niedziela, 29 listopada 2015

Brązownicy i inne szkice o Mickiewiczu, Tadeusz Żeleński (Boy)

Dzisiaj to już nic takiego, "szarganie świętości" to średnia krajowa i aż dziwne, że podnosiły się głosy oburzenia na supozycje dotyczące homoseksualizmu Konopnickiej, a biografia Kapuścińskiego została poddana cenzurze, ale nawet obecnie "Brązownicy" zachowały trochę swojego smaczku mimo upływu ponad 80 lat od ich pierwszego wydania. Co prawda, to już żadna rewelacja i współcześnie książka Boya-Żeleńskiego przypomina odkrycie, że "słońce wschodzi na wschodzie a zachodzi na zachodzie" ale świetne pióro, żywy język, no i jednak także i tematyka gwarantują kilka godzin przyjemności.

A emocje zaczynają się już we wprowadzeniu Marii Janion - "Mickiewicz z brązu i Mickiewicz żywy", która sama zresztą została poddana zabiegom brązowniczym w wywiadzie-rzece Kazimiery Szczuki. Czegoż to u Janion nie ma - jest "bezprzykładna nagonka klerykalno-faszystowska", "zależność od kościelnej ambony" i "trybuny wstecznego stronnictwa politycznego""burżuazyjna mickiewiczologia". Żeby było ciekawie, w gruncie rzeczy jej tekst można uznać za krytykę Boya-Żeleńskiego, który jednak na szczęście, jak się można dowiedzieć, ostatecznie docenił "perspektywy marksizmu, że szukał drogi poznania i zbliżenia się do jego założeń, że niecierpliwie oczekiwał zasadniczej przemiany obrazu świata (...)". 


Wówczas, gdy artykuły Boya-Żeleńskiego się ukazywały ("Brązownicy" stanowią zbiór tekstów, które łączy przełamywanie tabu obowiązujące w stosunku do postaci i otoczenia Mickiewicza) to musiało być coś, choć przecież patrząc na nie obecnie, te "sensacje" okazują się w sumie całkiem niewinne. Obracają się one wokół trzech tematów. Dotyczą mianowicie Ksawery Deybel, opiekunki dzieci Mickiewiczów, kochanki wieszcza i matki jego nieślubnego dziecka, atmosfery panującej w kręgu towiańczyków, do których należał Mickiewicz oraz jego patriotyzmu.

Przede wszystkim jest to jednak filipika skierowana przeciwko funkcjonowania dwóch obiegów historii literatury; jednego, oficjalnego skierowanego do maluczkich oraz drugiego, ezoterycznego znanego tylko specjalistom, którzy decydują to co można a czego nie można upublicznić z życia autorytetów. Ale paradoksalnie Boy-Żeleński sam widząc belkę w oku przedstawicieli świata historyków literatury sam nie dostrzega jej we własnym oku, gdy zastrzega się - "bardzo intrygująca jest "ustna" tradycja naukowa, oparta na korespondencji Celiny Mickiewiczowej z Towiańskim... Nie śmiem jej powtórzyć..." Także i on więc stosuje wobec czytelników zasadę "wiem ale nie powiem", którą ma za złe ówczesnym luminarzom historii literatury (choć najcięższe zarzuty padają - i słusznie - pod adresem syna Mickiewicza, Władysława), których nazwiska oprócz profesorów Pigonia i może jeszcze Kleinera i Tarnowskiego zapewne już nic nie mówią pokoleniu "gimbazy".

Już tak na marginesie mówiąc, przeżyłem lekki szok, gdy przeczytałem, w jaki sposób wydawnictwo Iskry rekomenduje świeżo wydane "Pamiętniki" Władysława Mickiewicza, pisząc mianowicie, iż są one "znakomitym źródłem informacji o losach Wielkiej Emigracji, nieustających próbach wskrzeszenia rozdartej przez zaborców ojczyzny, świadectwem patriotyzmu wychodźców i ich wytrwałości w dążeniu do wytyczonych celów. Były one przez wiele lat źródłem wiedzy o życiu autora Pana Tadeusza i symbolem kreacji postaci wieszcza przez syna-badacza niejednokrotnie przeinaczającego fakty i naginającego historię dla podkreślenia jego znaczenia w historii Europy w XIX wieku." Podczas gdy jest tajemnicą poliszynela, że Władysław Mickiewicz był hagiografem własnego ojca i miał bardzo specyficzne podejście do dokumentów źródłowych. Jak pisze Boy-Żeleński w "Brązownikach", Artur Wołyński odmówił mu udostępnienia pamiętnika jego ciotki, która mieszkała w Paryżu z Mickiewiczami, pisząc wprost, że nie powierzyłby mu rękopisu "bo cię ludzie obwiniają, że dokumenta fałszujesz przez obcinanie i przerabianie ustępów, które ci się nie podobają, że dokumenty pożyczone do odpisania zatrzymujesz, a właścicielowi oddajesz udatne facsimilia z nadwerężonym tekstem, że w twoich publikacjach naciągasz jedne fakta, inne zupełnie pomijasz milczeniem, aby tym sposobem podnieść zasługi rodzica swojego (...)".

