wtorek, 28 marca 2017

Stąd do wieczności, James Jones

"Każda (...) powieść ma jakąś moc. Tylko, że zwyczajna działa słabo... Rozumiesz, trochę cię rozśmieszy, trochę wzruszy, możesz się rozpłakać, nawet przestraszyć trochę, no... jednym słowem przejąć, ale to nic groźnego, zaraz wracasz do normy. Tymczasem z tą książką jest inaczej. Ona cię, (...), obezwładnia, opanowuje zupełnie." Co prawda jest to opinia Stefka Żarłocznego na temat "Przygód Anatola Stukniętego na początku", którą wyłożył Gustkowi Cykorzowi ale wydaje mi się, że w dużej mierze mogłaby się odnosić także do książki Jamesa Jonesa.

Przytrafiło mu się to, co zdarzyło się wielu pisarzom, mimo że napisał kilka powieści, tak naprawdę został autorem jednej -  "Stąd do wieczności". Niewątpliwie do jej popularności przyczynił się film z Burtem Lancasterem i Montgomery Cliftem (ale kto dzisiaj oglądałby jeszcze film sprzed prawie 60 lat, kiedy można obejrzeć ładny, lukrowany hit z Kim Beckinsale i Benem Affleckiem w rolach głównych). Także książka zdecydowanie miałaby pod górkę, nie ma tu bowiem tej amerykańskiej papki gwarantującej sukces, bo gwiaździsty sztandar nie powiewa tu dumnie w finale, romanse kończą się bez happy endu, no i jeszcze te wyraźne homofobiczne akcenty. Dzisiaj to by nie przeszło.


Ale wydaje mi się, że paradoksalnie, właśnie to sprawia, że książka znakomicie przetrwała lata i nic się nie zestarzała. To nic, że jej akcja rozgrywa się wśród żołnierzy amerykańskich, na Hawajach, w przededniu ataku na Pearl Harbor. Ma się wrażenie, że równie dobrze mogłaby się rozgrywać w każdym innym czasie i w zupełnie innym miejscu. Zamknięte środowisko, ze swoimi pisanymi i niepisanymi prawami zdominowane przez mężczyzn właśnie poprzez zupełny brak poprawności politycznej wygląda bardzo autentycznie i realistycznie. Nikt nie jest tu też jednoznacznie dobry albo jednoznacznie zły (może z kilkoma wyjątkami), choć oczywiście są postacie, które budzą sympatię bądź antypatię czytelnika ale żadna z nich nie jest jednowymiarowa. Nie są w tym wyjątkiem główni bohaterowie. Ich poczucie sprawiedliwości i wiara w słuszność własnej postawy, chwilami drażniąca bo przecież, stojąca na przeszkodzie ich karierze i szczęściu, tak jak są one powszechnie odbierane, ale jednocześnie budząca sympatię i podziw, idzie ramię w ramię z alkoholizmem i przedmiotowym traktowaniem kobiet, które dla obu są przedmiotem zaspokojenia żądzy ciała.

Mimo, że "Stąd do wieczności" jest przede wszystkim powieścią o zachowaniu prawa do bycia sobą w zhierarchizowanej machinie jaką jest armia, próbie ocalenia cząstki własnej wolności, to jednak mi najbardziej interesujące wydały się wątki feministyczne. Owszem, mechanizmy rządzące instytucją, która rości sobie pretensje do totalnej władzy nad swoimi członkami to ciekawa rzecz, choć gdy czyta się powieść, to wyraźnie widać, że to nie sprawa jakieś pojmowanej abstrakcyjnie instytucji lecz ludzi ją tworzących; oficerów, podoficerów i zwykłych żołnierzy zasłaniających się jej wyimaginowanym autorytetem, niszczących człowieka w imię dobra armii tak jak je pojmują ale też i dla zaspokojenia własnej żądzy władzy.

