środa, 20 września 2017

Awantury kosmiczne, Edmund Nizurski

Nie wiem czemu Edmund Niziurski zmieniał drugą część trylogii odrzywolskiej, bo pierwotna wersja – „Awantury kosmiczne” zmian nie wymagała i śmieszy do dzisiaj. Wiadomo, jak to z książkami Niziurskiego, oparcie się na realiach lat 70-tych nie pozostaje bez konsekwencji i to co było oczywiste dla pokolenia rodziców, a może i już dziadków, dla współczesnych dzieci wymaga już komentarza. W porównaniu jednak ze starszymi powieściami nie ma tego dużo.


Niziurski obraca się wokół doskonale znanych i sprawdzonych motywów we wcześniejszych książkach (redaktorzy szkolnej gazetki, woźny, „śledztwo”, motyw snu) ale nie ma się wrażenia wtórności. Sprawdza się również jego recepta na przykucie czytelnika do książki – wartka akcja, humor sytuacyjny i odwołujący się do ówczesnego języka oficjalnego. Ale Niziurski wychodzi też poza „żelazne punkty” swoich powieści dla młodzieży. Obok bowiem standardowych, męskich spraw czyli konfrontacji „bandy z bandą” pojawia się wątek relacji damsko-męskich w młodzieńczym wydaniu. I nie wiem, czy nie jest to najciekawszy element powieści – w każdym razie wg mnie opis „adelowania” należy do najlepszych fragmentów książki.

To nie takie częste by nastolatek zaliczający się do „młodszej młodzieży” mógł jakoś skonfrontować własne, pierwsze i nieśmiałe „zapały” miłosne. Mam wrażenie, że mimo upływu czasu, od pierwszego wydania książki niewiele się w tej mierze zmieniło. Pierwsze uczucie ciągle jest przeżyciem dla kolejnych pokoleń nastolatków, a i starszy czytelnik pewnie się uśmiechnie na wspomnienie własnych konkurów niezależnie od ich rezultatu. Pokazanie „męskiego” punktu widzenia, pełnego zrozumienia dla męskiej części czytelników niewątpliwie jest wartością dodaną "Awantur kosmicznych" – to przecież temat, który dzieciom trudno poruszać nawet wśród rówieśników, szczególnie więc cenna jest możliwość zestawienia własnych pragnień i doświadczeń z tym, co bardzo realistycznie przeżywają bohaterowie powieści. 

Relacje z dyrektorem szkoły czy woźnym, śledztwo dotyczące tego drugiego, owszem napędzają akcję ale w gruncie rzeczy stanowią tło dla tego co najważniejsze, czyli miłosnych perypetii narratora. I choć dziecięcy czytelnik (płci męskiej) jakoś się z nim identyfikuje, to przecież trudno mu zamknąć oczy na fakt, że podobnie jak i jego przyjaciele daleki jest on od wzorca z Sèvres szkolnego supermana ale paradoksalnie te niedoskonałości bohaterów sprawiają, że przez to stają się oni bardziej wiarygodni.

Ale moją uwagę zwróciły inne, dwie rzeczy. Pierwsza; Niziurski, jak to on, żartobliwie zwraca uwagę na pominięcie w literaturze pracy woźnego ale po lekturze "Awantur kosmicznych" nasunęła się refleksja, że to niekoniecznie musi być tylko żart. Pamiętamy naszych nauczycieli, często nawet tych z którymi mieliśmy dwie lekcje w tygodniu a co z ludźmi, których spotykaliśmy codziennie przez wszystkie lata szkolne? Pamiętamy, sylwetkę, twarz ale chyba nikt więcej – kto wie jak nazywał się woźny w jego szkole? Trochę to smutne…

