niedziela, 14 maja 2017

Za drutami, Antologia pamięci 1939-1945

Cztery lata - tyle potrzebowałem by powrócić do "Antologii pamięci". Sam nie wiem czemu przerwałem jej lekturę - chyba z powodu depresyjnego klimatu, którym byłem już za bardzo zmęczony. Może i dobrze, bo przed tomem "Za drutami" przydatny jest głęboki oddech.


Jak na każdą dotychczas przeczytanych części antologii, także i na tą składają się teksty lepsze i powiedzmy... dyskusyjne z różnych zresztą powodów. Linia podziału przebiega bardzo nieregularnie. Do tej pierwszej grupy z pewnością zaliczyć można fragmenty z "I boję się snów" Wandy Półtawskiej, poświęcone eksperymentom na kobietach przeprowadzanych w obozie Ravensbruck wciskające ze zgrozy czytelnika w fotel. Nie wymagają rekomendacji teksty Tadeusza Borowskiego, Seweryny Szmaglewskiej (te z "Dymów nad Birkenau") i Gustawa Morcinka.

Ale zapytać już można co w zbiorze robi "Doktor Spanner" Zofii Nałkowskiej choć w jej "Medalionach" są przecież szkice poświęcone obozom. Nieporozumieniem, są opowiadania Stanisława R. Dobrowolskiego i Adolfa Rudnickiego zamieszczone chyba tylko dlatego by wypełnić jakoś plan antologii ułożony chronologicznie, począwszy od transportu do obozu, poprzez dzień codzienny po wyzwolenie i okres poobozowy. Teksty te są i mało interesujące literacko, a i ich wiarygodność jest niewielka ponieważ żaden autorów nie był więźniem.

Zresztą, mówiąc szczerze, przeszłość obozowa nie przekłada się automatycznie na literacką jakość ich tekstów. Nie wątpię w tragizm przeżyć więźniów-autorów ale przełożenie tego na papier nie zawsze się sprawdza, zwłaszcza jeśli za punkt odniesienia bierze się to co z literatury obozowej najlepsze. Tak jest w przypadku "Człowiek staje się numerem" Krystyny Żywulskiej pisanym z punktu widzenia niezłomnej i dumnej Polki, pokrewnemu temu co Zofia Kossak prezentowała w "Z otchłani""Walczącego obozu" Tadusza Hołuja, gdzie można odnieść wrażenia, że najważniejsza dla więźniów była polityka i partia (coś na wzór "Nagiego wśród wilków" Bruno Apitza) czy "Ludzi podziemnych" Michała Rusinka.

Mnie zaintrygowało opowiadanie Ryszarda Gerta "Trzeba głęboko oddychać", (najciekawsze z całego zbioru, obok "Szewca Ajzyka" Jerzego Rawicza, podejmującego problem pogodzenia się ze złem) trochę w stylu Tadeusza Borowskiego, przedstawiające dylematy kapo, który musi wybierać pomiędzy miłością a chęcią przeżycia. Jego wymowę osłabia jednak świadomość, że wbrew temu co można wyczytać na Lubimy czytać autor wcale nie był więźniem niemieckich obozów koncentracyjnych, co nie zmienia faktu, że jego biografia wcale nie jest przez to mniej ciekawa.

Trochę szkoda, że w antologii zamiast mniej udanych tekstów nie zamieszczono choćby "Za drutami śmierci" Abrahama Kajzera i "Anus mudni" Wiesława Kielara, no ale ta ostatnia książką nie miała na to szans z oczywistych względów, bo ukazała się już po wydaniu antologii.   

niedziela, 7 maja 2017

Lot nad kukułczym gniazdem, Ken Kesey

Nie wiem, czy to jakiś przedziwny zbieg okoliczności, ale nie trafiłem jeszcze na słabą książkę, której bohaterem jest chory psychicznie - "Ptasiek" Whartona, "K-Pax" Brewstera, "Obłęd" Krzysztonia z naszego podwórka i oczywiście "Lot nad kukułczym gniazdem". Książka z gatunku tych, o których mówi się - kultowa, choć swoje, na tym polu, zrobił pewnie też i film Milosa Formana.


