czwartek, 25 czerwca 2015

Kordian i cham, Leon Kruczkowski

Nie wiem, czy ktoś jeszcze dzisiaj czyta "Kordiana i chama", chyba tylko jacyś dociekliwi maturzyści i studenci filologii polskiej a to przecież powieść, która swego czasu narobiła niezłego rabanu szarpiąc narodowe świętości. Kruczkowski ośmielił się bowiem zestawić romantyczny wzorzec z prozą życia, trochę ją, prawdę mówiąc, podrasowując, zapewne dla wywołania większego efektu.


Wbrew temu co pisał Kruczkowski, ani Wojciech Bartos Głowacki nie został po powstaniu kościuszkowskim oddany do wojska austriackiego (z prostego powodu - zmarł z ran po bitwie pod Szczekocinami), ani też główny bohater powieści, Kazimierz Deczyński, na którego pamiętnikach oparta jest książka, nie uchylał się od udziału w powstaniu listopadowym. Walczył w nim udowadniając, że postawa, o której pisał Broniewski - "są w ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli ale krwi nie odmówi nikt" miała swoją tradycję.

Dzisiaj, wiadomo, problem patriotyzmu jest traktowany co najwyżej jako stylistyczna figura i to jeszcze w dodatku przestarzała. To rzutuje oczywiście na odbiór i atrakcyjność "Kordiana i chama", który po latach komunistycznych porządków ze swoim społecznym przesłaniem może powodować reakcje alergiczne. Można więc powiedzieć - w czym problem? Dyskusja wokół słów Kazimierza Deczyńskiego - "- Ojczyzna jest jedna: ziemia - mowa - wiara! - Nie!... Ojczyzny są różne!... Chłopska ojczyzna - to jest głód, zimno, choroby i praca równa bydlęcej, chłosta i klątwy, i uciemiężenie!... Ona zawsze była oddzielona od ojczyzny szlachty - sytej, dostatniej ojczyzny, świętującej hucznie, pańskiej!...", to już anachronizm.

Ale wydaje się mi, że ten dychotomiczny rozdział był już fałszywy w chwili jego powstania, bo jego istota sprowadzałaby się do wyboru: czy żyć w podwójnym ucisku, narodowym i społecznym czy też żyć tylko w ucisku społecznym, co dylemat Deczyńskiego zmienia w jakieś kuriozalne nieporozumienie. Niezależnie jednak od tego, prowokuje on do pytania, na ile nasza sytuacja społeczna i materialna determinuje nasze poczucie patriotyzmu? Czy w ogóle taka relacja zachodzi? A może patriotyzm przejawia się w postawie wobec rodaków? I czy istotna jest tu narodowość ciemiężcy?

Jeśli dorzucić do tego stosunek Kościoła do nierówności społecznych, antysemityzm, próbę zmierzenia się z legendą napoleońską i wreszcie upatrywanie przyczyn wybuchu powstania listopadowego w mało patriotycznym motywie zawiedzionych nadziei na karierę w armii, na czele której stał brat cara, Wielki Książę Konstanty, nie trudno zrozumieć, dlaczego w okresie międzywojennym w ciągu zaledwie siedmiu lat książka miała aż cztery wydania. Dzisiaj po latach popularności także w okresie PRL-u, "Kordian i cham" musi je odpokutować kurząc się na półce. Chyba jednak trochę szkoda. 

wtorek, 23 czerwca 2015

Granica, Zofia Nałkowska

Helena Mniszkówna z tej historii zrobiłaby zapewne "wyciskacz łez" na miarę "Trędowatej" bo "rzecz cała ułożyła się ściśle według wiadomego schematu: dziewczyna wiejska i panna z mieszczańskiej kamienicy, narzeczona i kochanka, miłość idealna i zmysły", a tak, Nałkowska napisała naprawdę porządną psychologizującą powieść obyczajową. Może i nie stworzyła arcydzieła ale z pewnością dała sobie radę znacznie lepiej niż na przykład Sienkiewicz w "Wirach" (w obu powieściach można dostrzec podobieństwo motywu żon tolerujących zdrady swoich mężów, którzy wykorzystujących swoje uprzywilejowanie społeczne). Bez dwóch zdań potrafiła znaleźć się we współczesności i poradzić sobie z tym, z czym Sienkiewicz tak nieporadnie sobie poczynał - życiem kobiety.