I druga uwaga; wiadomo, powieści Niziurskiego osadzone są w realiach lat, w których powstawały, opowiadają o świecie młodzieży stanowiącym jakby wykrzywiony wizerunek świata dorosłych. W "Awanturach kosmicznych" są jednak momenty, w których karykatura pobrzmiewa całkiem serio. Kiedy Okist jr, mówi o pracy redaktora gazety "albo piszemy to, co naprawdę myślimy i czujemy, albo gazeta nie ma sensu", a jego mama puentuje rolę kobiet i mężczyzn - "ci dzisiejsi mężczyźni! Wszystko spychacie na nasze głowy! Kieruj wszystkim, walcz o wszystko, stój w kolejkach, płać rachunki i jeszcze zajmuj się domem, och, my kobiety współczesne!" to nie brzmi to jak satyra lecz jako całkiem serio spuentowana diagnoza zjawisk, z którymi bohaterowie Niziurskiego mają do czynienia. I nie jestem pewien, czy gdyby to była "poważna" książka dla dorosłego czytelnika, to uwagi te zostałyby przepuszczone przez cenzora.

Na szczęście, dzisiaj to już tylko ciekawostki, co prawda mało, albo w ogóle nieczytelne dla dzisiejszych dzieci, podobnie jak choćby "przezwyciężanie adelistycznego odchylenia" ale przecież budujące klimat powieści i sprawiające, że z kolei dorosły czytelnik ma szansę znaleźć w niej to, co przegapił kiedyś mając dziesięć, dwanaście czy czternaście lat. 

niedziela, 10 września 2017

Serce. Książka dla chłopców, Edmund de Amicis

W jednej z najlepszych książek dla "młodszej młodzieży", ever, miernikiem odporności na wzruszenia, obok "Śmierci Pułkownika" Adama Mickiewicza, "o tej dziewicy bohaterze, co gdy umierała, nawet stare wiarusy płakały", historii "o biednym garbusku i o tym Jasiu pani Konopnickiej, co nie doczekał" było "Serce" Edmunda Amicisa. Swoją drogą, podziwiam Żarłocznego Stefa, że dał mu radę bo sam miałem z nim trochę kłopotu. No ale pocieszam się myślą, że pół wieku temu Stefan miał łatwiej bo książka nie była takim anachronizmem jak obecnie, choć i wówczas zdawano sobie sprawę z tego Amicis może "zakatować" czytelnika bo lekturą szkolną były tylko dwa opowiadania miesięczne "Mały pisarczyk z Florencji" i "Od Apeninów do Andów".


Amicis swoją powieść przeznaczył dla chłopców w wieku od lat 9 do 13, dzisiaj to już abstrakcja. Opis szkoły i obyczajowości sprzed ponad 100 lat z grubym okładem podany ówczesnym językiem na dłuższą metę zupełnie nie przemawia do czytelnika. Pewnie dałoby się wyłuskać kilka opowiadań jak choćby pierwsze ze wspomnianych wyżej, które można jeszcze strawić ale raczej nie całość. Przyczyną tego stanu rzeczy jest w dużej mierze anachronizm języka, zapewne spotęgowany także tłumaczeniem Marii Konopnickiej oraz sposób przedstawienia wartości promowanych przez książkę.

"Serce" pisane jako dziennik ucznia trzeciej klasy ówczesnej podstawówki jest apoteozą tradycyjnych wartości m. in. takich jak: autorytet, posłuszeństwo i poczucie wdzięczności wobec rodziców i nauczycieli, współczucie dla biednych i doświadczonych przez los oraz patriotyzm. Z naszej perspektywy to zupełny "kosmos". Kto by dzisiaj podejmował w literaturze dziecięcej tak poważne tematy i to jeszcze na takim poziomie, który gwarantowałby przetrwanie książki dłużej niż trwa marketingowy szum. Od tej strony, przykro to mówić, Amicisowi nikt ze współczesnych, pożal się Boże pisarzy, którym wydaje się, że wystarczyło mieć piątki z wypracowań z polskiego by zostać autorem książki, nikt "nie podskoczy".

