekonanie, że "Wertepy" są powieścią "dziwną". Nie chodzi nawet o obrazoburcze potraktowanie bohaterów, których życie "było jak męka psa przykutego do węgła stodoły, wśród pomyj, głodu, niepokoju i tęsknoty bezbrzeżnej" a ich mały świat "niezrozumiały, wrzący nienawiścią, fałszem i wyrachowaniem". Żyje się w nim z dnia na dzień, nie mogąc być pewnym tego co przyniesie jutro i bez nadziei na to że będzie ono lepsze niż dzień dzisiejszy. Świat złodziei, koniokradów, bimbrowników nie cofających się przed niczym, bez litości i bez sumienia. Gdyby Zofia Kossak-Szczucka i Maria Dunin-Kozicka pomieszkały wśród tych ludzi, którzy nie są nawet w stanie określić własnej narodowości ("- Pan Polak? - Albo co, proszę pana? - Pytam się, pan Polak?  - Ja nie wiem co, proszę pana.") wśród tej nędzy, brudu, nieszczęścia i beznadziei choćby tydzień - nie byłyby wówczas tak zdziwione tym, że dwory ich i ich znajomych zostały ograbione przez tych pozornie znanych im sąsiadów.

Ale nie na tym "dziwność" "Wertepów" polega. One po prostu wymykają się jakiejkolwiek jednoznacznej klasyfikacji, może oprócz tego, że można by je zaliczyć do powieści "wiejskich". Nie ma tu głównego bohatera, choć jest kilka postaci, które pojawiają się częściej niż inne, ale trudno jest z kolei powiedzieć na ile są one ważniejsze od innych a na ile tylko tłem dla nich. W opowieści o tym kresowym "zadupiu" płynne są ramy czasowe - nie można być nawet pewnym czy wydarzenia, o które ocierają się postacie - pierwsza wojna domowa i wojna domowa w Hiszpanii wyznaczają jej skrajne punkty. A mimo to, nie ma się wrażenia chaosu, już raczej mozaiki z życia mieszkańców wsi, gdzieś na rubieżach II Rzeczpospolitej.  

niedziela, 18 stycznia 2015

Janion, Transe - Traumy - Transgresje 2, Prof. Misia, Kazimiera Szczuka

Mimo zarzekania się nie wytrzymałem, ciekawość pierwszy stopień do piekła ale niech tam ... Aż dwa lata minęły od ukazania się pierwszej części wywiadu z Marią Janion zanim ukazała się jego część druga. Wiedziałem już, czego mogę się spodziewać, a tu, proszę jaka miła niespodzianka. Widać, że upływ czasu dobrze zrobił Kazimierze Szczuce bo odpuściła sobie prymitywne, rodem z "Pudelka" bezceremonialne pytania o sferę intymną życia Profesor a i hołdownicze wobec niej nastawienie nieco straciło na ostrości.

 
Maria Janion wspomina, że starała się by jej studenci "mieli odwagę myślenia i zadawania pytań", co prawda jej rozmówczyni nadal tym nie grzeszy, ale ten niedobór rekompensuje za to lansowaniem Krytyki Politycznej i feminizmu, choć zwracając się do Profesor nie przestrzega, o zgrozo, "żeńskich końcówek i wielości rodzajów" nad czym ubolewały jej "siostry w feminizmie". Na plus Kazimierze Szczuce należy policzyć za to fakt, że w końcu chociaż raz zdobyła się na odwagę i lekko "przyparła do muru" swoją interlokutorkę, podobnie jak wyrazy uznania należą się jej za troskę, którą wraz ze swoimi konkubentem, otacza na co dzień Profesor.

Zasadnicza różnica pomiędzy obiema częściami wywiadu polega na tym, że "Profesor Misia" jest w mniejszym stopniu rozmową o biografii, a bardziej o poglądach i dorobku Marii Janion. Pewnie najlepiej byłoby, gdyby wcześniej odrobiło się lekcje z jej twórczości ale jakoś trudno mi jakoś wykrzesać do tego zapał. Bo i trudno o niego, gdy  Profesor zaznacza swoje marksistowskie inklinacje tyle, że z rewizjonistycznymi naleciałościami.