Ale co najmniej równie ciekawe jak główni bohaterowie są stanowiące ich dopełnienie postacie kobiece. Jones wyprzedził współczesną modę na feminizm, biorąc za bohaterki żonę żądnego sukcesu oficera, do której przylgnęła łatka puszczalskiej oraz prostytutkę. O ile świat ich mężczyzn obraca się wokół wojska, to z nimi samymi sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Jedna w swoich romansach usiłuje odnaleźć poczucie własnej wartości po tym jak utraciła je, okaleczona z winy męża, a druga... No właśnie. Trudna sprawa, znacznie trudniejsza - bo przecież nie rezygnuje z uprawiania swojego "zawodu", a cała jej przemiana polega na wydawaniu pieniędzy na utrzymywanie kochanka (czy jakby to dzisiaj powiedziano; partnera) i zadeklarowaniu zmiany życiowych planów ale przecież nic to w jej życiu nie zmienia. O ile pierwsza staje się niezależna w małżeństwie, które oznacza dla niej tylko formalny węzeł z mężem i uczuciową relację z dzieckiem, to druga wykorzystuje śmierć kochanka dla budowania własnej legendy, która pozwoli zbudować jej, zgodnie z wcześniejszymi planami, nowe życie oparte na kłamstwie.

To co zaskakuje, to fakt, że w książce niewątpliwie mogącej uchodzić za "męską" Jones poświęca tyle miejsca i tyle empatii postaciom kobiecym. Robi to tym większe wrażenie, że nie zupełnie nie widać w tym chęci przecierania jakichkolwiek szlaków ani tym bardziej podążania za modą i to między innymi czyni różnicę między "Stąd do wieczności" a jakimś kolejnym współczesnym wojennym bestsellerem, o którym słuch ginie jak tylko kończy się kampania marketingowa. Co tu dużo mówić, powieść w starym, dobrym stylu! 

czwartek, 9 marca 2017

Magiczne drzewo. Pojedynek, Andrzej Maleszka

Czasami lepiej chyba nie wiedzieć, co czytają własne dzieci i co im się podoba. Od dłuższego czasu moja cierpliwość jest poddana próbie wytrzymałości bo w ramach wieczornego czytania zostałem skazany na lekturę cyklu "Magiczne drzewo" bijącego, podobno, rekordy popularności wśród dziatwy szkolnej i to mimo tego, że znalazł się on, o zgrozo, na liście lektur w szkole podstawowej.  


Przez jakiś czas z rezygnacją znosiłem literacki wybór mojej latorośli, ale gdy dobrnąłem do końca "Pojedynku" a przede mną rysowała się perspektywa lektury kolejnej części cyklu, załamałem się. Takich bzdur obrażających inteligencję czytelników dawno nie czytałem. Rozumiem, że książka w której główną rolę gra magia z istoty swojej musi być niewiarygodna, choć z drugiej strony umiejscowienie jej we współczesnych realiach codziennego życia pozwala przypuszczać, że przynajmniej jeśli chodzi o tło, to powinniśmy mieć do czynienia właśnie z czymś trzymającym się rzeczywistości. Ale to tylko domniemanie, jakby powiedział prawnik, w dodatku domniemanie wzruszalne. 

Książka Andrzeja Maleszki nie ma żadnych szans z powieściami Adama Bahdaja, Zbigniewa Nienackiego czy Edmunda Niziurskiego, nie mówiąc już o postaci głównego bohatera. Jego Kuki, podejrzewam, że wbrew intencjom Autora, to nieszczęśliwe dziecko, nieszczęśliwe w tym sensie, że bardzo ograniczone. Gdzie mu tam do chłopaków wspomnianej przeze mnie trójki autorów, jest pozbawiony inteligencji, wyobraźni i zaradności. Jedynym narzędziem, które ma mu umożliwić realizację jego zamierzeń i jedynym remedium na wszelkie jego problemy jest magia. Bez czarodziejskich przedmiotów nie ma nic do powiedzenia i nic do zaoferowania. Wszystko sprowadza się do tego, że ma dostęp do magicznych przedmiotów, co za szczęściarz. Ale to wszystko można złożyć na karb koncepcji Autora - być może jego zamiarem rzeczywiście było stworzenie bohatera nierozumiejącego słowa nie, idącego po linii najmniejszego oporu i w swojej ograniczoności niepotrafiącego wyobrazić sobie konsekwencji własnych czynów, sięgających dalej niż na wyciągnięcie ręki.