W przypadku śledztwa, jakie Boy-Żeleński przeprowadza w odniesieniu do towiańczyków, widać u niego jakiś lekki rodzaj niezdrowej monomanii. Wszystko bowiem kojarzy mu się z jednym, tak jak młodemu wojsku w kinie, gdy koniecznie usiłuje "wycisnąć" z dostępnych sobie źródeł skandal obyczajowy w środowisku towiańczyków, mając w gruncie rzeczy za całą podstawę swoich przypuszczeń, ostrzeżenia starszych pań skierowane do młodej kobiety, która udaje się do Paryża. Nie żebym próbował wybielać sektę Towiańskiego ale od przestróg jeszcze daleka droga do atmosfery "Sodomy i Gomory".

Wydaje mi się, że z punktu oficjalnego, podręcznikowego wizerunku Mickiewicza najbardziej interesująca jest kwestia patriotyzmu poety. To nie tylko rekord świata w powolności przyjazdu do kraju na wieść o wybuchu powstania listopadowego, którego bicie rozpoczął w grudniu 1830 r. wyjeżdżając z Rzymu by w maju 1831 r. znaleźć się w Paryżu a od sierpnia do marca 1832 r. zabawiać się zjeżdżając wzdłuż i wszerz Wielkopolskę do czasu doczekania wiadomości o klęsce powstania i po której wyjechał do Drezna. Jego "patriotyczną" postawę świetnie puentuje historia - "kiedy raz w liczniejszym zebraniu poeta wywodził, że należało raczej zagrzebać się żywcem pod murami Warszawy niż uchodzić z życiem za granicę, odpowiedział generał Małachowski: "Chyba dlatego tak wypadało postąpić, abyś pan miał jedną ruinę więcej, na której z boleścią mógłbyś opiewać nasz upadek"." Ale o ile ripostę Kazimierza Małachowskiego można jeszcze potraktować w kategoriach anegdoty, to jednak nie da się tego zrobić w przypadku listu Mickiewicza, w którym "podzielał szczęście swoich spółrodaków" z okazji... koronacji cara Mikołaja I na króla Polski, nie mówiąc już o wiernopoddańczym wstępie do petersburskiego wydania "Konrada Wallenroda". Tu jednak, o dziwo, Boy-Żeleński nie jest już tak bezkompromisowy w ocenie faktów, w przeciwieństwie do wcześniejszej bezpruderyjnej oceny poszlak.

Niezależnie jednak od tego, jak ocenia się sądy Boya-Żeleńskiego, to niezależnie od czytelniczej atrakcyjności tematu - targnięcie się na pomnik ze spiżu zawsze jest czytelniczo atrakcyjne, swoją atrakcyjność zawdzięczają lekkiemu pióru, dalekiemu od podręcznikowej nudy. Pewnie gdyby swego czasu zdecydował się on na napisanie podręcznika do historii literatury, może niewiele byśmy dowiedzieli się o twórczości literackiej jako takiej ale o życiu ich twórców z pewnością już tak. Tego Boyowi-Żeleńskiemu odmówić się nie da.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Rękopis znaleziony w Saragossie, Jan Potocki

Największe literackie wydarzenie roku! Efekt "Wow" gwarantowany! Nie, nie, to nie jeszcze jeden spęd blogerów, na którym radzi się jak by tu zwiększyć ilość wejść na bloga albo jak załapać się na "współpracę" z wydawnictwem i nie, to nie kolejne targi, na których można kupić taniej książki i zdobyć autograf książkowych celebrytów, nie, to także nie kolejna edycja konkursu, który wygrywają autorzy i książki, o których za kilka lat nikt już nie pamięta, nie - to pierwsze, kompletne wydanie "Rękopisu znalezionego w Saragossie".

Jakoś dziwnie cicho o nim na blogaskach, choć przecież jeśli chodzi o objętość, powieść Potockiego nie ustępuje "Księgom Jakubowym" ani książkom "królowej polskiego kryminału" więc już choćby pod tym względem powinna robić karierę w książkowej blogosferze. No, ale być może Wydawnictwo Literackie tym razem odmówiło "współpracy", a jeśli tak, to słusznie bo książka broni się sama, także dzięki przekładowi Anny Wasilewskiej  (jej "Słowo od tłumacza" jest nie mniej ciekawe niż sama historia powieści), dzięki której na tekście nie znać piętna czasu. W ogóle z pewnym niepokojem odnotowuję nową jakość - bo ani wydawnictwo nie zachwala, ani tłumaczka nie deprecjonuje wcześniejszego przekładu i jego opracowań, co na tle napompowanych do granic wytrzymałości balonów próżności i miłości własnej niektórych tłumaczy, których przekłady są - a jakżeby inaczej - kongenialne, stanowi miłą odmianę, znamionująca klasę. Dziś o takiej postawie mawia się chyba "old school" a to przecież takie nienowoczesne.