Tak zwyczajnie po ludzku, to trudno się nawet jej dziwić, komunizm chyba traktowała jako dźwignię, dzięki której ona, biedna dziewczyna z Moniek zrobiła karierę naukową i mogła sprawować rząd dusz. Oczekiwanie by teraz zanegowała swój wybór, sens pracy całego życia, mówiąc - pomyliłam się, byłby naiwnością. Z drugiej jednak strony, zaskakujące jest to niedostrzeganie rzeczywistego wymiaru marksizmu, który ze swoimi założeniami legł u podstaw największej hekatomby w dziejach ludzkości. Kiedy Profesor mówi "starałam się przedstawić całą komplikację, która, oprócz tej wynikającej z historii filozofii, pojawiła się wskutek totalitaryzmu. Faszyzm unieważnił przecież możliwość krytyki tekstu, zastąpił rozumienie czystością doktryny, uświęcił mowę nienawiści, a dorobek myśli i sztuki europejskiej podeptał." wystarczy przecież w miejsce faszyzmu podstawić komunizm a jej twierdzenia będzie równie prawdziwe.

Naprawdę, Pani Profesor, w świetle pamięci o narzucanym administracyjnie marksizmie także w sferze kultury, mówienia o poglądach Marksa na literaturę brzmi kuriozalnie. Ten brak krytycznej refleksji jest dla mnie u Marii Janion przygnębiający. Tym bardziej, że kiedy mówi "na tym polega ten cały proceder humanistyki, że erudycja, taka najbardziej już dziewiętnastowieczna w moim wypadku, wyniesiona z "grobu młodości", lat spędzonych nad źródłami w bibliotekach, staje się podstawą do pomysłów interpretacyjnych mających poszerzać czy odnawiać rozumienie współczesności", to jej credo jest mi bliskie, bo podobnie jak Profesor uważam, że nie ma mowy o kompetentnej rozmowie na temat literatury bez znajomości jej źródeł. Ciepło mi się też zrobiło na sercu gdy okazało się, że bliska jest jej twórczość Wernera Herzoga a i Diane Arbus nie jest jej nieznana.

Ma też zapewne rację, gdy twierdzi - "Polonistyka, stale powtarzam, jak chyba żadna inna dziedzina, pozostaje skansenem zabójczych komunałów, a już nauczanie romantyzmu w szczególności. Ale nie idzie tylko o romantyzm. Jest też ta nieznośna wygoda, łatwość, w opowiadaniu o człowieczeństwie w obozach koncentracyjnych, w gułagu, podczas ludobójstwa, nagonki, prześladowań i tortur." Sama jednak ulega tej pokusie przeciwstawiając frazesowi "człowieczeństwa", frazesowi "nieludzkiej strony" jakby zapominając, że za zbrodniami komunizmu i faszyzmu, dwóch stron tego samego medalu, stoją zawsze w ostatecznym rozrachunku ludzie i ludzkie czyny.

Wywiad Kazimiery Szczuki z Marią Janion jest książką, o której można powiedzieć, że utrzymuje status quo, w tym znaczeniu, że ci którzy darzą estymą Profesor, zapewne pozostaną przy swoim dla niej podziwie, ci zaś którzy odnoszą się do niej z pewnym sceptycyzmem, mimo panegirycznego charakteru "Transów - Traum - Transgresji" utwierdzą się tylko w tej rezerwie.

piątek, 16 stycznia 2015

Janion. Transe - Traumy - Transgresje. Niedobre dziecię, Kazimiera Szczuka

Przyznaję, jestem nieco sceptycznie nastawiony do Marii Janion. To efekt "urazu" jaki mi pozostał z młodości po nieudanej próbie lektury któregoś z tomów "Transgresji". Ale to moja wina a nie jego Współautorki bo to nie są książki dla licealistów. Jednak gdy niedawno czytałem przyczynkarski tekst Profesor na temat "Z otchłani", moje poczucie winy z powodu uprzedzenia wobec niej nieco zmalało, bo spodziewałem się po niej wyważonego tekstu pisanego sine ira et studio a nie tylko "walenia w bęben", o co zresztą Kossak aż się prosi.


