czwartek, 24 sierpnia 2017

Naprzód, Wspaniali!, Edmund Niziurski

Nie wiem, co teraz jest numerem jeden w literaturze dla dzieci i młodzieży, ale odnoszę wrażenie, że nie książki Niziurskiego - przegrały pojedynek z opowieściami o zombie i wilkołakach. Jak to się stało, że książki, na które trzeba było swego czasu „polować” i które czytało się „jednym tchem” dzisiaj zbierają kurz na półkach? Cóż, wydaje mi się, że to co było ich atutem kilkadziesiąt lat temu, jeśli obecnie nie jest wadą to z pewnością też nie pomaga. 


To co było oczywiste dla chłopaka w latach 70-tych dzisiaj jest czymś zupełnie nieznanym. A nie ma co ukrywać, nikt nie lubi rzucania kłód pod nogi w czasie lektury. Co to jest bigbit, o co chodzi z egzekutywą i aktywem, czym był brudas, zieleniak i Kościuszko? To nie wymagało żadnego tłumaczenia, teraz wymaga czasami obszernej glosy.

Wiadomo na czym polegał jeden z głównych atutów książek Edmunda Niziurskiego - na oparciu się na realiach lat, w których powstawały, a potem na ich karykaturalnym skrzywieniu. Przeniesieniu poważnego świata dorosłych w świat „młodszej młodzieży” z przymrużeniem oka, pokazanie że w szarej (z której to szarości zresztą niespecjalnie zdawano sobie sprawę), dobrze znanej rzeczywistości mogą się dziać rzeczy ekscytujące. Zwykłe miasto, zwykła szkoła, zwykli chłopcy. To dzięki temu można się było utożsamić z bohaterami, każdy z nich miał szansę odnaleźć w nich jakąś cząstkę siebie.

Bo kto by nie miał większych albo mniejszych problemów w szkole, w domu czy na podwórku. Kto nie marzył o bohaterskich czynach i nie zazdrościł "ojcom i dziadkom, żałując w głębi ducha, że nie żyjemy w czasach wojny. Koniecznie chcieliśmy zrobić coś wielkiego." "(...) nawiedzały nas okrutne myśli. Patrzyliśmy, czy jakiś litościwy przechodzień nie stłucze szyby wystawowej i nie zrabuje czegoś, żebyśmy mogli rzucić się za nim w pogoń i oczywiście złapać. Albo (...) wyglądaliśmy z nadzieją (...) że może gdzieś się pali i że można będzie walczyć bohatersko z ogniem i wyciągać zaczadzone dzieci z pożaru. Albo spacerowaliśmy po moście, zaklinając w duchu nielicznych przechodniów, żeby któryś z nich zechciał łaskawie zrobić salto do rzeki i topić się, abyśmy mogli skutecznie pospieszyć mu z pomocą. Ale jakoś nikt nie chciał kraść, podpalać ani skakać do wody.

I "Naprzód, Wspaniali!" jest dla takich chłopców. Takich, którzy oprócz emocji dostarczanych przez kolejny odcinek Minecraftu, marzą jeszcze o przygodach w realnym świecie, a jeśli jeszcze ciekawi ich szkolny świat rodziców (a może nawet i dziadków), to tym bardziej książka Niziurskiego jest dla nich. Oczywiście wiele smaczków jest nie do odtworzenia, jak choćby rola gazetki ściennej, dzisiaj pełniącej bardziej funkcję ozdobną a kiedyś propagandowo-ideologiczną, czy idea "Niewidzialnej ręki". Czasy się zmieniły, hierarchia wartości uległa zmianie.

Ale na szczęście powieść Niziurskiego jest przede wszystkim powieścią przygodową z akcją toczącą się w szkolno-podwórkowo-domowym anturażu. Z dowcipem sytuacyjnym i językowym, który gimbazy może nie zawsze jest zrozumiały, ale trzeba przyznać, że tym razem ma prawo go nie chwytać (przynajmniej nie zawsze) ale od czego w końcu są rodzice.  Bez trudu w książce znajduje się już wcześniej sprawdzone z powodzeniem motywy. Są więc redaktorzy szkolnej gazetki ("Księga urwisów"), zrujnowany budynek, sen ("Siódme wtajemniczenie"), tropienie przestępców, emeryci ("Awantura w Niekłaju") ale nie sądzę by można było mówić o wtórności.