Wyrzekałem niedawno na biografię Potockiego ale czego by o niej nie mówić, to muszę jej jednak oddać sprawiedliwość - dzięki niej czytałem "Rękopis znaleziony w Saragossie" ze znacznie większym zrozumieniem niż w przypadku gdybym książki Rosseta i Triaire'a nie znał. Może nie byłaby to "Sefer Zohar czyli Księga blasku, nazwana tak, gdyż nic nie można z niej zrozumieć, tak bardzo bijąca z niej jasność oślepia rozum" ani "Sifra Dizeniuta, czyli Księga tajemna, w której nawet najbardziej zrozumiały fragment może uchodzić za zagadkę" ale z pewnością umknęłoby mi znacznie więcej rzeczy, bo co do tego, że umknęło mi wiele, nie mam wątpliwości. Świadomość tego sprawiła, że po lekturze powieści Potockiego stanąłem w rozkroku - z jednej strony pisanie o niej po jednokrotnym przeczytaniu wydaje się rzeczą co najmniej ryzykowną, z drugiej jednak, i na tym chyba polega zasadniczy urok "Rękopisu znalezionego w Saragossie" - na zagubieniu czytelnika w gmatwaninie wątków i postaci oraz próbach odnalezienia łączących je tropów. Gdzie tam Julio Cortazarowi do Jana Potockiego!

Czytając "Rękopis... ", nie raz i nie dwa cofałem się, trochę rozbawiony swoją bezradnością wobec opowieści w opowieści, w opowieści, w opowieści, w opowieści, dając zresztą kilkukrotnie za wygraną, za to z mocnym postanowieniem powrotu do niej. Zwłaszcza, że nawet po jednorazowej lekturze ma się już przeświadczenie, że to coś więcej niż tylko literacki figiel nudzącego się arystokraty, opowieść "o wampirach i widmach, o zmorach i duchach, o zjawach i wisielcach" i przygodach miłosnych utrzymanych w libertyńskim tonie, gdzie się "nieustannie obiera klasztory na teatrum (...) swawolnych przygód" ale mimo wszystko dalekich od bezpośredniości (miłośnicy mocnych scen a la Szczepan Twardoch z pewnością będą zawiedzeni). Nie ulega wątpliwości, że wędrówka kapitana gwardii walońskiej Alfonsa von Wordena przez góry Sierra Morena to tylko pretekst, ale pretekst do czego? Literackiej zabawy? Przedstawienia własnych poglądów na świat? Zwerbalizowania własnych doświadczeń życiowych?

Pewnie wszystkiego po trochu, choć mi najciekawsza wydaje się ta trzecia opcja bo trudno nie zauważyć odniesień do biografii Potockiego i nie chodzi mi nawet o motywy wyzyskane przygodowo, że tak powiem, ale raczej o te, które mówią coś o samym autorze.

Czy gdy jeden z bohaterów mówi: "mogę powiedzieć, że wcale nie znałem Leonory, ale była moją żoną i myśl o niej łączyła się ze wspomnieniem rozkoszy naszego krótkiego związku. Czułem ból, smutek i przygnębienie", nie można w tym dopatrzeć się okazywanego poniewczasie żalu po śmierci pierwszej żony? A wzmianki o szaleństwie - "moje roztargnienie sprawiło, że w (...) uważano mnie za pomylonego, i było coś na rzeczy, albo raczej sprawiałem wrażenie szaleńca, albowiem moje szaleństwo różniło się od obłędu pozostałych współobywateli" albo "dowiedziałem się, że uchodzę za szaleńca, i z wielkiej egzaltacji spadłem w otchłań przygnębienia. Wyznam, że stan zniechęcenia był długi i bolesny" nie są reakcją na opinie na jego temat?

Czy nie odnajdujemy poczucia bezużyteczności i stanu depresji, które leżały u podłoża samobójstwa w opisie, w którym do duszy jednej z postaci "zakradł się smutek, ponieważ nawyk pracy, podtrzymywanej nadzieją, był dla niego najprzyjemniejszym towarzystwem i wypełniał mu całe dnie. Teraz utracił to towarzystwo i nuda, której nigdy wcześniej nie zaznał, zaczęła mu doskwierać"? Albo czy rada, której udziela - "gdy poczujesz się czymś przygnębiony, usuń się, zamknij w sobie, pokrzepiaj duszę własnymi zasobami, a wtedy doświadczysz szczęścia" nie jest wyrazem nadziei, które towarzyszyły decyzji o powrocie do rodzinny włości, a która okazała się pomyłką. Czy nie można jej traktować jako próby odnalezienia także dobrych stron w decyzji, do której czuł się zmuszony okolicznościami? A jednocześnie, patrząc na jego podróżnicze doświadczenia można powiedzieć, że jako do człowieka przeciwieństw (podobno) jak ulał pasowała do niego skarga - "dręczy mnie niepokój, którego nie potrafię wyrazić, nazwać ani opisać, że pragnę odetchnąć innym powietrzem, zobaczyć horyzont, lasy, góry, morze, ludzi i z pewnością umrę, jeśli nie uzyskam takiej sposobności", choć świadom jest też drugiej strony medalu, gdy pisze, że "wielu ludzi zna świat z wyjątkiem własnego kraju". W ustach człowieka, który większość swego życia spędził poza granicami kraju i którego nieumiejętność w posługiwaniu się językiem ojczystym była tajemnicą poliszynela brzmi to bardzo wiarygodnie. Etc., etc., etc.