Jak już pisałem u Agnieszki, z pewną podejrzliwością podchodzę do wywiadów przeprowadzanych przez ucznia ze swoim nauczycielem, bo osobista relacja już z definicji zakłada "picie sobie z dziubków" i ślizganie się po trudnych i niewygodnych dla odpytywanego tematach. Niektórym to nie przeszkadza, mi tak. I nie ma co ukrywać wywiad Kazimiery Szczuki z Marią Janion pisany jest właśnie w konwencji "picia z dziubków".

To laurka na cześć Profesor i jeśli ktoś lubi takie rzeczy, z pewnością nie będzie rozczarowany. Nie żebym zaraz coś miał przeciwko panegirykom, nawet nie ale czy naprawdę musi mieć on formę wywiadu? A przedsmak tego co czeka czytelnika widać już w odredakcyjnej notce głoszącej, że w drugim tomie "duch zmarłego Kazimierza Wyki nawiedza mieszkanie Janion". Po lekturze pierwszego tomu należałoby powiedzieć, że jest to raczej duch Stefana Żółkiewskiego, głównego karbowego socrealizmu, który był dla Profesor, jak mówi, wyjątkowo ważną postacią w jej życiu. Ważną i bliską. Odwaga do przyznania się do takich afiliacji w dzisiejszych czasach zasługuje na odnotowanie, tyle że ma się wrażenie, że widmo marksizmu ciągle krąży nad Marią Janion.

Jak inaczej można tłumaczyć wyznanie, że "Związek Radziecki walczył o pokój. W końcu to oni pokonali Hitlera. Jakoś ludzie w Polsce wtedy jednak to doceniali. Teraz może już nie, ale wtedy było inaczej. Te wspomnienia, które czytam, mówiące o tym, że wiadomo było, że oto przyszedł drugi okupant, wydają mi się śmieszne. Nie traktowaliśmy tego jako nadejścia drugiego okupanta, tylko jako wyzwolenie."? Bo rzeczywiście jest się z czego pośmiać, przecież to że "wyzwoliciele" odebrali Polsce blisko połowę terytorium jest przecież takie śmieszne. Co prawda, nie wiem, czy śmiałaby się razem z Marią Janion, Barbara Skarga, która po latach spędzonych w więzieniu i łagrach wróciła do Polski w 1956 roku i tysiące tych, których spotkał podobny a często i gorszy los. I chyba w Profesor też leciutko tli się taka wątpliwość bo zwłaszcza, że była świadoma poczynań Rosjan, tym bardziej, że jej brat, żołnierz AK miał za sobą bolesne doświadczenia kontaktów z nimi.

Można by pomyśleć, że to może tylko taki "skrót myślowy" a la Macierewicz. Ale gdy uparcie opowiada o "obozie reakcji" i "obozie postępu" do którego należała, resztka złudzeń pryska. Tak, tak, to nie pomyłka - dla Profesor marksiści w literaturze to obóz postępu, a reakcja to zapewne "tradycyjna interpretacja historycznoliteracka". Niezły obóz postępu, który tępił przejawy niezależnej myśli i dążył do jej zglajszachtowania nie ograniczając się bynajmniej tylko do werbalnej perswazji.