"Granica" jest powieścią o Rubikonie, który jeśli się przekracza to nawet nie zdając sobie z tego sprawy, a jeśli nawet, to usiłuje się zignorować, a co najmniej pomniejszyć znaczenie tego czynu, zniekształcić w samousprawiedliwieniu nadając mu inne znaczenie niż to czym był w rzeczywistości. I wcale nie "chodzi o to, że musi coś przecież istnieć. Jakaś granica, za którą nie wolno przejść, za którą przestaje się być sobą" bo postacie Nałkowskiej cały czas są przecież sobą, tyle że ich wybory powodują skutki, z którymi się nie liczą w chwili ich dokonania. Ich życie spuentowane jest w kojarzącym się z naturalizmem Dygasińskiego, życiu podwórzowego Burka (Fitka) będącym parabolą ludzkiego losu, losu ludzi upośledzonych społecznie; kobiet i biedoty.

Kto w tym trójkącie, trochę jednak nietypowym, bo nie ma w nim zdradzonej żony a jest zdradzona narzeczona, on i ta trzecia, jest ofiarą? Najprostsza odpowiedź - Justyna, ale przecież jeśli chwilę się nad tym zastanowić, to wypadałoby zapytać, dlaczego? Mamy przecież do czynienia z dorosłą kobietą, świadomą tego co robi, może naiwną ze swoimi nadziejami ale chyba też nie aż tak bardzo, bo przecież zdaje sobie sprawę z tego czego chcą od niej wiejscy "epuzerzy", nad których przedłożyła Zenona, która odpowiedzialność za własny czyn, przerzuca na niego. Fakt, popchnął ją do tego czynu ale przecież w ostatecznym rozrachunku tylko do niej należała decyzja i może właśnie dlatego nie potrafi się z jej konsekwencjami uporać, usiłując własną winę przerzucić także na Zenona.

A może ofiarą jest Zenon, ta prowincjonalna lady Makbet ścigana przez Erynie, zbyt słaby i zbyt wrażliwy by oderwać się od zdarzenia z przeszłości, który dla jego ojca zapewne stanowiłby nic nieznaczący incydent? To co uchodziło bezkarnie ojcu, w przypadku syna kończy się tragedią. Cóż za paradoks, gardził ojcem - a jednak okazuje się nie lepszy od niego. Robi dokładnie to samo, co prawda tylko raz, a odpokutować za winy ojca i swoją. Okazał się w gruncie rzeczy słabszy od słabeusza, jakim był ojciec - poczucie winy ciągnie się przecież za nim aż do końca życia. Ale ta wrażliwość, jeśli rzeczywiście była, była szczególnego rodzaju. Widać w niej przede wszystkim potrzebę oczyszczenia samego siebie, wyrzucenie z siebie tego co go dręczy bez względu na skutki. To jego "ale musisz to zrozumieć, ty właśnie musisz, to nie jest jak zawsze, że to nie jest takie pospolite, że tam ona, a tutaj ty. Tak często bywa, ja wiem, ale to tylko pozór jest taki... A dno jest inne" gdy usiłuje ciężar zrzucić na barki narzeczonej a później żony jest rozbrajające i irytujące zarazem. Bo tu nie ma innego dna, cóż po intencji, gdy w czynach okazuje się taki jak inni.

Wreszcie Elżbieta, która zaakceptowała "normę" - obowiązek kobiety wobec męża, tkwienie przy nim mimo bólu jaki jej zadaje i robienie dobrej miny do złej gry. Ale przecież ona także nie była w sytuacji bez wyjścia sama dokonała wyboru. Zresztą jaką ma w "Granicy" alternatywę? Jedyna jaka przed nią się rysuje to alternatywa jej matki ale to przecież zamiana jednego mężczyzny na innych. Pod tym względem powieść Nałkowskiej to policzek w twarz dla feministek, bo kobiety u niej nie żyją samodzielnie, zawsze gdzieś, choćby incydentalnie jako punkt odniesienia pokazuje się mężczyzna. 