Ale można odnaleźć także bardziej "materialne" nawiązania do biografii, jak choćby przewijających się wielokrotnie kawalerów maltańskich, chociaż ciekawsze wydają się takie drobiazgi jak nawiązanie do zainteresowań chronologią albo wzmiance o skamieniałościach, która była śladem po jego nieudanym posłowaniu do Chin, w trakcie którego natrafiał na skamieniałości mamutów.

Jest też "Rękopis znaleziony w Saragossie" w jakimś stopniu pewnie też i wizją świata, którą można dzisiaj interpretować w sposób, o jakim Jan Potocki zapewne nawet nie śnił. Zwolenniczki feminizmu ze zgrozą mogą odkryć, że Potocki wyprzedził Luce Irigaray pisząc o "pewnych własnościach krzywych oskulacyjnych" na powierzchni męskiego ciała w punktach styku z dwiema kobietami, bo co trzeba ze zgrozą zauważyć - jego bohaterowie często miewają "okoliczność" z dwiema paniami na raz, a bywa że i z trzema.

Wszystko to podlane dowcipem, jak wówczas gdy jeden z bohaterów żałuje: "Ach! Czemuż - prawił - nie posłuchałem fra Heronima de la Trinidad, mnicha, kaznodziei, spowiednika i wyroczni naszej rodziny; jest on szwagrem pasierba szwagierki ojczyma mojej macochy, a będąc naszym najbliższym krewnym, nie pozwala, by cokolwiek w rodzinie wydarzyło się bez jego rady" - może nie pobudzającym do rubasznego śmiechu ale do uśmiechu z pewnością.

Bezapelacyjne największe literackie wydarzenie roku! 

sobota, 21 listopada 2015

Jan Potocki. Biografia, François Rosset, Dominique Triaire

François Rosset i Dominique Triaire dokonali trudnej sztuki - "zakatowali" chyba pasjonujący życiorys. Piszę "chyba pasjonujący" bo z ich książki trudno to stanowczo przesądzić, z drugiej strony nawet pobieżna znajomość biografii Jana Potockiego wskazuje, że są wszelkie dane ku temu by tak sądzić. Niestety, panowie robią co mogą by zanudzić czytelnika i niewiele im brakuje by pobić w tej dziedzinie rekord ustanowiony przez Hannę Kirchner w "Nałkowska albo życie pisane", choć Hanna Kirchner zawiesiła poprzeczkę bardzo wysoko.


A przecież aż się prosi o biografię, którą czytałoby się z wypiekami na twarzy bo mamy do czynienia z człowiekiem, który wymykał się prostemu zaszufladkowaniu. Potocki "nie był człowiekiem jakiegoś kraju, lecz pewnej krainy, że nie należał do jakiegoś narodu, lecz do pewnego porządku społecznego i chciał zajmować należne mu miejsce", "pisał źle po polsku, a jeszcze gorzej mówił, tak że - jak twierdził jego dobry znajomy, Stanisław August Poniatowski - "nigdy nie zaryzykował ani jednej mowy podczas dwóch lat swojego posłowania" (w okresie Sejmu Czteroletniego)". "Wyrzekł się polskiej tożsamości, którą obnosił z entuzjazmem, choć przelotnie, w latach 1788-1792" i określenie renegat pasuje do niego jak ulał. Jego umysł, "jego charakter i osobowość zawsze cechowało pewne rozdwojenie: zarazem wyrachowanie i marzycielstwo, rygoryzm i fantazja, rozsądek i szaleństwo" ale w książce Rosseta i Triaire'a w sumie trudno znaleźć dowody na poparcie tej opinii bo też niewiele można dowiedzieć się o Potockim jako człowieku. Jako podróżniku, literacie, naukowcu, choć w gruncie rzeczy był zbzikowanym erudytą- samoukiem, który "sam rościł sobie wielkie pretensje do pozycji uczonego" - jak najbardziej ale gdybyśmy chcieli dowiedzieć się jaki właściwie był, z tym jest gorzej.

Sferę życia osobistego, która najwięcej mówi o człowieku, Rosset i Triaire traktują po macoszemu, być może jest to poniżej ich godności jako naukowców, zaglądać komuś pod łóżko i pod kołdrę albo przepatrywać szuflady i dlatego koncentrują się oni na widocznej publicznie aktywności Potockiego. A przecież życie osobiste to temat nie mniej frapujący niż na przykład próba posłowania do Chin. Nie dowiemy się więc, co takiego się stało, że jego pierwsze małżeństwo było fiaskiem, jeszcze większym niż drugie, do tego stopnia, że syna z tego związku poznał w zasadzie dopiero jako dorosłego człowieka i nawet nie pofatygował się na pogrzeb żony? Czemu był uważany za wariata przez rodzinę - przesiadywanie w samotności i jakiś pojedynczy epizod (bo to tylko można wyczytać) to chyba trochę za mało. Co prawda Rosset i Triaire wspominają, o tym, że "jego czułe stosunki z piękną i niezbyt skromną matką, burzliwe relacje z teściową, które sugerują miłosną urazę, dziwaczność jego zachowania wobec tajemniczego wielkoluda, Ibrahima" mogły rozpalić wyobraźnię ale najwyraźniej nie rozpaliło wyobraźni Autorów.