Tego rodzaju "kwiatki" sprawiają wrażenia, jakby się czytało odpowiedzi rozmówców Teresy Torańskiej z "Onych", tyle że gdzie tam Kazimierze Szczuce do Teresy Torańskiej. W żadnym momencie nie mityguje Profesor, że może coś tu jest nie tak, że akces do "obozu postępu", w okresie kiedy niszczył on ludzi ośmielających się mieć inne zdanie wymaga jakiejś krytycznej refleksji. Tego nie ma, podobnie jak i w innych sprawach, z wyjątkiem "spraw łóżkowych", w których rozmówczyni Profesor przejawia mało delikatną dociekliwość, choć biorąc pod uwagę niedawne publiczne pranie brudów przez Kingę Dunin (do której zresztą Kazimiera Szczuka się odwołuje) i Ignacego Karpowicza nie powinno się być tym specjalnie zdziwionym.

Musiało być jej bardzo niewygodnie przeprowadzając wywiad z Profesor na kolanach i w oparach kadzidła. Kiedy pyta z niedowierzaniem przy okazji wspomnień o Marii Żmigrodzkiej, czy ona "była mądrzejsza od Pani? Czy to możliwe?", chciałoby się powiedzieć - Pani Kazimiero, wazelina powinna mieć swoje granice, nawet w środowisku Krytyki Politycznej!  Jego obecność jest w wywiadzie stale zaznaczana, przez co ma się wrażenie, że Kazimiera Szczuka cierpi na syndrom oblężonej twierdzy, co nie wpływa pozytywnie na szerokość horyzontów. I to widać a co kiepsko wróży na przyszłość, zważywszy na fakt, że wywiad można odebrać jako rodzaj pokoleniowej zmiany warty. Tyle, że teraz "obozem postępu" są feministki, a ci co na zewnątrz to "obóz reakcji" z braćmi Kaczyńskimi na czele, którzy pojawiają się niczym deus ex machina i którym oczywiście się dostało.

Miałem szczery zamiar przeczytania obydwu części wywiadu za jednym zamachem, to niewielkie książeczki, które, trzeba oddać sprawiedliwość, generalnie czyta się bardzo dobrze ale nie dałem rady. Jednak jak tylko trochę dojdę do siebie przy prawdziwej literaturze zabieram się za część drugą tego, pożal się Boże, wywiadu.

sobota, 10 stycznia 2015

Z otchłani, Zofia Kossak

"De profundis clamavi ad te Domine ..." (Z głębokości wołam do Ciebie Panie) - tak zaczyna się Psalm 130, do którego nawiązuje tytuł wspomnień Zofii Kossak, z okresu jej pobytu w obozie w Brzezince, o których  jakiś czas temu przypadkowo zgadało mi się z Koczowniczką. Ten tytuł determinuje charakter książki bo Kossak ujmuje życie obozowe w kontekście wiary, niestety wyraźnie widać, że tematu nie udźwignęła a "Z otchłani" w postaci znanej z wydania rzymskiego oraz dwóch pierwszych wydań krajowych, które ukazały się w roku 1946 i 1947 (jestem po lekturze tego ostatniego) są chyba najbardziej kuriozalnymi wspomnieniami (z których zresztą nie dowiemy się pisarka robiła w obozie) w literaturze obozowej. 


Uspakajający ton wstępu i zapewnienie, że czytelnik nie musi się obawiać w jej wspomnieniach przesady i propagandy okazuje się tylko zabiegiem retorycznym. Sama autorka, chyba uświadomiła sobie, że coś jest nie tak, skoro w 1958 r. książka ukazała się, pozbawiona najbardziej kontrowersyjnych fragmentów, w tym osławionego "czy trzeba Ci było, Jezu, aż tak okrutnego bicza, by kobiety zagnać z powrotem do domowego ogniska?... Czyż trzeba było, aż tak je ugnębić, by poznały, w czym leży największy ich skarb?... Czemu je tak srodze karzesz? Czy przymusowy bezwstyd łagru, to pokuta za harce nagich nimf po plażach i uzdrowiskach, a utrata dzieci karą za to, że niegdyś nie chciały rodzić? - Sponiewieranie odwetem ciał - poprzednią ich pielęgnację, strupy i wrzody - za malowane paznokcie u rąk i nóg, nędza, wszy, głód i ból za materializm, życie ułatwione, obojętność na niedolę innych?" czemu trudno się dziwić, bo  jak można przedstawiać męczeństwo i śmierć niewinnych kobiet jako karę Bożą za manicure?