Nie da się jednak zaprzeczyć, że problemy które opisuje i/lub z którymi styka się narrator powieści, Henryk Bottini są "przedobrzone". Ten uczeń klasy trzeciej żyje pod permanentną presją w świecie zakazów i nakazów, w którym każda drobnostka jest wyolbrzymiana i przedstawiana w kontekście spraw ostatecznych. Choćby jakieś śmielsze odezwanie się do matki lub ojca, sprawia że czytelnik stawia oczy w słup, gdy czyta ojcowskie napomnienie; "Kocham cię, synu mój; ty jesteś najdroższą nadzieją mego życia; ale wolałbym widzieć cię umarłym niźli niewdzięcznym twej matce. Bądź zdrów!". Ale i reprymenda matki mu nie ustępuje; "Za każdym razem, kiedy ojciec będzie cię strofował, a jakieś niecierpliwe, złe słowo będzie się cisnąć na usta twoje, pomyśl o dniu i o chwili, która przecież niechybnie przyjdzie, gdy ojciec przywoła cię do swego łóżka, aby ci rzec: "Henryku, opuszczam ciebie!"".

I tak jest ze wszystkim widmo śmierci krąży wokół chłopca w prawie każdym liście i na każdy prawie temat. Memento mori! Ciągłe pouczenia - myślałby kto, że ten chłopak ich naprawdę wymaga. A przecież to normalne dziecko, które nie stwarza żadnych problemów wychowawczych a jednak bez ustanku jest karcone i pouczane, jakby dopuściło się nie wiadomo jakich przewinień. Ta dysproporcja pomiędzy dziecięcymi zachowaniami i niewspółmiernością roli jaką się im przypisuje, to jest coś co każe patrzeć na Amicisa jak na raroga.

Wartości, które głosi "Serce" przez aurę łzawości i patosu w jakiej są prezentowane, sprawiają że na dłuższą metę książka robi się niestrawna - dziecko ma kochać matkę bo je ojciec wyklnie? ma kochać ojca bo ten umrze? To się raczej nie sprawdza. Tak jak wezwanie z okazji Dnia Zadusznego - "Pomyślałeś ty kiedy o tych ojcach, którzy sobie skracają życie w ciężkiej pracy? O tych matkach, które przedwcześnie w grób idą, umęczone odmawianiem sobie wszystkiego, byle utrzymać swoich synów? Czy wiesz, ile ojców nóż sobie do serc wbiło nie mogąc znieść widoku nędzy swoich dzieci? Ile kobiet potopiło się, pomarło w rozpaczy, zwariowało straciwszy ukochane dziecko?". Makabra dzisiaj sprzedaje się tylko w opowieściach o zombie a nie dydaktycznych opowiastkach z życia szkoły dla dzieci z klas III - VII.

środa, 6 września 2017

Arka Czasu czyli wielka ucieczka Rafała od kiedyś przez wtedy do teraz i wstecz, Marcin Szczygielski

Nie ukrywam, że powieść o losach chłopca z warszawskiego getta przeznaczona dla dzieci wydawała mi się ryzykownym pomysłem. Z drugiej jednak strony, przecież także i dzieci żyły i ginęły w getcie, dlaczego więc ich współcześni rówieśnicy nie mieliby poznać dramatu jaki rozegrał w czasie okupacji niemieckiej. Lecz skoro tak, to czy dziecku należy przekazać grozę, która była udziałem ofiar czy też przedstawić obraz wyretuszowany ad usum delphini? Mariusz Szczygielski wybrał to drugie rozwiązanie, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Czy to dobrze, czy źle? Trudno powiedzieć, zależy od założeń, od tego czego oczekujemy od książki dotyczącej problematyki historycznej. 