Zły jestem na nich bo rzuciłem się na książkę jak "cham na pasztetową", zawsze to przecież ciekawie dowiedzieć się co sądzą o nas inni. W tej mierze zresztą się nie zawiodłem bo obaj patrzą na nas trzeźwo i bez sentymentów, co widać choćby w ich ocenie naszej postawy wobec zaborców  - "Ostatecznie agonia Rzeczypospolitej nie oznaczała kresu wszystkiego: pałace stały na swoim miejscu, fortuny były nienaruszone, tytuły zachowane; niektóre majątki zmieniły państwową przynależność, ale dochody z nich nadal zasilały te same kasy, a chłopi pracowali dla tych samych panów. I dlatego też tak łatwo zdołano doprowadzić do rozbioru tego królestwa." Ale przecież to nie to stanowi clou książki.

Owszem może biografia Potockiego "to oszałamiająca bogactwem panorama Europy czasów oświecenia a także nieocenione źródło wiedzy dla miłośników i badaczy Rękopisu znalezionego w Saragossie." ale wolałbym być oszołomiony bogactwem wiedzy o samym Janie Potockim a nie hipotezami w rodzaju tej, że matka pisarza być może zetknęła się na jakimś przyjęciu z dziadkiem autora słynnych "Listów z Rosji" wydanych, bagatela, prawie ćwierć wieku po śmierci bohatera biografii. Może takie supozycje i są ciekawe, ale tylko Autorzy znają odpowiedź na pytanie, co to ma za znaczenia dla poznania Jana Potockiego.

wtorek, 17 listopada 2015

Awantura w Niekłaju, Edmund Niziurski

Moje powroty do książek z dzieciństwa, tych "chłopackich" oczywiście, to jeden z elementów budowania tradycyjnej, międzypokoleniowej więzi z synem, utrzymanej w nurcie "my, faceci musimy trzymać się razem". Oczywiście chęć przekazania dziecku "pałeczki" przyjmując czasami karykaturalną postać, przyznaję się - również nie jestem bez winy, nie ogranicza się tylko do ojców. W każdym razie powieści Edmunda Niziurskiego nadają się do tego, jak mało które. Mowa naturalnie o jego najlepszych powieściach, kończących się - to ewentualna kwestia sporna - na "Awanturach kosmicznych".


Co prawda, jakby to powiedzieli specjaliści od gender studies, utrwalają one tradycyjne, heteronormatywne stereotypy czy jakoś tak, ale wystawia to tym książkom, paradoksalnie, jak najlepszą oceną. Rzeczywiście, dziewczęta "przemykają" tylko w jego książkach, a nawet gdy zdarza się, że stanowią nawet spiritus movens działań głównych bohaterów, to nawet wówczas bardziej są przedmiotem, niż podmiotem ale nie o feministycznych aspektach "Awantury w Niekłaju" chciałem pisać, bo na to szkoda czasu.

To stadium przejściowe pomiędzy "Księgą urwisów" a "Siódmym wtajemniczeniem". Z pierwszą łączą ją elementy propagandy - nawet piraci na swojej fladze mają napis "precz z kolonializmem i imperializmem", ojciec wodza Kolonistów jest aktywistą partyjnym, nazwisko Adenauera ma pejoratywny wydźwięk (dla niezorientowanych - w latach 60-tych prezydent RFN był dyżurnym chłopcem do bicia propagandystów PRL), a złodzieje przemysłowi usiłują wykraść osiągniecie polskiej myśli technicznej i sprzedać imperialistom z Zachodu. Na szczęście dzieci, przełamując dotychczasowe antagonizmy, zjednoczyły swoje siły i przy współudziale milicji obywatelskiej udaremniły te niecne knowania. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że te wysiłki nieletnich nie na wiele się zdały, jak wiadomo bowiem, silniki "syrenek" i "warszaw" jakoś nie pobiły "mercedesów" i "fordów" więc nawet gdyby kradzież się udała, wielkiej straty nikt by nie poniósł. 

Z kolei wyraźnie widoczny motyw odrzucenia, wynikający z obcości i fizycznych niedoskonałości to zapowiedź "Siódmego wtajemniczenia", w którym stanie się on motywem przewodnim. "W Awanturze w Niekłaju" wyraża się on w stosunku do Światopełka Dauera i ... emerytów z ulicy Zapłotkowej (kapitalna scena z wózkiem zbieracza surowców wtórnych, która się na niej rozgrywa, należy do najlepszych w książce). Ale to nie jedyne podobieństwo tych dwóch powieści bo swój odpowiednik w postaci trumny Klappera znajdą tam też skrzynie Szwajsa, Ogród w twierdzy Persil, a Piraci i Koloniści zmienią się w Matusków i Blokerów. Wreszcie kosmiczne zainteresowania Federacji Astronautów przerodzą się w ucieczkę w kosmiczne fantazje Gustawa Cykorza i Inocynta Ankohlika.  