A nie jest to jedyny "eksces" pisarki - trudno nie być zbulwersowanym gdy troszczy się ona o ... zbawienie duszy oprawców, twierdząc m.in. że "lagier jest szkodliwszy dla tych, którzy nim rządzą, niż dla uwięzionych" i że "gdy zły człowiek morduje dziecko, aniołowie w niebie płaczą. Nie nad dzieckiem, o nie, ale nad mordercą. Gdyż biada mu! ... " Nie da się tego czytać spokojnie i nie dziwię się, że Tadeusz Borowski nie wytrzymał pisząc "Alicję w krainie czarów" jako polemikę wobec Kossak (mam na myśli wersję, która ukazała się w pierwszym numerze "Pokolenia" z 1947 roku a nie o dwa lata późniejszej wersji znanej z "Opowiadań z książek i z gazet", w której merytoryczne zarzuty zostały zastąpione ideologiczną napastliwością).

Wiara staje się w ujęciu Zofii Kossak, z pewnością wbrew jej intencjom, karykaturą i gdy pisze ona, że "w owym czasie transport pawiacki [w którym pisarka przybyła do Brzezinki] przeżywał nieuchronny pono w dziejach każdego transportu okres niezdrowego mistycyzmu, snów i zjawisk nadprzyrodzonych, dotyczących przyszłości" to ma się wrażenie, że ten "niezdrowy mistycyzm" udzielił się jej także w czasie pisania książki. Tu nie chodzi o to, że wiara staje się ratunkiem i pocieszeniem więźniarek, co jest oczywiste i pojawia się także w innych wspomnieniach obozowych, ale o to że ma się ona stać warunkiem przeżycia.

Drugą kontrowersją obok natrętnej quasi-teologii jest zadziwiające spojrzenie na kobiety, na które Kossak patrzy przez pryzmat ... prokreacji. Widać to już w przedziwnym (i zresztą nielogicznym) zestawieniu dóbr przywożonych przez "bogate Żydówki cudzoziemskie", które "prócz wykwintnej odzieży i pościeli, wiozły ze sobą perfumy Guerlaina, kosmetyki Elizabeth Arden, suknie balowe, rakiety tenisowe, podręczne apteczki, środki przeciw zapobieganiu ciąży (to ostatnie było specjalnością Żydówek francuskich), zabawki dziecinne i ... brylanty." a potem w lamencie na widok bezczeszczonych martwych ciała kobiet - "Ileż w tych zwłokach zniszczono możliwości płodu, jak zubożono naród! ... Martwe biodra wieleż mogły urodzić zdrowych, polskich dzieci, piersi mogły wykarmić przyszłe pokolenie.", który wydaje mi się dziwnie mało stosowny.

Trzecim elementem, który może bulwersować jest wyższość moralna Polek nad innymi nacjami więźniarek, może z wyjątkiem Jugosłowianek, a już to że Polki są kimś lepszym niż Niemki jest oczywiste bo przecież "kobiety niemieckie są przeważnie bierne, mało inteligentne i z reguły z dala od życia politycznego" (ciekawe co by na to powiedziała Edyta Stein). Nie zmienia tego obrazu fakt, że chwilami pojawiają się na nim, jakby mimowolne rysy, jak choćby w postaciach sióstr, które otrzymując paczki żywnościowe nie dzielą się nimi z głodującymi towarzyszkami niewoli woląc poczekać aż się zepsują i potem je wyrzucić.