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Trawa śpiewa, Doris Lessing

Świetna książka, ale mam wrażenie jakby mi się trochę wymykała. To dziwne, bo wydaje się, że Doris Lessing opowiedziała prostą historię, bez jakichś ukrytych znaczeń i tajemniczej symboliki (cytat z "Ziemi jałowej" T.S. Eliota, któremu książka zawdzięcza swój tytuł, wydaje mi się dyskusyjny) i wszystko w niej zostało czytelnikowi dokładnie wyłożone. Właśnie, niby wszystko jest jasne, a jednak nie do końca. Kluczem do zrozumienia 'Trawa śpiewa" jest podobno rasizm i feminizm, które rzeczywiście przewijają się jako osnowa przez całą powieść, ale mam wrażenie, że to byłoby zbyt łatwe wyjaśnienie. Moim zdaniem, to tylko katalizatory, które przyspieszają tragedię, która i bez nich wydaje się być nieuchronna.


Czym zresztą miałby być ten feminizm w książce Lessing? Nieumiejętnością i strachem kobiety przed samodzielnym życiem? Traktowaniem zamążpójścia jako kamienia milowego w życiu? Jakoś nie jestem przekonany.

Także rasizm nie wydaje się być dostatecznym wyjaśnieniem dramatu. Wszakże mąż Mary, Dick jest rasistą i nie stanowi to zarzewia żadnych problemów pomiędzy nim a zatrudnionymi przez niego Murzynami. Rasizm co najwyżej potęguje u Mary poczucie winy i zagubienia bo okazuje się, że tylko ktoś kto nie jest pełnowartościowym człowiekiem, pogardzany Murzyn, okazuje jej współczucie i zrozumienie.

Z Mary rzeczywiście jest coś nie tak, niekoniecznie w znaczeniu jakie przypisywały temu określeniu jej znajome ale jej problem to nie kwestia feminizmu czy rasizmu lecz nieznajomości samej siebie. To ona w połączeniu z niezaradnością męża sprawia, że oboje grzęzną w poczuciu beznadziejnej biedy. Cóż ma feminizm czy rasizm do bezradności i marazmu? Przecież bezradności i niezaradności Dicka nikt nie będzie próbował nimi tłumaczyć, a przecież także w jego przypadku wiodą one do nieuchronnej klęski.

Przyczyny tragedii leżą w samych bohaterach w ich cechach charakterologicznych a nie w jakiejś otoczce będącej efektem oddziaływania środowiska, w którym się wychowali i w którym żyją. Dlatego, w przypadku Mary, towarzystwo Mosesa, Murzyna, jest tylko świadectwem upadku ale nie jego przyczyną. Tą stanowiła nędza i to ona była źródłem kompleksów i frustracji Turnerów.

Właśnie, Moses, trzecia osoba dramatu, jak Nemesis wymierzający karę Mary, a w gruncie rzeczy obojgu Turnerom. Kto zresztą wie, czy to rzeczywiście był akt kary a nie akt miłosierdzia, coup de grâce, który definitywnie kończy męczarnie małżonków? Jeśli się zastanowić nad czynem Mosesa, to sprawia on wrażenie konsekwencji tragicznej winy i pychy, którymi obciążeni są Mary i Dick, bo przecież Moses mordując Mary wymierza tym samym karę także i jemu.

Oczywiście, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej - gdyby on nie uległ pragnieniu posiadania wizji kobiety jaką sobie wytworzył, a ona była świadomą własnych potrzeb kierując się w życiu nimi a nie presją społeczności, w której żyła. Gdyby widzieli świat, takim jakim jest on w rzeczywistości a nie takim jakim go sobie wyobrażają. Oboje popełnili błąd ale przecież nie musiało się to zakończyć tragedią. Rzecz w tym, że oboje skazali się na życie w samotności we dwoje. On ze swoją idee fixe życia na farmie, ona z nieumiejętnością pogodzenia się z tym. On nie dostrzegając jej potrzeb albo bagatelizując je, ona odmawiając mu wsparcia w jego pracy. Żadne z nich nie potrafiło wyjść na przeciw drugiemu i samemu zrezygnować z własnych oczekiwań, a jeśli już rezygnowało to nie z własnej woli lecz poddając się woli drugiego niczym łamaniu kołem z poczuciem porażki po stoczonej walce.