Ale powiedzmy sobie szczerze, to wszystko to kwestie drugorzędne dla grupy docelowej, czyli dzieci z przełomu podstawówki i gimnazjum. Ważne jest co innego - ważne jest, że są bandy, które ze sobą konkurują i ważne jest poszukiwanie skarbów. To wszystko umieszczone jest w anturażu militarno-wojennym, który zawsze działa na chłopców, niezależnie od wieku i zostało sprawnie opowiedziane (z niewielkimi tylko potknięciami), z wartką akcją, zgrabnie wplecioną, nienachalną dydaktyką. Dzisiaj, co najwyżej może być kłopot z realiami bo akcja powieści rozgrywa się w 1960 roku ale też nie jest wielki mankament skoro książka spodobała się słuchaczowi, który chodzi dopiero do trzeciej klasy.  

poniedziałek, 16 listopada 2015

O "Zaklętych rewirach" Henryka Worcella

Henryk Worcell w gruncie rzeczy znany jest jako autor swej jedynej powieści (nie zmienia tego nawet fakt, że jego opowiadania "Najtrudniejszy język świata" swego czasu był szkolną lekturą), jednego z najciekawszych debiutów powieściowych dwudziestolecia międzywojennego, o którym już wcześniej pisałem. I o ile zdarza mi się pisać krytycznie, choć akurat nie o tej książce, to jest to nic w porównaniu z krytyką, jaką poddali powieść poznańscy kelnerzy na łamach Kuriera Poznańskiego (nr 95 z 1937 roku), a którą poniżej zamieszczam w całości, z zachowaniem pisowni oryginału.


"My, jako zawodowi kelnerzy, nie zgadzamy się z treścią broszury pt. Zaklęte rewiry, albowiem takowa hańbi cały przemysł gastronomiczny, gdyż wywody takowej nie są dla ogółu przeznaczone i nieprawdziwe.
Nasi pracownicy, jak i pracodawcy, poświęcili się swojemu zawodowi z przekonaniem, by przysłużyć się publiczności, ażeby uprzyjemnić takowej pobyt w zakładach gastronomicznych i dlatego idą ich starania w tym kierunku tak dalece, ażeby się publiczność czuła jak w domu, a może nawet lepiej.
Usługa będzie wychowywana w moralności, czystości i sumienności, a jeżeli się zdarzają przekroczenia jednostek, to się ich karci, ale nigdy pod takimi warunkami, jak autor nadmienia.
Jeżeli przewyższa w innych zawodach materializm, to można powiedzieć o gastronomii, iż takowa kieruje się wpierw ideałem, albowiem przeważna część w naszym zawodzie wybrali zawód swój, ze zamiłowania, dlatego jemu najbardziej zależy o dobrą opinię na zewnątrz.
Każdy jest stróżem swojego bliźniego, ażeby wpłynąć na swe otoczenie estetycznie.
Brudy zaznaczone w owej broszurze nie zna się na całym świecie, gdyż przeważnie czy to pracodawca, czy biorca, są wyszkoleni wszechstronnie, osiągnąwszy doświadczenia w rozmaitych krajach.
O ile teraźniejsza generacja nie odpowiada zaletom w naszym zawodzie, staramy się przez kursa wskazać drogę lepszego ujęcia klienteli i dlatego powinna owa powyższa broszura zniknąć, która demoralizuje wszystkich zatrudnionych w zakładach, od picola począwszy aż do właściciela.
Zastanawiamy się nad wywodami autora względem zanieczyszczenia potraw i napoi, ponieważ podawanie takowych jest to wizytówka danego przedsiębiorstwa i nie zgadzamy się na takie wybryki, których się nawet w krajach niekulturalnych omija, gdyż jest to wbrew poczucia ludzkiego, ażeby takie występki mogły być tolerowane.
Dziwimy się, iż produkt takiej broszury mógł zostać przez cenzora przyjęty i dlatego prosimy wszelkie Instytucje jak i Władze o zaprotestowanie dalszemu rozpowszechnianiu owej broszury.
Mając nadzieję, iż nasz protest będzie uwzględniony, skreślamy
Związek Zjedn.
Prac. Gastronomicznych
(-) Józef Grypś"          

środa, 11 listopada 2015

Sześć wcieleń Jana Piszczyka, Jerzy Stefan Stawiński

Kto by nie znał Jana Piszczyka?! Pewnie każdy trafił kiedyś w TV, choćby przypadkiem, na "Zezowate szczęście" albo na jego kontynuację "Obywatel Piszczyk". Ale tak na prawdę, stworzył go nie Andrzej Munk w swoim filmie tylko Jerzy Stefan Stawiński w "Sześciu wcieleniach Jana Piszczyka" (nawiązując zresztą do własnego życiorysu) i nie jest to dokładnie ta sama postać, którą znamy z filmu, budząca przede wszystkim śmiech. Jan Piszczyk Stawińskiego tylko na pierwszy rzut oka może budzić śmiech a z każdą kolejną stroną książki zaczyna dominować politowanie i wreszcie obrzydzenie. Bo kowalem losu głównego bohatera nie jest, jak to on utrzymuje, zezowate szczęście - nie dajmy sobie wcisnąć tej ciemnoty - lecz on sam.