To zresztą tylko czubek góry lodowej jeśli chodzi o dyskusyjność, eufemistycznie mówiąc książki Kossak i nie ma co ukrywać, że tego rodzaju wywody odwracają uwagę czytelnika od dramatyzmu losów więźniarek, a przecież "Z otchłani" obfituje w sceny wstrząsające, takie jak opis zmuzułmanienia, obraz latryn i umierających tam kobiet, chorych na świerzb czy martwych ciał więźniarek, żeby wymienić tylko niektóre z nich i które, moim zdaniem, stanowią największą wartość książki.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Piotruś Pan / Piotruś Pan i Wendy, James Matthew Barrie

Pokoleniowa zmiana pałeczki ... Jako niepoprawnemu konserwatyście, niedawno koleżanka zaproponowała, złośliwie (ach, te kobiety!) bym może, tak dla odmiany kupił dziecku jaką książkę, która ukazała się po 1960 roku, co wziąłem sobie do serca.


Zanim jednak kupię którąś z powieści Marcina Szczygielskiego postanowiłem odrobić lekcje z klasyki. Tym razem padło na "Piotrusia Pana" vel "Piotruś Pan i Wendy" w zależności od tłumaczenia (odpowiednio Macieja Słomczyńskiego i Michała Rusinka) ilustrowane (także odpowiednio) przez Jerzego Srokowskiego i Roberta Ingpena.


Żeby wszystko było jasne, synowi książka się podobała (mnie nie do końca ale ocena dorosłego nie powinna mieć w tym przypadku znaczenia) i to w zasadzie jest wystarczająca rekomendacja. Ja wróciłem do niej po prawie czterdziestu latach, czytając na zmianę oba przekłady i odebrałem "Piotrusia Pana", w gruncie rzeczy jako książkę dla dorosłych, którą równie dobrze mogą czytać także i dzieci.

To przecież opowieść o naturze relacji damsko-męskich w ich tradycyjnych przejawach - cóż za pole do popisu dla ponowoczesnej krytyki literackiej drugiego a może i trzeciego nurtu feminizmu, cokolwiek to znaczy, ale za to jak to brzmi!

Ograniczony w swym tradycjonalistycznym patriarchacie pan Darling będący w gruncie rzeczy, w swym oczekiwaniu podziwu i pretensjami do rządzenia dorosłą odmianą Piotrusia, tyle że znacznie bardziej irytującą.

Pani Darling - kochająca matka i żona, która oddaje pole mężowi, przynajmniej takie można mieć wrażenie. A jednak w prozie życia w jakiej utkwiła, pozostało w niej marzenie o niespełnionej miłości - wszak jej pocałunek dla Piotrusia jest niedostępny zarówno dla męża jak i dzieci.

Wendy - dziewczynka, w której tkwi pragnienie bycia kobietą, oczywiście w tym "uciemiężającym" wymiarze, który sprowadza rolę kobiety do bycia matką i pragnącą miłości mężczyzny (gdzie tu miejsce na karierę?), w dodatku mająca rywalkę w osobie walczącej z nią o względy Piotrusia Cynowego (u Rusinka) vel Blaszanego (u Słomczyńskiego) Dzwoneczka. Jakie to oburzająco seksistowskie! Kobiety rywalizujące o względy mężczyzny, który traktuje je instrumentalnie przypominając sobie o nich tylko wówczas gdy są mu potrzebne! Ach, ten Barrie!

No i faceci, obojętnie mali czy tuzi - twardziele, ale niezbyt rozgarnięci i niezależnie od wieku pragnący ciepła kobiecej miłości, które w nich zwycięża. Ci, którym nie dane było go doświadczyć giną. Tylko jeden, Piotruś Pan, jest w stanie oprzeć się temu pragnieniu bo pozostaje dzieckiem "wesołym, niewinnym i bez serca".