Na karb fantazji Autora można też złożyć oryginalne, bardzo oględnie rzecz ujmując, magiczne pomysły, jak choćby stalowe rekiny z diamentowymi zębami, które odgryzają wyspę od skorupy ziemi. Cóż można powiedzieć. Niezbyt inteligentni bohaterowie, niezbyt inteligentne pomysły. W świecie magii wszystko jest możliwe, zwłaszcza magii w wykonaniu nieletnich i do nieletnich adresowanej.

Ale są też rzeczy, które odnoszą się już nie do magii lecz realiów, w odniesieniu do których logika szwankuje. Widać wyraźnie, że Autor "zapętlił się" się we własnych pomysłach (jak choćby tego, w którym zamienił ludzi w kury), z których wybrnął podobnie jak autor dreszczowca, którego bohater spada w płonącym samolocie, gdzieś na środku oceanu pełnego krwiożerczych rekinów by w następnym zdaniu odnaleźć się po tygodniu w luksusowym hotelu w centrum Nowego Jorku.

Owszem, rozumiem, że literatura dla dzieci ma swoje prawa i nie oczekują one wielkiej powieści realistycznej, ale wciskanie im knotów na zasadzie prawa serii, to jednak lekka przesada. 

środa, 1 marca 2017

Ocalenie, Joseph Conrad

Nie dziwię się, że książek Josepha Conrada nie ma na listach bestsellerów. Zrobił wszystko by się na nich nie znaleźć, choć przecież były czasy, gdy rozgrzewał publikę do białości, żeby przypomnieć jeden z najgłośniejszych krytycznoliterackich pojedynków Dąbrowska vs Kott. A dzisiaj? Dzisiaj nie do przyjęcia jest, że w powieści, w której miłość gra nie mniejszą rolę niż słynne "Conradowskie pojęcie wierności" nie pada żadne jej wyraźne wyznanie a w finale bohaterowie nie żyją długo i szczęśliwie. Tak, nie da zaprzeczyć, że to poważny mankament. I jeszcze ta niedookreśloność prozy Conrada. Niby podąża się za bohaterami z poczuciem, że mniej więcej się ich rozumie ale tak naprawdę pozostaje się z poczuciem niepewności wobec niemożności jednoznacznej oceny postaci. W takim "Ocaleniu" nawet tytuł okazuje się wieloznaczny i jest jest wdzięcznym polem do spekulacji o czyje (lub czego) ocalenie chodzi. 


Nie wątpię, że dzisiaj przypadkowe spotkanie kapitana statku i żony właściciela jachtu, który osiadł na mieliźnie gdzieś na Malajach, rodzące się uczucie między nimi z tłem w postaci malowniczych widoczków (zachody słońca nad morzem, piaszczyste plaże z palmami, śniedzi tubylcy) i dla ożywienia akcji, bitwami tubylczych plemion, nad którymi wisi cień potęgi i sławy dzielnego kapitana mogłoby być wyzyskane "bestsellerowo", a po blogaskach przez jakieś dwa tygodnie, może miesiąc, rozbrzmiewałby chór zachwytów. Ale na szczęście powieść Conrada to zupełnie inna kategoria dzięki czemu książka żyje znacznie dłużej niż trwa kampania marketingowa aktualnego czytelniczego hitu.

Inna rzecz, że przedstawiając problemy dla gimbazy zupełnie abstrakcyjne, książka skazana jest na status reliktu, czyli klasyki z wszystkimi tego konsekwencjami. Conrad podejmuje swój słynny temat wierności sobie, wierności wobec własnych przekonań i złożonych przyrzeczeń a więc tematykę w dzisiejszym świecie passé i zupełnie abstrakcyjną. O takich ludziach, jak główny bohater "Ocalenia" mówi się, że są nieelastyczni, a wiadomo, że tacy kariery raczej nie zrobią.