Jeśli Autorowi chodziło o to by już dziecko dowiedziało się, że w Warszawie żyli Żydzi i w czasie wojny groziła im śmierć to cel został, mniej więcej, osiągnięty. Piszę "mniej więcej" bo nie obyło się bez komentarza lektora, który uzmysłowić musiał słuchaczowi niektóre kwestie, delikatnie tylko przez Mariusza Szczygielskiego zamarkowane, jako że prawdę szczelnie owija w zmiękczający kokon. 

Owszem porusza wybrane kwestie istotne z punktu widzenia getta a więc; zagrożenie życia, panujący głód, polski antysemityzm i jednocześnie pomoc ze strony Polaków ale jest to przedstawione w anturażu przygód, spośród których elementy te trzeba wyłuskiwać. Jednocześnie pomija zagadnienia, których poruszanie byłoby niepolityczne jak na przykład; współpracę Żydów z Niemcami, brak solidarności z własnymi rodakami i zróżnicowanie sytuacji Żydów. Wreszcie trudno zorientować się dziecko o co właściwie chodziło z tymi Żydami? Dlaczego właściwie znaleźli się w "Dzielnicy", czy różnili się od Polaków czy nie, czy jeśli już to chodziło o wygląd, czy o coś jeszcze? 

Piszę o tym, nie dlatego bym jakoś specjalnie się czepiał (choć mógłbym czepiać się szczegółów, a jest ich trochę, jak choćby chybiona analogia z Morlokami i Elojami czy zagadkowy sposób w jaki Rafał przeniknął z małego do dużego getta w poszukiwaniu dziadka) ale dlatego, że nie obyło się bez "lektorskiego" komentarza, na potrzeby nieletniego słuchacza. W naszym przypadku i tak książka na starcie miała plus jako że przejeżdżamy często obok cmentarza żydowskiego, szkoła, w której trenuje słuchacz jest na terenie dawnego getta a i w zoo bywamy od czasu do czasu (teraz doszła nowa atrakcja - poszukiwania kryjówek Rafała). Można więc powiedzieć, że wystąpiły "warunki brzegowe" dla zainteresowania książką, o co pewnie dla dzieci, które mieszkają poza Warszawą, trochę trudniej bo czytają/słuchają o rzeczach zupełnie dla nich abstrakcyjnych.

Jakby jednak nie patrzeć, ważne jest, że książka synowi (11 lat) podobała się (bardzo) a to przecież on a nie ja należy do grupy targetowej, zresztą żeby być uczciwym muszę przyznać, że był moment gdzie i mnie w trakcie lektury gardło się trochę ścisnęło. Nie bez znaczenia jest zapewne wartka akcja, prosty język odwołujący się do doświadczeń współczesnego dziecka i w przystępny sposób opisujący nawet tak drastyczne doświadczenie jak zagrożenie śmiercią.

Cóż, wygląda na to, że pisarstwo Marcina Szczygielskiego, który udowodnił po raz kolejny, że można pisać o niebanalnych sprawach dla dzieci, zyskało swojego nowego, młodocianego admiratora, co starszy wiekiem czytelnik przyjął ze zrozumieniem i niniejszym dziękuje Beznadziejnie Zacofanemu w Lekturze za "podpowiedź". 

niedziela, 3 września 2017

Ojciec Goriot, Honoriusz Balzac

Nie ma co ukrywać, nie każda z ponad 90 części Komedii ludzkiej da się dzisiaj bezboleśnie czytać. Swoje zrobił zarówno czas jak i styl Balzaca, który uszczęśliwiałby pewnie reżysera i scenografa teatralnego ale niekoniecznie już czytelnika powieści. Jego "didaskalia" pod względem nudy mogą iść w zawody ze sławetnymi opisami przyrody Elizy Orzeszkowej w "Nad Niemnem". Ale wytrwałość czytelników, którzy zacisnąwszy zęby przebiją się przez nie zostaje sowicie nagrodzona. Prawie dwieście lat i książka, która ciągle jest aktualna, owszem zmieniło się otoczenie i okoliczności ale ludzkie motywacje nie uległy zmianie i pozostają żenująco nieskomplikowane. 