Na szczęście niezależnie od tego, "Piotruś Pan" jest także historią o przygodach dzieci, którym dane było spełnić marzenia rodem ze snów, w których jest wszystko to co może urodzić ich wyobraźnia; wróżki, piraci, czerwonoskórzy, dzikie bestie, no i Nibylandia.

sobota, 3 stycznia 2015

Najlepsze i najsłabsze książki 2014 roku

Jak wszyscy, to wszyscy ... także i ja postanowiłem zrobić swój czytelniczy rachunek z ubiegłego roku. Po 10 książek w dwóch kategoriach, w kolejności alfabetycznej wg nazwisk autorów.
 
zdjęcie ze strony pracowni introligatorskiej Librarium Dominiki Lidii Borysławskiej

Najlepsze

1. Diane Arbus. Biografia, Patricia Bosworth Historia o niezrozumieniu.

2. Pani Bovary, Gustaw Flaubert Cena poszukiwania miłości.

3. Przybyszewski, Stanisław Helsztyński Opowieść o bufonie, który uchodził za geniusza.

4. Inny świat, Gustaw Herling-Grudziński Prawdziwe oblicze "raju na ziemi".

5. Odyseja, Homer Podstawa podstaw rozmowy o literaturze.

6. Chełmno pierwszy nazistowski obóz zagłady, Patrick Montague Obraz zbrodni.

7. Niebezpieczne związki, Choderlos de Laclos Epoka nie ma znaczenia dla miłości.

8. Pod wulkanem, Malcolm Lowry Studium osamotnienia.

9. Kamień na kamieniu, Wiesław Myśliwski Powieść o przemijaniu.

10. Traktat o łuskaniu fasoli, Wiesław Myśliwski Rachunek sumienia w obliczu śmierci.

Słabe, niektóre rozczarowujące a niekiedy zupełna strata czasu i obrażanie inteligencji czytelników

1. Pokolenie, Bohdan Czeszko Klasyka socrealistycznego zakłamania.

2. Matka Makryna, Jacek Dehnel Zmarnowany potencjał, a mogło być tak dobrze.

3. Burza od Wschodu, Maria Dunin-Kozicka Rzewny lament podlany antysemickim sosem.

4. Trędowata, Helena Mniszek Klasyka szmiry.

5. Mordechaj Chaim Rumkowski. Prawda i zmyślenie, Monika Polit Przykład tego jak tytuł rozmija się z treścią.

6. Wiry, Henryk Sienkiewicz Szmira w wykonaniu noblisty.

7. Ścigając pamięć, Grażyna Szapołowska, Aleksandra Bielska Okazuje się, że śmierć bliskiej osoby też można spożytkować.

8. Morfina, Szczepan Twardoch Odcinanie kuponów od polskich kompleksów.

9. Nagrobek z lastryko, Krzysztof Varga Umiejętność (?) pisania krótkich form nie gwarantuje tego samego w odniesieniu do form dłuższych, a przecież mogło być dobrze.

10. Tequila, Krzysztof Varga Jak wyżej.

piątek, 2 stycznia 2015

Majakowski. Stawką było życie, Bengt Jangfeldt

Wiadomo, że Majakowski ma u nas przechlapane. Zapewne już nikt i nic tego stanu rzeczy nie zmieni. Majakowski musi odpokutować za to swoje "Mówimy - Lenin, a w domyśle partia, mówimy - partia, a w domyśle - Lenin" (anegdota z czasów PRL-u dopowiadała - "i tak całe życie, co innego mówimy, co innego myślimy").


"Stawką było życie" to świetna książka, którą czyta się z zapartym tchem, jak skandalizującą powieść obyczajową, której tło stanowi środowisko kulturalne Rosji w początkowych latach komunizmu, przedstawione w sposób daleki od podręcznikowego i w którym przemyka m.in. Gorki, Jesienin, Mandelsztam czy Gumilow.