Nie jest to może Niziurski w szczytowej formie ale i tak znać klasę. 

niedziela, 20 sierpnia 2017

Teatr niewidzialnych dzieci, Marcin Szczygielski

Czytanie przez dorosłego książki dla dzieci zawsze jest obarczone ryzykiem, dorosły ocenia ją według innych kryteriów ale zdarzają się jednak takie książki, które zwycięsko przechodzą ten podwójny test. Nie jest ich wiele ale jednak są. Ostatnio trafiłem na "Teatr niewidzialnych dzieci" Marcin Szczygielskiego. Przyznam, że mimo informacji o nagrodzie sięgałem po nią "z pewną taką nieśmiałością", która na początku wydawała się jak najbardziej uzasadniona, bo książka pisana jest w początkowych partiach w korczakowskim, łopatologicznym stylu. Potem na szczęście jakoś zanika.


Mariusz Szczygielski dał dowód, że można napisać ciekawą książkę dla dzieci bez smoków i czarów. Co więcej udowodnił, że ciekawa może być książka, której akcja rozgrywa się w rzeczywistości trudnej do ogarnięcia, bo nie jest to ani umowny świat fantasy ani współczesna rzeczywistość lecz Polska roku 1980 a Autor utrudnił sobie rzecz podwójnie bo podjął temat dzieci z domu dziecka. Jest to więc książka o rzeczach, podejrzewam, dla zwykłego dziecka żyjącego w normalnej rodzinie zupełnie abstrakcyjnych - losach dzieci upośledzonych społecznie i realiach prlu-u, w tym, początkach stanu wojennego. Jasne, że dorosły czytelnik pamiętający tamten czas mógłby się do niejednego przyczepić. Sceny, w których zomowiec zabija dziecko albo dzieci w domu dziecka pozostają bez żadnej opieki, to już lekka (łagodnie mówiąc) przesada.

Ale chwała Szczygielskiemu za to, że próbuje przywrócić powieści o dzieciach, coś co wydawałoby się już nie istnieje w natłoku pokrywającym brak głębszej myśli natłokiem przygód i czarów - wrażliwość społeczną. Nie ma co ukrywać, artystyczny wymiar tej wrażliwości daleki jest od tego co przedstawiała "stara" literatura, taka bardzo serio i realistyczna. Bo cóż można powiedzieć - realizm "Teatru niewidzialnych dzieci" dobry jest dla dzieci, żeby jakoś objaśnić im tamten świat a nie wiernym obrazem, można powiedzieć, że generalia się zgadzają, ze szczegółami bywa już różnie. Dzieciom to na szczęście nie przeszkadza. Spotykają się z rówieśnikami "egzotycznymi" poprzez swoje upośledzenie, mają szansę zrozumieć jaką tragedią jest brak normalnej rodziny. Spotykają się z dziećmi, nad którymi opieka roztaczana jest tylko "służbowo", w których poczucie osamotnienia i potrzeba odnalezienia tożsamości walczy o lepsze z potrzebą uczucia i chęcią zwrócenia na siebie uwagi. Wiadomo, dziecko ze zwykłej rodziny też ma swoje problemy ale w zestawieniu z tym, co spotkać może dzieci z domu dziecka, stają się one błahe. I ta gradacja wydaje mi się największą wartością dodaną książki Szczygielskiego ważniejsze jednak jest to, że i mojemu dziecku "Teatr niewidzialnych dzieci" się podobał choć z trochę innych powodów (przede wszystkim za opowieść o "prawdziwym" świecie i dowcip) i to do tego stopnia, że zostałem upoważniony do kupna kolejnej książki Szczygielskiego.