To nie mogło się dobrze skończyć. Świetna książka, polecam. 

niedziela, 7 czerwca 2015

Gdzie mól i rdza - raz jeszcze

Nieopatrznie zamieściłem niezbyt pochlebną opinię na temat "Gdzie mól i rdza". Powinienem był wziąć pod uwagę polemiczny zapał Autora i wrażliwość na punkcie własnej twórczości, które beztrosko - o sancta simplicitas! - zlekceważyłem. W tej beztrosce nie byłem odosobniony, bo wykazała się nią także Koczowniczka, która ośmieliła się w komentarzu do mojego wpisu wytknąć występującą, jej zdaniem, nielogiczność, w innej powieści Pawła Pollaka. No i się zaczęło! Jakichże to zarzutów wobec mnie nie było - a to, że stosuję cenzurę (w najlepszym komunistycznym stylu), jestem do Pawła Pollaka uprzedzony, jestem wtórnym analfabetą, o mojej - opcjonalnie - hipokryzji (godnej podziwu), nieumiejętności oceny tekstów i ignorancji (niezłej) czy kłopotach (niejakich) z wyrażaniem myśli chyba nawet nie warto wspominać. Wszystko to podane ze smakiem i wielką kulturą osobistą bo Autor nie ma w zwyczaju obrażać swoich interlokutorów, on tylko stosuje wyrażenia neutralne. Na moje szczęście - bo strach pomyśleć co by to było gdyby Paweł Pollak chciał mnie naprawdę spostponować.

Nie będę przytaczał tej całej historii, zainteresowani mogą ją prześledzić. Odniosę się tylko do tych zarzutów Autora, które warte są, moim zdaniem, wyjaśnienia, a które dotyczyły książki będącej przedmiotem mojego wcześniejszego wpisu.


Paweł Pollak skarży się, że nie zamieściłem jego kolejnego postu w odpowiedzi na głos Koczowniczki. Otóż nie został on zamieszczony tylko z jednego powodu, a mianowicie zawartej w nim pod jej adresem impertynencji bo tak się składa, że mam obniżoną tolerancję na arogancję i brak dobrych manier. W meritum dyskusji pomiędzy nimi nie wnikałem, jako że książki, o której dyskutowali, nie czytałem.

Co do tego, że policjanci będący bohaterami "Gdzie mól i rdza" nie rozróżniają bełtu od strzały, już wyjaśniam - niestety, nie obejdzie się bez spoilerowania, tak że ostrzegam ewentualnych czytelników powieści przed dalszą lekturą wpisu - owszem, policjanci nie stają przed koniecznością bezpośredniej oceny "to bełt, a to strzała" ale:
- znajdują człowieka, który według nich został zastrzelony z łuku i tę wersję przyjmuje też prowadzący śledztwo komisarz Przygodny;
- po jakimś czasie Przygodny doznaje iluminacji i orientuje się, że ofiara została zastrzelona nie z łuku a z kuszy.

Jak wiadomo, z łuku strzela się strzałami a z kuszy bełtami. Dla ścisłości, morderca też w ten sam sposób odpiera zarzut Przygodnego, na co słyszy w odpowiedzi, że wystarczy tylko strzelić z bliska i już wszystko będzie w porządku. Ale nie będzie - to nie jest tylko kwestia elastyczności strzały, to także kwestia jej długości. Bełty są krótsze i cięższe od strzał, każdy kto choć raz był na jakiejś "średniowiecznej rekonstrukcji" bez trudu dostrzeże różnicę. Nie używa się strzał z łuku do strzelania z kuszy nie tylko ze względu na elastyczność strzały ale i ze względu na ich długość. To, że bełt jest znacznie krótszy od strzały wynika z konstrukcji kuszy - z jednej strony jego długość ograniczona jest przez naciąg, z drugiej przez sposób ładowania (o czym będzie jeszcze mowa). Kusza przy ładowaniu stawiana jest na ziemi, więc strzała ze względu na swą długość po prostu by się do niej nie zmieściła. Jeśli więc to coś, co tkwiło w piersi ofiary zostało wystrzelone z kuszy (a zostało), to było bełtem, a nie strzałą, q.e.d.