Obraz Majakowskiego w wydaniu Jangfeldta, to portret człowieka daleki od tego jaki przez lata był serwowany na szkolnych akademiach "ku czci", z którymi Majakowski kojarzy się czytelnikom z mojego pokolenia. To neurotyk, którego promiskuityzm pewnie dzisiaj nazwano by poliamorią, którego ménage à trois z małżeństwem Brików, funkcjonariuszami Czeka/GPU (poprzedzonym jeszcze, jakby tego było mało, "przyjaźnią" z młodszą siostrą Lilii Brik i w którym mąż doręczał żonie listy od jej kochanka) urozmaicane "pobocznymi" romansami zarówno pani Brik jak i Majakowskiego nie był dla nikogo tajemnicą.

Ten krąg jeszcze za życia jego bohaterów doczekał się upamiętnienia w opowiadaniu Paula Moranda "Palę Moskwę" (jest i polski wątek - późniejsza powieść Brunona Jesieńskiego "Palę Paryż" ma nieprzypadkowy tytuł), któremu przylepiono łatkę antysemityzmu, za to, że pisarz nadał mało pochlebnie ale celnie odmalowanym postaciom, żydowskie nazwiska, nie bez kozery, nawiasem mówiąc, bo w otoczeniu Majakowskiego i małżeństwa Brików, którzy sami byli Żydami, dużo było Żydów. 

Majakowski Jangfeldta nie ma nic z posągowej figury wielbiciela rewolucji bolszewickiej i komunizmu. Wybitny poeta, który w swoim egocentryzmie, myśleniu o sobie i własnej twórczości zdecydował się zaprzedać duszę diabłu ale raczej bez specjalnej wzajemności, bo dziwna to była relacja. Wg swojego biografa "nie był oportunistą ani cynikiem, tylko osobą naiwną politycznie. Chciał budować nowe i lepsze społeczeństwo, ale pozostawał ślepy na wydarzenia, które w rzeczywistości przeszkadzały temu procesowi", ale to, moim zdaniem, zbyt litościwa ocena poety.

Nie da się naiwnością polityczną wytłumaczyć opowiedzenia się po stronie morderców, którzy dla władzy poświęcili najpierw tysiące a potem miliony istnień ludzkich, a Majakowski nie był durniem, nie był też ślepy i głuchy i zdawał sobie sprawę z tego co się wokół niego dzieje.

Bez większych wzdragań, choć nie od razu, "zdołał się dostosować do potrzeb nowej rzeczywistości w zakresie tematyki, niezmiennie natomiast tkwił w uporze, jeśli chodzi o warsztat językowy. Nowa treść wymaga nowej formy!" Ale tego jego przekonania nie podzielali ci, którzy kształtowali politykę kulturalną Rosji (głównie za pomocą deportacji, więzień, łagrów i mordów sądowych). To właśnie ta forma sprawiała, że komuniści od których widzimisię zależał jego los, co udowodnił mu Lenin na zmianę pomiatając nim to chwaląc, podchodzili do niego podejrzliwie. Nic to, że według Majakowskiego "robotnicy i futuryści toczą tę samą walkę: cel klasy robotniczej to zbudowanie komunizmu, a futuryzmu - stworzenie kultury, która pasowałaby do nowego społeczeństwa. Problem w tym, że to przekonanie nie było obopólne: futuryści faktycznie robili wszystko, żeby przyciągnąć robotników na swoją stronę, ale ci postrzegali futuryzm jako ucieleśnienie sztuki burżuazyjnej".

Jak mówił Pasternak, "poezje Majakowskiego stanowiły dowód "naiwności i głupoty" lefowskich teorii", a samo środowisko LEF-u, które futuryzm miało na sztandarach, i którego Majakowski, był jednym z "ojców założycieli" odpychało "zbytnią radzieckością - zniechęcającym serwilizmem, to znaczy upodobaniem do buntu, lecz z oficjalnym pełnomocnictwem w ręku". Ale niewiele to mu pomogło bo i tak stał się przedmiotem ataków kolegów po piórze, co w połączeniu z klapą "Łaźni" i perturbacjami osobistymi doprowadziło do jego samobójstwa, o którym zresztą przemyśliwał i przedtem.

Jedna z lepszych biografii, które mi się ostatnio trafiły. Polecam.