Dziwna sprawa, ale książki Keseya w gruncie rzeczy nie odbiera się jako powieści o wariatach, żyjących w psychiatryku pod opieką personelu, który w gruncie rzeczy sam wymagałby opieki psychiatrycznej, wydawałoby się, że jest to jej najbardziej oczywiste odczytanie. To raczej parabola ukazująca stłamszenie wolności człowieka przez instytucje państwa. Zaskakujące, że to przykrawanie do obowiązującego wzorca odbywa się na własne żądanie ludzi, którym wmówiono niedostosowanie do obowiązujących norm. Okazuje się tymczasem, że to niedostosowanie jest wynikiem wrażliwości, wrażliwości na uczucia matki, żony czy też na społeczną dyskryminację. Jeśli ktoś dostrzega wady w społecznej maszynerii i nie godzi się z nimi to tym gorzej dla niego.

Dlatego też, "Lot nad kukułczym gniazdem" czyta się raczej jako książką o potrzebie wolności, o buncie, o niezgodzie na świat, w którym niewiele mamy do powiedzenia i który inni meblują nam mówiąc, że wiedzą lepiej od nas co jest dla nas dobre a co złe i odmawiają nam prawa dokonywania własnych wyborów. Jest gdzieś granica pozwolenia na taki porządek. Robimy to z różnych powodów, z obawy, pod namową, z niewiary we własne siły ale okazuje się, że nie jesteśmy gorsi od tych, którym wydaje się, że mają prawo decydowania o nas za nas. Że jeśli tylko chcemy możemy się z tych więzów, które w dużej mierze sami pomogliśmy sobie założyć wyzwolić. Jest gdzieś granica, trzeba tylko by ktoś nam pokazał, że da się ją przekroczyć, jeśli tylko naprawdę chcemy i zechcemy zadecydować sami o sobie.

Ci którzy decydują za nas, ze swoim poczuciem władzy sądzą, że są nieomylni, nie dlatego, że są inteligentniejsi od nas, mądrzejsi lecz tylko dlatego, że sądzą, iż mają nad nami władzę. W powieści Keseya władzę sprawuje, uzurpując ją sobie, siostra Ratched. Ta okoliczność sprawia, że książkę można doskonale "wyzyskać feministycznie", że tak powiem. Czyż uczynienie przez Keseya (mężczyznę) siostry oddziałowej (kobiety) postacią tłamszącej wolność, niszczącej osobowość pacjentów (mężczyzn) nie nadaje się do tego?! Nie wątpię, że krytyka ponowoczesna już się tym problemem zajęła, a jeśli nie to najwyższy czas ku temu by "zdekodować" ten przejaw męskiego szowinizmu niepotrafiącego się pogodzić z tym, że kobieta także może sprawować władzę.

Ale oczywiście nie dlatego "Lot nad kukułczym gniazdem" jest świetną powieścią. Jakoś jest tak, że w trakcie lektury "akcentu matriarchalnego" wcale nie odbiera się jako dominującego. Książka byłaby równie przejmująca gdyby na miejscu siostry Ratched znajdował się jakiś mężczyzna ogarnięty rządzą władzy. Zresztą siostra z oddziału furiatów i czarni (w czym zapewne krytyka postkolonialna znalazłaby dowód na na rasizm autora) pokazują, że zło u Keseya nie jest immanentną częścią kobiety lecz jest cechą ogólnoludzką, podobnie jak jest nią także dobro. 