Jest ofiarą własnych kłamstw i oszustw, które w ostateczności zawsze go pogrążają. Jak Pinokio przekonał się, że "kłamstwo zaraz można poznać, ponieważ istnieją dwa rodzaje kłamstw: takie, co mają krótkie nogi, i takie, co mają długi nos", co prawda "zaraz" w jego przypadku jest względne, ale w każdym razie konsekwencje nadchodzą nieuchronnie. Owszem przez jakiś czas można Piszczyka odbierać jako ambitnego człowieka, który chce się wyrwać z ram, w jakie chce wtłoczyć go ojciec, tyle, że w swojej niezgodzie na to, pragnieniu akceptacji "na siłę", porusza się jak słoń w składzie porcelany. Może i chce dobrze, ale jak wiadomo, dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane.

Pierwsze wydanie "Sześciu wcieleń Jana Piszczyka" ukazało się w 1959 roku i niestety duch tamtych lat unosi się nad książką. W dużej mierze jest to bowiem satyra na Polskę lat międzywojennych, zgodna z "jedynie słuszną linią" - wyśmiewane jest harcerstwo, napiętnowane partie narodowe, obrywa się sanacyjnej moralności drobnomieszczańskiej i moralności elit, armii jako zbiorowisku nieudaczników, którzy znaleźli w niej sposób na podbudowanie własnego ego. Stawiński nie zapomniał też wspomnieć o antysemityzmie, bezrobociu i więzieniu komunistów.

W krytyce nowego ustroju Stawiński już nie jest tak pryncypialny. W zasadzie nie wychodzi poza to co praktykowała "Trybuna Ludu" w ramach listów od obywateli, czyli krytyce biurokracji. Wiadomo, to w nowym ustroju był grzyb pasożytujący na zdrowym jądrze sojuszu robotniczo-chłopskiego i pracującej inteligencji, a jego krytyka nie godziła w podstawy ustroju. Zła jest też tzw. prywatna inicjatywa - kobieta która porzuca spracowanego urzędnika administracji państwowej i zdradza go z prywatnym przedsiębiorcą obowiązkowo stacza się, a biuro pisania podań, w którym pracuje Piszczyk oparte jest na niekompetencji i oszustwie.

Ale nawet spod tych pokładów ówczesnej poprawności politycznej da się wypatrzeć, inne, bardziej złowrogie ślady tamtych czasów - to postać kadrowca, wielkiego inkwizytora czuwającego nad moralnością i poglądami pracowników i sprawa napisu w toalecie (oba motywy przywodzą na myśl słynny "Rejs" Marka Piwowskiego), która urasta do niebotycznej rangi i kończy tak dobrze rozwijającą się karierę tytułowego bohatera.

Wszystko to razem, można odczytać jako naiwne przesłanie; oto drogi czytelniku, do czego prowadzi, droga "na skróty", jeśli zaś tylko ciężko i uczciwie pracujesz, pogodzony z losem i przydzielonym ci miejscem na ziemi, nie wychylasz się, może ominie cię miraż sukcesu ale za to będziesz mógł spokojnie żyć.

czwartek, 5 listopada 2015

Wspomnienia z domu umarłych, Fiodor Dostojewski

Jakiś czas temu Koczowniczka trochę mnie zbeształa za to, że kręciłem nosem na "Wspomnienia z domu umarłych". Gwoli wyjaśnienia, kręcenie nosem odnosiło się, naturalnie, nie do literackiego warsztatu, lecz głównych motywów pisarstwa Dostojewskiego, zwłaszcza jego wiary w wyjątkowość natury ludu rosyjskiego, dla którego "najwznioślejszym i najbardziej znamiennym rysem (...) jest poczucie sprawiedliwości i pragnienie jej" i który jest "gotów zapomnieć piekło mąk za jedno poczciwe słowo" czy kompleksu na punkcie Polaków, choć oczywiście tych motywów jest nieporównywalna.


W każdym razie, zasiadłem do powtórki i nie żałuję. Dostojewski, wiadomo - "Zbrodnia i kara", ""Bracia Karamazow" i "Biesy" - to podstawa wiedzy o duszy człowieczej w literackim ujęciu. Ale oprócz tych żelaznych pozycji, jest też grupa utworów, które może nie są okryte aż takim nimbem sławy ale przecież wcale nie są gorsze. Nie mam wątpliwości, że należą do nich "Wspomnienia z domu umarłych". Lokują się one (oczywiście nie pod względem chronologicznym) gdzieś pomiędzy ""Jądrem ciemności" poprzez ukazanie meandrów duszy ludzkiej a "Innym światem" opisując granice człowieczeństwa. Łączy je z nimi także to, że są odbiciem podobnie jak u Conrada i Herling-Grudzińskiego, własnych doświadczeń autora, a nie wydumaną rzewną historyjką.