Ale załóżmy, że to, że z kuszy strzela się bełtami jest tylko domniemaniem wzruszalnym. Jeśli ktoś jest odpowiednio zdeterminowany, to może po skróceniu strzelić z kuszy strzałą z łuku, tylko że "skrócenie" strzały zostawia ślad, który laboratorium kryminalistyczne bez trudu by znalazło (w powieści o niczym takim nie ma mowy). Z drugiej strony, kusza teoretycznie może mieć naciąg podobny do tego, jaki mają łuki i dzięki temu strzelać strzałami. Tyle, że wówczas jej rozmiary znacznie przewyższałyby standardowe i trudno byłoby ją nieść nie zwracając na siebie uwagi, bo pokrowiec czy torba, w której byłaby schowana musiałaby mieć bardzo duży rozmiar i rzucałby się w oczy, a morderca zdaje się, wybrał kuszę ze względu, na jej, że tak powiem, poręczność. 

Pomysł z użyciem przez zabójcę kuszy ma też i inne mankamenty. Otóż dwaj policjanci zostali znalezieni w samochodzie z takimi samymi strzałami (niech będzie nawet, że to strzały z łuku), jaką znaleziono w ciele pierwszej ofiary. A skoro w tamtym przypadku morderca strzelał z kuszy, to pewnie i tym razem jej użył. Rzecz w tym, że policjantów było dwóch, gdy pierwszy został ugodzony strzałą, drugi widząc co się dzieje sięgnął po broń - nie zdążył. Morderca był szybszy. Sęk w tym, że kuszy nie da się naciągnąć tak szybko jak łuku, trzeba ją postawić na ziemi i naciąga się cięciwę oburącz (albo korbą lub specjalnym hakiem). Zajmuje to trochę czasu nawet doświadczonemu kusznikowi. Zabójca więc musiał być najszybszym kusznikiem świata albo drugi z zabitych przez niego policjantów był najwolniejszym policjantem świata, skoro widząc co się dzieje, zdążył tylko wyciągnąć broń z kabury, co doświadczonemu policjantowi powinno zająć sekundę, góra dwie. Mówiąc szczerze, cały ten epizod, przy dokładniejszym zastanowieniu się jest mało logiczny, ale jego omawianie wydłużyłoby niepomiernie długość wpisu, który i tak już stał się wystarczająco długi.

To nie wszystko. Okazuje się, że kusza, z której strzelano (strzałami z łuku wg Autora, niech będzie) do pierwszej ofiary została "wypożyczona" przez zabójcę od jego drugiej ofiary, starszego pana, będącego kolekcjonerem broni, który zginął tydzień po pierwszym morderstwie. Miał nie byle jaką kolekcję, był z niej dumny i był świadom jej wartości a przynajmniej uważał ją za wartościową. Jakim więc cudem nie zauważył braku kuszy? Przecież cała kolekcja mieściła się w trzypokojowym mieszkaniu, przy czym kusza nie stała gdzieś w kącie ale była wyeksponowana w gablocie. Czyżby kolekcjoner nie wchodził do tego pokoju przez tydzień, a może sam pożyczył ją mordercy albo może zauważył jej brak i przeszedł nad tym do porządku dziennego? Dziwna sprawa. 

Tyle w sprawie strzał i bełtów, łuków i kusz. Ale to nie jedyne wątpliwości, jakie nasuwają się przy lekturze "Gdzie mól i rdza". Nie dowiemy się na przykład, skąd seryjny zabójca wziął kurarę, odpowiedź na to pytanie pozostaje tajemnicą mordercy i Autora, albo jakim cudem emerytowany profesor uniwersytetu, wykładający wcześniej literaturę polską i parający się malarstwem, nie ma pojęcia, nawet orientacyjnego, o wartości posiadanego przez siebie obrazu Władysława Czachórskiego (jak twierdzi komisarz Przygodny), zna ją za to dobrze pielęgniarz-morderca - jak się okazuje, humanista.