środa, 3 maja 2017

Homo Faber, Max Frisch

Nie będę udawał, Max Frisch mnie nie przekonał. A wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze - status jakim cieszy się autor i jego "Homo Faber", wróżyły jak najlepiej. I nawet nie to, bym mógł powiedzieć, że książka jest słaba, bo nie jest. Po prostu jest nieprzekonująca i nie pomogło jej nawet to, że akcja rozgrywa się miejscach, które za młodu sam poznałem i mój sentyment do nich. W niczym nie zmienia to faktu, że "iluminacja" jakiej doznał główny bohater i jego przemiana są tak nieprzekonujące psychologicznie, że niebezpiecznie ocierają się o temat w sam raz do jakiejś opery mydlanej.  


Frisch sprzedaje "ciemnemu ludowi" (jakby to powiedział "klasyk") łzawą historyjkę w serwowanym łopatologicznie sztafarzu nawiązującym do antycznego dramatu. Czytelnicy mają uwierzyć, że do zapatrzonego w siebie faceta, przez całe życie traktującego ludzi, z którymi przyszło mu się zetknąć, niczym kierowca przydrożne drzewa, nagle dociera, że wartość życia mierzy się poprzez pryzmat tego jakim jest się dla innych.

I cóż takiego się stało, że nagle doznał takiego olśnienia - spotkał w samolocie brata przyjaciela z młodości, z którym nie widział się przez dwadzieścia lat? Czy ktoś w to uwierzy - że rzuca wszystko by spotkać się z człowiekiem, z którym nic go nie łączy? Cóż z niego za homo faber, skoro dla impulsywnej zachcianki ryzykuje powodzenia wielkiego projektu. A może to nie jest żaden człowiek pracy bo przecież w jego działaniach nie chodzi o samą istotę pracy lecz chodzi mu o niego samego? Nie interesuje go wszakże głębszy sens pracy, to co ona za sobą niesie dla innych lecz to jak ona sytuuje go wobec nich, to co z niej "wyciśnie" dla siebie.

Czytelnik ma uwierzyć, że tytułowy bohater z jednej strony ignoruje uczucia kobiety, z którą jest związany a jednocześnie jest wrażliwy jak mimoza w relacji z przypadkowo spotkaną dziewczyną, którą widzi pierwszy raz w życiu. Jak na człowieka, wydawałoby się uporządkowanego (w tym sensie, że wszystko podporządkowującego zawodowym zadaniom stawianym przez jego pryncypałów), trochę to dziwne. Jeszcze przed chwilą opędzał się od kochanki i wizji ustabilizowanej przyszłości a tu nagle chce mu się jakichś rozrachunków z przeszłością i myśli o małżeństwie z dwudziestolatką. Dlaczego? Co takiego się stało? Czyżby to wszystko zaczęło się od tego, że rozbolał go brzuch na lotnisku?!  

Jakoś tego nie kupuję. Mam uwierzyć, że ten idący po trupach do celu, oszukujący innych i siebie egoista nagle doznaje skrupułów? Bo jakże to, planuje małżeństwo z własną córką a jednocześnie nie konsumuje tego związku wcześniej. Czyżby Frisch bał się pójść na całość i nie odważył się postawić kropki nad i bo Walter Faber upadłby już na samo dno i nie byłoby już dla niego żadnego ratunku? A to dopiero byłoby coś! A tak wyszła jakaś dziwaczna gradacja, pomiędzy kazirodczym narzeczeństwem a kazirodczym małżeństwem. Czyżby to pierwsze miało być mniej obrzydliwe od drugiego?

No i jeszcze to upozowanie postaci na kształt bohaterów antycznego dramatu, w którym przebaczenie win i chęć odkupienia wcale nie gwarantuje szczęśliwego zakończenia bo i tak dosięga ich śmierć. Miało to chyba dodać powieści Frischa głębi, ale jest tak przejrzyste, że odbiera "Homo Faberowi" walor literackiej gry z czytelnikiem sprawiając jedynie wrażenie taniej pozłoty. A jak wiadomo, nie wszystko złoto co się świeci.