"Wspomnienia z domu umarłych" są relacją mordercy żony, skazanego na odsiedzenie dziesięcioletniej katorgi w twierdzy, w której Dostojewski wyraził swoje doświadczenia z czteroletniego zesłania. Na tym też polega podstawowa paralela z książką Herling-Grudzińskiego, tyle, że u Dostojewskiego odczłowieczenie widoczne w "Innym świecie" jest dopiero w stadium początkowym. Ale nawet i wówczas był to "własny, osobliwy świat, niepodobny do niczego innego, tu były własne, osobliwe prawa, osobliwa odzież, osobliwe zwyczaje i obyczaje, i martwy za życia dom, i życie jak nigdzie indziej, i szczególniejsi ludzie.", "hałas, rejwach, rechot, klątwy, brzęk kajdan, swąd i kopeć ogolone głowy, napiętnowane twarze, poszarpana odzież, wszystko to - sponiewierane, splugawione... Tak, człowiek jest wytrzymały! Człowiek - to istota, która się do wszystkiego przyzwyczaja, i sądzę, że to najtrafniejsze określenie człowieka."

Ten mroczny portret wcale nie odnosi się tylko do ludzi za kratami. Ci, którzy żyją po ich "dobrej" stronie, wcale nie są lepsi czego dowodem jest opowiadanie "Mąż Akulki", a już z pewnością już nie są lepsi ci, którzy mają chronić społeczeństwo przed tymi, którzy naruszyli jego prawa. Pokusa, na którą zostali wystawieni jest szczególna - "Kto raz zakosztował (...) władzy, tego bezgranicznego panowania nad ciałem, krwią i duchem takiego samego jak on człowieka, podobnie stworzonego, brata w Chrystusie, kto zakosztował tej władzy, kto miał możność poniżyć największym poniżeniem inną istotę, stworzoną na obraz i podobieństwo Boże, ten już nieuchronnie przestaje władać nad swymi doznaniami." Okazuje się, że władza z jej atrybutami również może prowadzić człowieka na manowce - "w mundurze był groźnym bóstwem. W surducie stał się nagle zwykłym zerem i zakrawał na lokaja. Aż dziw, jak wiele znaczy u tych ludzi mundur".

Ale w tym posępnym świecie, według Dostojewskiego, nawet w najgorszej jednostce istnieje pierwiastek człowieczeństwa - "Każdy człowiek, kimkolwiek by był, poniżony żąda - chociażby instynktownie tylko, chociażby bezwiednie, poszanowania swojej ludzkiej godności." Przecież o każdym można powiedzieć "Toć i on miał matkę!", co u Dostojewskiego jest odwrotnością poglądu Conrada o zarodku zła tkwiącym w człowieku, widocznym w słowach Marlowa "A i to miejsce (...) było ongi jednym z ciemnych zakątków ziemi".

Niezależnie od obrazu "domu umarłych" i losów przebywających w nim ludzi, które w skondensowanej formie zawarte są w paraboli przedstawiających losy zwierząt - co najmniej równie ciekawie a znacznie bardziej zagadkowo przedstawia się postać Gorianczykowa, autora odnalezionych przez narratora zapisków. Wyłania się z nich zupełnie inna postać, niż ta którą opisuje narrator. O ile we odnalezionych przez narratora wspomnieniach mamy do czynienia z człowiekiem, który chce czuć wspólność losu wraz z towarzyszami niedoli, choć ci wolą jednak zachować wobec niego dystans, to w wolnym świecie jest on człowiekiem pełnym nieufności do innych. Tam zbrodniarze, tu uczciwi obywatele i to ci drudzy budzą w nim lęk. Odnosi się wrażenie, że bliższy był mu świat więźniów niż świat ludzi wolnych. Być może u podstaw tego leży przyczyna, dla której popełnił zbrodnię, która raz na zawsze podkopała w nim zaufanie do innego człowieka, ale wszakże to jego zaufanie także i w więzieniu było nadużywane. To poczucie wspólnoty szczególnie widoczne jest w braku refleksji i wyrzutów sumienia nad popełnioną zbrodnią - cechą wspólną wszystkich więźniów. Wyjątkiem w tej regule jest tylko dziewczynka - niewinna istota, nieskażona jeszcze wadami dorosłości.

Tajemnicą Dostojewskiego pozostanie natomiast rozwiązanie "zagadki życia", które sprawiało, że ci którzy je posiedli "niemal zawsze pozostają na Syberii i z rozkoszą się tu zadomawiają", chociaż jeśli chwilę się zastanowić i przypatrzeć jego życiorysowi, można powątpiewać, czy rzeczywiście je znał.