To poczucie wierności jest tak przemożne, że Tom Lingard nie waha się postawić na szali życia swego i innych, by dotrzymać danego słowa i nie na razić na szwank swego honoru. Cóż za zaślepienie! Tak, zdecydowanie był to człowiek "głuchy na subtelne głosy świata i ślepy wobec tajemniczych jego przejawów, który zawsze był gotów zmierzyć się z konkretną rzeczywistością, bez względu na warunki jak najbardziej nieoczekiwane, przerażające lub groźne, ale jak dziecko był bezbronny wobec ukrytych porywów własnego serca". I ta bezbronność go zgubiła. Przecież to takie takie proste, odwrócić się plecami widząc czyjeś kłopoty, może w odruchu dobrego serca, zdobyć się na słowa żalu i jakieś tłumaczenie. Owszem, przyrzeczenie pomocy, to piękna rzecz ale po pierwszym uniesieniu, gdy tylko głowa ostygnie, czas się wycofać. Nie trzeba się nawet tłumaczyć bo i przed kim, nie będzie się przecież biały tłumaczył przed jakimiś kolorowymi dzikusami. A tu nie dość, że bohater Conrada zabrnął w awanturę, która wcale go nie dotyczyła, to jeszcze nierozsądnie zainwestował swoje uczucie w kobietę, którą miał pecha przypadkowo spotkać.

Nie przeczę, Edyta Travers, bratnia dusza Izabeli Archer z "Portretu damy" nie tylko na nim zrobiła wrażenie, a i dla niej to było coś, co pozwoliło jej na częściowe choćby wyzwolenie, ze świata w którym się dusiła i który ją pętał. Poznanie Toma było dla niej czymś ożywczym, owszem "została pozbawiona wszystkich swych pewników i rzucona w świat pełen niemożliwości", konwenans zderzył się z pierwotnością, wyższe sfery z kompletnie różnym światem, podobno prymitywnym (ale nie dałbym głowy patrząc na intrygi nie mniej skomplikowane niż w świecie angielskiej arystokracji) ale przecież tego w gruncie rzeczy pragnęła. Do niej, tak jak i do Lingarda, stosuje się przekonanie, że "obietnica, dana przez szlachetnie urodzonego człowieka, żyje równie długo jak ten, co ją wypowiedział". Wszakże złożyła kiedyś obietnicę swemu mężowi, na którym się, poniewczasie, poznała. Mogłaby pójść za głosem serca, przeżywa przecież chwile uniesień, Tom ją fascynuje i pociąga ale przecież ona też kiedyś dała słowo. Musi wybierać - nieciekawy mąż, którego "udrękę tępego umysłu lękającego się instynktownie niejasności nasuwających możliwość nowych odkryć" widać jak na dłoni, człowiek, którego "zdumiewająca głupota jego pychy pozostała nietknięta" mimo, że tkwił w samym środku burzy i  mężczyzna, który olśnił ją sobą, i z którego czystości duszy i miłości zdawała sobie sprawę. Ale gdy Tom uzasadniając swoje postępowanie, mówił - "muszę dbać o swoje dobre imię. Na tym polega wszystko", tak i ona również musiała dbać o swoje dobre imię.

To co dla jej męża jest dziwacznością, ekscentrycznością, powodem do zażenowania z powodu zachowania Edyty, to dla tych, którzy mają otwarte oczy, umysł i serce, jest ona kobietą, z gatunku tych, które "są tęczowymi blaskami na twardej i ciemnej powierzchni ziemi" dla których "ludzie się trudzą na ziemi i pod ziemią; dla nich artyści wszelkiego rodzaju przeżywają natchnienia". Tylko co z tego, gdy okazuje się, że "nie uznawała absolutnie żadnych uczuć na świecie, prócz własnych" niezależnie od tego, jakie to były uczucia. To jest jej wyraz "pojęcia wierności", którym doprowadza do klęski Toma i przez który staje w jednym szeregu z własnym mężem, tą nieciekawą figurą, na której wartości już dawno się poznała. Po prostu wie, że należy do innego świata, którego porządek regulowany jest przez konwenanse, świata pozorów i kłamstw, które przyjmowane są za dobrą monetę. Ci, którzy usiłują się wyrwać "gubią się w labiryncie" prawdziwego życia i "kończą na tym, że nienawidzą samych siebie i umierają w rozczarowaniu i rozpaczy." Lepiej, już być tam gdzie się jest i próbować zapomnieć.

Conrad w szczytowej formie.