Cóż za bogactwo problematyki dla ponowoczesnej (bo przecież nie innej) krytyki literackiej! Prawie jak u Szczepana Twardocha, czegóż tu nie ma: wykluczenie (lokatorzy pensjonatu pani Vauquer), silnie zaakcentowany wątek feministyczny (m.in. pani de Beauséant), no i widoczny akcent queer (homoseksualizm Vautrina). W sam raz coś do "Tekstów drugich" ale ja wolę trzymać się bardziej tradycyjnych interpretacji opartych na tekście.

Od tej strony patrząc "Ojciec Goriot" jest powieścią o dwóch planach podporządkowanych zasadzie, że pieniądz rządzi światem. Na jednym głównym bohaterem jest zstępująca z teatru życia tytułowa postać, na drugim wstępujący dopiero na arenę Rastignac. I niech nikogo nie zwiedzie tytuł, wcale nie jest oczywiste, który z nich jest tu ważniejszy. Ale przyjmijmy, że z racji statusu pierwszeństwo należy się tragedii zawiedzionej miłości ojcowskiej, choć z drugiej strony, jeśli przyjrzeć się jej sine ira et studio, to niby dlaczego? Czy nie wydaje się dziwne, że stary geszefciarz, który zbił majątek na ludzkiej krzywdzie i wpychający kochanka do łóżka swojej zamężnej córki łudzi się, że zasady które z powodzeniem stosował wobec innych do niego samego nie mają zastosowania?

Przykra sprawa - wyhodować sobie żmije na własnej piersi. Ale przecież "starszy pan" mógł się tego spodziewać. Córki, tak jak on podporządkowały życie pieniądzu, tyle że, na innym poziomie. I dla niego i dla nich pieniądze nie były wartością samą w sobie lecz środkiem zdobycia miłości, tyle że o ile ojciec inwestował (bez powodzenia, jak się okazało) w miłość córek, tak córki inwestowały (z podobnych efektem) w miłość kochanków. Żadne to usprawiedliwienie, chyba że przyjmiemy, że miłość i obowiązek wobec rodzica ma pierwszeństwo przed każdym innym uczuciem.  

Tak czy inaczej, "nieciekawa" sytuacja. Ale co się dziwić tak toczy się ten światek. Zaskakująco zgodni w jego ocenie jest arystokratka, która stwierdza, że "świat to śmietnik; starajmy się utrzymać na wyżynach", kryminalista, gdy mówi: "nie ma zasad, są tylko wypadki; nie ma praw, tylko okoliczności: (...)" i Rastignac, któremu "Świat przedstawiał (...) się jako ocean błota, w którym człowiek grzęźnie po szyję, skoro raz utkwi w nim nogą." I nie wiem, czy wątek tego ostatniego nie jest ciekawszy niż tytułowego bohatera, który zresztą tak wiele miejsca w powieści nie zajmuje. Jest ważny jako punkt odniesienia. Stosunek do niego jest miarą ludzkiej uczciwości i świadectwa jakie daje o sobie człowiek.

Pod tym względem Rastignac tylko pozornie zdaje egzamin, nie przybrał jeszcze tonów bywalca wielkiego świata ale jest na najlepszej drodze do tego, niestety. To dobrze o nim świadczy, że walczy o pozostanie przyzwoitym, choć ma się świadomość, że to walka z góry skazana na przegraną. Nie po to wszak przyjechał by zachować się przyzwoicie lecz by zrobić karierę i stać się finansową podporą rodziny. Finansową - nie moralną. Nic to, że nie godzi się uczestniczyć w planie Vautrina - nie ma przecież wątpliwości, że rzucone przez niego ziarno padło na podatną glebę. Miejmy tylko nadzieję, że nie okaże się do końca kanalią.